12/2024

Karol Maliszewski

„przekopać się do miejsca podziemnego” i wrócić

Kto prócz kanalarza, grotołaza i górnika schodzi do podziemi? No tak, wszyscy zmarli tam są, wiele postaci z mitów i baśni, także Jezus – według misterium paschalnego – „zstąpił do piekieł”. Antropologia i etnologia od dawna zajmują się występującą w różnych kulturach symboliką podziemnego świata. Bliska jest ona i poetom co najmniej od czasów Dantego. Pamiętajmy też o Orfeuszu i kojarzonej z nim długiej tradycji wyprawiania się w głąb ziemi. W jednym z mott otwierających nową książkę Przemysława Owczarka Katawotra znajduję fragment z Gombrowicza: „ani ten życiowo‑praktyczny, ani polityczny, ani język teorii, wiary, moralności, nie są w stanie przekopać się do miejsca podziemnego, gdzie spoczywa grzech niewinny, uroda ohydna, życie uśmiercone, śmierć żyjąca […] A ty, przeto, jeśli chcesz dotrzeć do źródła, musiałbyś zstąpić w podziemia”.

Szukając wyjaśnień dotyczących tajemniczego tytułu książki, znalazłem i takie, które kierowały ku podziemiom będącym przedsionkiem piekła. W tym ujęciu „katawotra” to miejsce, w którym rzeka znika, przebijając się przez skały ku morzu. Przypomina się bliźniacze pojęcie „ponor”, oznaczające korytarz wydrążony przez wodę w miękkiej skale na krasowym obszarze. Zniknięcie rzeki, pochłonięcie jej przez niedostępne podziemia, kojarzono z działaniem sił nieczystych, a katawotry uznawane były za wrota do królestwa cieni. Wszystko to w greckiej Arkadii, w bezpośredniej okolicy góry Killeny – płynąca przez tamtą okolicę rzeka Styks może być przykładem wyobrażeń dotyczących tego, co dzieje się z wodą w podziemiu, i jakich straszliwych, śmiertelnych cech ona tam nabiera.

Owczarek powędrował aż do Grecji, do dosłownych i symbolicznych źródeł kultury europejskiej, by lepiej i pełniej oddać wstrząs, jaki go dotknął, by opisać zapaść, w której się znalazł. Ciśnie się na usta słowo „depresja”; wydaje się jednak miałkie i zużyte, zbyt wiele bowiem indywidualnych zapaści upodabnia do siebie i spłaszcza w medycznym opisie. Jeśli jest to książka pisana w depresji, to wydaje się dziełem co najmniej wyjątkowym, jeśli weźmiemy pod uwagę siłę żywiołowej, szaleńczej mowy i energię bohatera szamoczącego się w sieci uwarunkowań osobistych, społecznych i historycznych. Walcząca depresja? Depresja kwestionująca samą siebie? Nie potrafię w tej chwili znaleźć słowa. Owczarek podważa wiarygodność zbyt pewnego siebie opisu, interpretacji zapatrzonych w typowe formułki i etykiety. Stawia na swoim, tworzy język odbiegający od konwencji bezpośredniego wyznania. Owszem, wyznaje, i to wiele, w kwestii życia osobistego, zawodowego, łódzkiego, lecz wyznaje na swoich warunkach, zmuszając do największego wysiłku. Jest tak wiele aluzji związanych z łódzkimi realiami i wydarzeniami w tamtejszej kulturze, że osobom spoza tego środowiska wydawać się mogą nieczytelne. Na przykład frazy „wydymali na Polesiu” i „dotknij teatru” (z tekstu konsultacje dla idiotów/freestyle łódzki) mogą kierować wzrok w stronę białoruskiej granicy. Cóż za nieporozumienie! Dzięki wyjaśnieniom łodzianina Rafała Gawina wiem, że chodzi o łódzką dzielnicę Polesie, o realizowany z dużym pożytkiem w Poleskim Ośrodku Sztuki projekt „Dotknij Teatru”, który został bezceremonialnie zlikwidowany. W tym sensie „wydymano” tam wiernych odbiorców sztuki. Takich jaskrawych i jasnych tylko dla łodzian fragmentów jest więcej. Część przesłań pozostaje w domyśle, jednak do odbiorców tak czy inaczej docierają wrażenia związane z krytyką, oporem, sprzeciwem, a wręcz straszliwym gniewem dotyczącym zarządzania kulturą i manipulacjami z tym związanymi. Owczarek wie, o czym mówi, bo sam jest częścią tego świata, w końcu przez kilka lat był dyrektorem Domu Literatury w Łodzi. Ta wściekłość rodzi swojego bohatera, który zwie się Robin Łódź i jawi jako osoba chcącą wyrównać rachunki w imię zeszmaconej sprawiedliwości i skrzywdzonego ludu. Drugie motto otwierające książkę brzmi niczym heraklitejska gnoma wypowiadana z namaszczeniem przez owego obrońcę, ostatniego sprawiedliwego: „Co pływa wokół, podlega cięciwie, nawet gdy źródło jest ujściem w otchłań”. Sprawy łódzkie wiążą się tym samym ze sprawami ogólnymi, odwiecznymi i mitologicznymi. To w gruncie rzeczy ta sama historia wymierzania sprawiedliwości (łuk, cięciwa) w ciemnym lesie, to szukanie źródeł nawet z wiedzą, że mogą być zanieczyszczone bądź zatrute albo też natychmiast znikające w kolejnym wynorze, to ocieranie się o otchłań w tej walce i wędrówce.

