12/2024

Michał Otorowski

Być jak Jan Gondowicz.
Paralipomena Flirtu z Paralipomeną

Największą zaletą eseistyki Jana Gondowicza jest to, że się z niej wyrasta. Oczywiście, aby wyrosnąć, trzeba wyrastać – w węższym, genealogicznym sensie tego słowa. Bo można z niej wcale nie wyrosnąć, niezmiennie oklaskując erudycyjne sztuczki największego prestidigitatora rodzimego literaturoznawstwa. To jednak oznacza, że tak naprawdę nigdy się w niej nie wzrastało. Albo inaczej – nigdy gondowiczowskiej eseistyki nie brało się poważnie jako alternatywy akademickiej nauki o literaturze. Tymczasem warto. Co ważniejsze, bez ryzyka popadnięcia w tani paradoksalizm, który pod nazwą „boyizmu” diagnozował Karol Irzykowski na kartach ciągle aktualnego Beniaminka.

Choć bowiem Jan Gondowicz pozostaje dla wielu jeszcze jednym „błaznem wielkim mężem” schyłkującej, inteligenckiej mitologii – zapewne będąc nim także sam dla siebie, skoro na tytuł najnowszego, piątego z kolei zbioru szkiców znacząco wybrał Flirt z Paralipomeną, w nagłówku ostatniej części nawiązując wprost do boyowskiej „Melpomeny” – jest zwyczajnie kimś, od kogo wiele można się nauczyć. I nie chodzi wcale o sentencje jak ta otwierająca szkic Na puszczy: „Najgłębiej ludzką z wszystkich ludzkich cech jest niewidzenie”. Chociaż na myśl przychodzi przy okazji znana opinia Jorge Luisa Borgesa o wielbicielach Oscara Wilde’a, którzy przeważnie nie zauważają, że podziwiany aforysta ma po prostu rację.

Rzecz jasna „wyrosnąć” nie oznacza „przerosnąć” – nie ma tu miejsca na rywalizację, podobnie jak nie ma miejsca na kontynuację, gdyż erudycyjna eseistyka Jana Gondowicza jest nie mniej idiomatyczna niż erudycyjna poezja Kawafisa, skądinąd skrajnie eseistyczna. Chodzi raczej o „dorośnięcie”, czyli o dorobienie się autentycznie osobistej biblioteki, bądź też – by nawiązać do figlarnej poetyki autora Flirtu z Paralipomeną – prywatnego haremu ksiąg, jako że dopiero tam magia się zaczyna. Innymi słowy – nie trzeba samemu wierzyć, że Sławomir Mrożek ważniejszy jest od Adama Mickiewicza, albo kultywować zachwytów nad sztuką Brunona Schulza (coraz bardziej problematycznych w miarę upubliczniania oryginalnych świadectw, które Jerzy Ficowski wolał ongiś bagatelizować), by z perspektywy już własnych zainteresowań doceniać czas spędzony w przysłowiowym terminie u Jana Gondowicza.

Ale czego w takim razie uczy warszawski – „od szpiku do kości, jak mawiają dziewczęta” – nastavnik, jeśli nie historii dziewiętnastowiecznej literatury francuskiej lub dwudziestowiecznego żydowsko‑polskiego modernizmu, zatem przedmiotów ulubionych, lecz wykładanych również na uniwersyteckich fakultetach, ani nawet zoologii fantastycznej, którą wytrwale popularyzował, gdy tego rodzaju barokizowanie humanistyki, mimo borgesowskiego precedensu, nie było u nas powszechnie akceptowane i uchodziło raczej za dziwactwo?