Wody spadające w otchłań… Czyż nie od tego obrazu zaczęło się nasze myślenie o książce? Dodatkowe skojarzenia z mitologią grecką znajdują tu swoje mocne podstawy w nawiązaniach do jednego z eposów Homera. Wściekły Robin Łódź chwilami przeistacza się w przebiegłego Odyseusza, który kazał mówić o sobie jako o człowieku‑nikim. W niektórych wierszach nie‑wierszach, powiedzmy – prozach poetyckich, Robin zaczyna o sobie mówić „nikt”. Zwróćmy uwagę, że szczególnie mocno wraca się do tego ustępu z Odysei, który dotyczy schodzenia do podziemi. Odyseusz przywołuje zmarłych, rozlewając krew. Liczy na wiedzę, którą może od nich uzyskać. Owczarek łączy ten wątek z pobytem u Kirke, z zamianą towarzyszy Odysa w świnie. Łączy i kompresuje pod ciśnieniem, doprowadza do wybuchu. A potem znów ten zapalczywy monolog uspokaja się i zamiast rozszalałej na kataraktach wody mamy spokojny dryf – wytężoną, czujną obserwację obiektów, stanów i sytuacji, które wcześniej doprowadziły bohatera na skraj przepaści, w otchłań, wepchnęły go w splątaną sieć podziemnych pieczar. Są to momenty wynurzenia i wypłynięcia na powierzchnię, nabrania powietrza, uświadomienia sobie, że słońce jeszcze świeci na jasnym niebie.