Wszystko ujawnia tytuł najnowszej publikacji, będący poniekąd hasłem wywoławczym i podsumowaniem. Podstawą jest tu właśnie erotyczny stosunek do książek tudzież słowa. Z tego nastawienia – wbrew pozorom bliższego hedonistycznej curiosité diuka des Esseintes aniżeli społecznikowsko seksualnemu rewizjonizmowi Tadeusza Żeleńskiego – wynika spontaniczna, prawdziwie naturalna – by nie powiedzieć, że zmysłowa – radość. Oczywiście możliwe jest i inne nastawienie, osobliwie nekromantyczne. Wszak biblioteki to niekoniecznie haremy, ale też cmentarze. Tak przynajmniej postrzegał je opętany ideą wskrzeszania ojców Nikołaj Fiodorow. Jednak w tym wypadku kontakt z utrwalonym materialnie słowem przybiera formę uporczywego przesłuchiwania umarłych, jak to zwykł czynić gubernator Glubbdubdrib, dopuściwszy na krótko do swych praktyk Guliwera. Zaiste, takie par excellance badanie również daje radość! Przecież już z opisu Jonathana Swifta, będącego w gruncie rzeczy niczym więcej niż płaskim paszkwilem na historiografię, pośrednio można wywnioskować, że chodzi o radość zgoła inną. Tymczasem radość rozświetlająca gondowiczowski erudycjonizm przejawia się nie tylko – co zrozumiałe – w swobodnym, nieokiełznanym szperaniu oraz towarzyszących tej orgiastycznej bez mała aktywności intensywnych przeżyciach i doznaniach, być może ważniejszych od samego znajdywania (choć tak akurat powiedzieć może całkiem serio tylko zdeklarowany użytkownik Słownika komunałów). Nade wszystko przejawia się ona w żywiołowej, bezinteresownej potrzebie dzielenia się z innymi. I nie trzeba wcale osobiście znać pisarza – ba! można wręcz postrzegać go jako „podmiot liryczny”, skądinąd niczego nie wiedząc o nim jako o człowieku – by dostrzec, że eseistyczna proza, która ową radość przyobleka, stanowi okiełznaną za pomocą rygorów artystycznych manifestację iście gawędziarskiego entuzjazmu dla podejmowanych kwestii.

Czym w ogóle byłby erudycjonizm bez tej pasji i dlaczego jest ona tak istotnym wyróżnikiem stylu autora Flirtu z Paralipomeną, emblematycznie unaocznia Eugeniusz Oniegin, lubiący „błysnąć w rozmowie Juwenalem, pod epistołą rzucić vale”. Lecz przykład ten wymaga znajomości niewidocznych na pierwszy rzut oka detali, objaśnianych przez Jurija Łotmana w komentarzu do puszkinowskiego poematu (np. wspomniany Juvenalis był ulubionym poetą dekabrystów), toteż wygodniej sięgnąć po coś zdecydowanie bardziej nam bliskiego. Oto więc Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk, konkretnie Księga drogi, a tam, w rozdziale Ksiądz Benedykt piele lebiodkę, opinia kanonika Chmielowskiego o ponadtysiącstronicowym kompendium barona Rosenrotha z roku 1677, będącym jeszcze u progu XX wieku najlepszym dostępnym przewodnikiem po fachowej terminologii kabalistycznej: „choć to łacina jak łacina, acz w treści przypomina raczej pisanie pani Drużbackiej”. I na niewiele zdaje się asekuracyjne zapewnienie, iż autor Nowych Aten „jest rozczarowany, nic nie rozumie”. Jedyny konkret zawarty w tej pseudoepigraficznej wypowiedzi („Takie tam na przykład: Moja głowa jest pełna rosy – cóż to znaczy?”), wpędza w prawdziwą konsternację, cały czas bowiem mówimy faktycznie o słowniku (Loci communes kabbalistici)! Na szczęście zagadka znajduje szybko rozwiązanie: „Ksiądz czyta księgę popołudniami. Litery są małe”. Otóż właśnie z tego widać, że nie czyta. Może czyta późniejszą o lat siedem kontynuację, Sohar Restitutus (1684), gdzie istotnie niemało jest mistycznej anatomii. Choć i w to uwierzyć raczej trudno, skoro z zamieszczonych tam dwustu kilkudziesięciu stron traktatowego wywodu na temat metempsychozy duchowny dziwnym trafem wyłowił akurat coś o zbawieniu kanibali („na przykład”?), przeoczył zaś wszystko, co dotyczyło choćby Abla i Kaina – centralnych figur doktryny, przywoływanych nieustannie. W każdym razie lektura owej kontynuacji wymaga rzeczywiście „pełni dnia, przy oknie”, o ile nie ma się pod ręką porządnych okularów. Natomiast właściwa Kabbala Denudata – dołączona do rozdziału powieści fotografia drobno zadrukowanej strony tytułowej nie pozostawia wątpliwości, którą z obu ksiąg Chmielowski otrzymać miał od Szora – została, jakby na złość, w całości złożona całkiem dużą czcionką. Co gorsza, naprawdę łatwo o tym się przekonać. Nie trzeba należeć do Knorr von Rosenroth‑Gesellschaft ani prenumerować ich biuletynu „Morgen‑Glantz”. Wystarczy odrobinę chcieć. Starodruk bowiem – ongiś nieosiągalny poza wyspecjalizowanymi placówkami jak Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego (choć i tam wydawany chętnie nawet studentom do stolika) – już pod sam koniec XX wieku doczekał się fototypicznej reedycji (Georg Olms Verlag), a wkrótce potem zeskanowany, został nieodpłatnie udostępniony na wielu platformach w internecie.