Jedno jest pewne – czytelnika czekają tu nagłe przejścia, skoki uczuć, niebywałe rozchwianie horyzontów, także poznawczych, poszukiwanie w napięciu odpowiednich słów i nowych metafor. Tak, to trudna lektura, do książki trzeba wracać raz po raz, upewniać się i, jeśli trzeba, rezygnować z czytelniczych nawyków. Współczucie, ten pierwszy odruch poświęcony biednej, szarpiącej się duszy, to za mało. Trzeba widzieć rozkład akcentów, strukturę tej tylko pozornie wewnętrznie sprzecznej i łamiącej się opowieści. Przede wszystkim należy dostrzec, co doprowadziło do trzęsienia ziemi. O jednej z przyczyn już wiemy – to wstrząs związany z upadkiem łódzkiej kultury, złym nią zarządzaniem, z ogólnym widokiem na chaotyczne i rozkopane miasto. Poza tym były zawirowania osobiste, rodzinne, związane z żoną i dziećmi, z trudną miłością. Wszystko to skumulowało się do tego stopnia, że bohater „zstąpił do piekieł”, dotknął dna. I może już miał się od niego odbić, gdy dopadła go wieść o ataku Rosji na Ukrainę. Wszystkich nas dopadła i spowodowała utratę poczucia bezpieczeństwa. Bohaterowi znów grunt osunął się spod nóg. To właśnie we fragmencie poetyckiego dziennika, w którym notowane były wydarzenia pierwszych dni agresji, pojawia się groźne słowo „katawotra”. Słowo dobre do rytualnego mamrotania, do mantrowania tak uporczywego, aż słyszymy i widzimy „skwierczenie, skwierczenie, syk i dym” (z tekstu tytułowego), bo wielokrotne jego wymawianie/odmienianie pokazuje i taki sens: „katowatra”, watra katów, ogień spuszczany przez morderców na bezradne wsie i miasteczka. Bachmut, Bucza, Mariupol… I tu wściekłość bohatera znajduje nowy cel. Tak jakby zaangażowanie, stawanie po stronie cudzej krzywdy i ludzkiego cierpienia były koronnymi punktami tej etycznie zorientowanej poetyki. Ostre, miażdżące sformułowania spadają na ukazywanych jako zwierzęta Rosjan. Zniecierpliwienie opieszałością uśpionego Zachodu wywołuje kolejne paroksyzmy gniewu. Owczarek nie przebiera w słowach, dowodząc, że w istocie to Zachód wyhodował potwora, kolaborując z nim w imię biznesowych korzyści: „Zachód się zbudził, zaspany kretyn. Niemcy nie chcą już tańczyć na rurze. córka pastora spadła z ołtarza z ustami ścierpłymi od spermy. nieźle dymałeś, Wołodia. taki rytuał obrządku wschodniego” (katawotra).

Choć w ostatniej części książki, w Lasach mieszanych, Robin Łódź odkłada łuk, to z raz napiętej cięciwy wciąż lecą słowa trafiające w punkt. Wspólny dla autora i czytelnika, bo tu już nie ma łódzkich zagadek, jest coś ogólnodostępnego, głęboko ludzkiego. I ważne przesłanie: opuść miasto, które cię zawiodło, obszar bełkotu, pozoru, fałszu. Opuść, by dostać się do siebie samego, by siebie wreszcie zobaczyć i usłyszeć: „smutek przynosi rozwiązanie. rana się bliźni, gdy jej wysłuchasz” (nie potrafi). Nie staje się to za dotknięciem poetyckiej różdżki, to długi proces, a poezja rzetelnie (aż do bólu) mu towarzyszy. Proces dorastania do pozycji człowieka‑nikogo to proces paradoksalny, bo transmutacja czy transformacja zaczyna się od dorastania do dzieciństwa. Powraca się tu do źródeł także w tym sensie. Terapeutyczna utopia, ktoś powie. O nie, nie tym razem!

Wraz z odnalezionym wewnętrznym dzieckiem pojawia się postać już znana z tej poezji. To ten, który mówił, „stojąc na jednej nodze”. Na okładce książki pod tym tytułem – Stojąc na jednej nodze – pisałem o „zwielokrotnionej sieci powiązań między dołem i górą, inkantacją i rozumem, językiem i instynktem biologicznego trwania”. Bohatera nazwałem szamanem, Aborygenem, bo tak sam się zresztą określił w wierszu z tamtego tomiku. Przypominam słowa: „kto tu był dzieckiem z opaską na oczach, / w ogniu rzeczy palonych po ojcu? Chłopiec / czy Starzec? niech stanie na jednej nodze” (Rewir ab orygine). W najnowszym tomie czytamy: „widzisz, bo nie przestałeś być dzieckiem, uciekałeś / z domu w las. twój stary nigdy nie przestał być dzieckiem, uciekał z domu / w górę rzeki” (portfolio). Robin Łódź wymyka się z dżungli miasta, wybierając prawdziwą puszczę, tereny nadrzeczne, podmokłe, dzikie. Tam czuje się najlepiej, z każdą cząstką świata przyrody (ptakami, ziołami, grzybami, drzewami) pozostając na ty, rozmawiając z nimi jak z towarzyszami samotnej wyprawy, tam „nikt odbija się w bagnie w bogatą pogodę” (odbicia). Nie dostrzegamy w jego ręku łuku, raczej aparat fotograficzny, który utopił nad Jeziorskiem wtedy, gdy „padł mu telefon i zgubił kapelusz w gadzi kamuflaż” (kołysanka dla Lady Marion). W tamtejszych błotach odnajduje czystość gestów i działań, już nie musi walczyć o swoje miejsce w niesprawiedliwym systemie. Staje się naturalną częścią, potencjalnym nawozem, przyszłą mierzwą, której łaskawy las i dostojne bagno pozwalają bytować na skraju, w pokorze. Jak w cytowanej piosence zespołu Maanam – „Tylko dlatego że jesteś nikim / Możesz pogadać z drugim człowiekiem”… I dalej: możesz pogadać z drzewem, wodą, ziemią. W warunkach takiej wędrówki‑medytacji rodzi się więź niegdyś podstawowa, a dzisiaj zerwana, między człowiekiem a poddaną mu resztą. Teraz człowiek należy do tej reszty i prosi o współudział, o jednorodne i wspólne bycie. Z tej perspektywy, z dala od wyznaczników władzy i uznania, wyścigu i popisu, ale również z dala od definicji i teorii krępujących ruch wyobraźni widać śmieszność „freelancera z widłami w zagonie rzepy” (portfolio) i „komisarza we fraku”, kładącego „kamień pod łagier teorii” (plenum). Tak jakby bohater, uciekinier z depczącej po piętach cywilizacji chciał się terapeutycznie i rytualnie na powrót scalić z przyrodą. Po to, by być bliżej Matki (na końcu książki dowiadujemy się, że chodzi o Matkę Ziemię) i mimo wszystko adorować jakieś niepewne sacrum. Bardzo niepewne i charakteryzowane w trybie warunkowym, lecz jednak możliwe do odnalezienia przez tego, który długo i niemalże na sposób modlitewny koczuje w lesie. Tu nawiązuję do bardzo ważnego tekstu modlitwa do niespodzianki, rozpoczynającego się od słów „któreś stworzyło, może powiesz, o co ci chodzi?”.

Absolut rodzaju nijakiego proszony jest o wyjaśnienie sensu bycia, o odpowiedź na pytanie dotyczące kosmicznego przypadku powstania życia na planecie. Wreszcie siłą utrzymującą wszechświat we względnym ładzie okazuje się Matka, mistyczny archetyp natychmiast zderzony z obrazem hipiski rodzącej nad ściekiem. To zderzanie potencjalnej wzniosłości z czymś brudnym, organicznym, podziemnym, a więc wzlotu z błotem, jest tu bardzo ważne. Na styku tych kontrastów wydaje się rodzić niejasna, acz prawdopodobna wartość. Tak jak we wcześniejszych partiach książki poeta testował warunki zaistnienia prawdy w tym, co życiowe, społeczne, polityczne, teoretyczne i etyczne, tak teraz, na koniec, testuje możliwość wiarygodnego gestu religijnego. Prawdziwa wiara – powiada – to taka, która wieńczy proces dojrzewania do głęboko ukrytych sprzeczności, umykających na co dzień schematom i prostym wykładniom („ani ten życiowo‑praktyczny, ani polityczny, ani język teorii, wiary, moralności, nie są w stanie przekopać się do miejsca podziemnego, gdzie spoczywa grzech niewinny, uroda ohydna, życie uśmiercone, śmierć żyjąca”). Musi zatem „przejść przez piekło” niejednoznaczności, a potem „piąć się w górę” (modlitwa do niespodzianki), by wreszcie wykrystalizować się, wydobyć na powierzchnię z zakodowaną na zawsze pamięcią straty, rozpaczy i mroku.

Przemysław Owczarek: Katawotra.
Biuro Literackie,
Kołobrzeg 2024, s. 64.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.