Dlaczego to tak istotne? Jasne, że nie chodzi o pomyłkę popełnioną podczas dopełniania opowiadanej historii „metodą koniektury”. Zresztą pomyłka – ludzka rzecz. Wcale nie onieginowska, chmielowska czy też „bieguńska”, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli (przywołując kongenialne studium przypadku, nagrodzone brytyjskim Bookerem). I osobliwie nękająca największych spośród erudytów. Choćby Jerzego Stempowskiego, który – wedle żarliwych zapewnień Jana Gondowicza – nawet „dawne sekrety handlu tekstylnego wyłożyć umiałby, jak wszystko”, a który pisząc o rodzinnym przecież kraju, czyli Ukrainie, utrzymywał, że „Branicki sprzedał Katarzynie II ojczyznę dla zadowolenia swej pasji ogrodniczej”, mając na uwadze nie tyle białocerkiewską Aleksandrię, ile „opiewaną przez Trembeckiego Zofiówkę”, zatem mieszając wszystko, co pomieszać można było. Albo Wacława Zbyszewskiego – skądinąd w niczym nie ustępującego Stempowskiemu, może za wyjątkiem sympatii autora Flirtu z Paralipomeną – który miał podobno wynalezienie lasera pochopnie przypisać francuskiemu uczonemu Laserowi.

Tyle tylko, że takie wpadki, zdolne dzięki własnemu potencjałowi anegdotycznemu wzbogacić cudzą erudycję, wynikają właśnie z rozkosznego uniesienia, kiedy to zbyt ochoczo ufa się pamięci, choć penetrowanie jej zasobów, troskliwie przez lata gromadzonych, jest zasadniczym źródłem samego uniesienia. Tymczasem Aleksander Puszkin, wskazując m.in. na niezdolność swego bohatera do odróżnienia jambu od trocheju, wyszydzał zupełnie co innego. Owszem, od owego braku poznawczej uciechy, który powierzchowne oczytanie Oniegina zmienia w czczy „pedantyzm” – zabawne, jak prosto rozumiemy dziś to wieloznaczne słowo – gorsza byłaby uciecha, wprawdzie szczera i motywująca do gruntowniejszych, więc zgoła niepedantycznych poszukiwań, lecz osobliwie nieszlachetna, bo pomniejszająca innych. Wszelako o niej Puszkin niczego nam nie powie. „Bieguńska” erudycja jego bohatera z założenia była na wskroś typowa. Nikogo nie miała onieśmielać, niczym uczoność później wirtuozowsko celebrowana na oczach świata przez Umberta Eco. Sama szukała raczej akceptacji stołecznych „areopagów salonowych”. Służyła zaś jedynie temu, by Eugeniusz mógł towarzysko funkcjonować wśród wychowanków liceum carskosielskiego, do których należał – co wnioskujemy z biografii twórcy poematu – nieznośnie protekcjonalny narrator, a zarazem niby dobry przyjaciel.

Trudno uchwycić fenomen Jana Gondowicza, nie odnosząc się do takich rysów, radykalnie obcych jego własnej naturze. Zwłaszcza że chodzi o pozorną oczywistość, widoczną dopiero z dystansu i na szerszym tle. Zbyt łatwo bowiem może nam spowszednieć wyjątkowość eseisty od tylu dekad dyskretnie kształtującego naszą wrażliwość czytelniczą. O tym wpływie, tylko powierzchownie obecnie docenianym, zapewne więcej będzie pisało się po latach, gdy odwrócą się hierarchie i rankingi. Już teraz można wszakże stwierdzić, iż gondowiczowskie „flirtowanie z Paralipomeną” – w obecnej odsłonie są to „rozważania o korumpowaniu królów, jedzeniu kalafiorów, zasadach zabijania stryjów, znajdowaniu zgubionych scyzoryków, błędach przy uwodzeniu, prowadzeniu sklepów tekstylnych, hodowli bazyliszków, przygodach w fotelu, mowie płazów, wielkich armatach, bufiastych spodniach, mamutach, karmieniu rekinów i budowie domów w parku narodowym”, jak anonsuje wydawca tomu na okładce – wydaje się wcale poważnym ćwiczeniem myślenia arabeskowego.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Jan Gondowicz: Flirt z Paralipomeną.
Wydawnictwo Iskry,
Warszawa 2024, s. 340.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.