Sierpień w Warszawie bywa straszny od upału, duszny i nieznośny.
Spędzanie sierpnia w Warszawie uznawałem do tej pory za spore wyzwanie, przeciw sobie mamy ciepło unoszące się w powietrzu, atakujące z góry i z dołu, odbite od betonu, wypalające z człowieka pot i resztki godności. Paweł Sołtys swoją najnowszą książkę napisał właśnie o sierpniu w Warszawie – to zdanie zawiera w sobie wiele prawdy, ale i oczywiste kłamstwo, bo najnowsza proza Pablopavo to dzieło wykraczające poza tę klasyfikację tematyczną. I ten sierpień w Warszawie to wspaniała opowieść, która doskonale oddaje klimat miasta latem, i w takim Sierpniu można być długo i zapamiętale.
Narrator przemierza Warszawę, snuje się po niej, jednoczy z nią, wrasta w tkankę miasta, spaceruje, zwiedza bary, przybytki miasta, porusza się komunikacją miejską, z autobusu 117 przeskakuje w 138, lustruje stolicę, choć najczęściej widać go chyba na Saskiej Kępie, którą przechodzi wzdłuż i wszerz. Sołtys czuje Warszawę, rozumie ją i nią oddycha, prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy jest dzisiaj pisarz, który byłby bardziej „warszawski”. Wyznaje na przykład: „W niedzielę postanowiłem wybrać się na Wielką. To zresztą najwarszawski z pomysłów – pojechać na nieistniejącą ulicę”. Trudno nie odnieść wrażenia, że zastosowano tutaj metodę flâneura, który, jak pisał Walter Benjamin, jest „kapłan[em] tak zwanego genius loci. To niepozorny przechodzień wyposażony w godność kapłańską i wyczucie detektywa”. W istocie mamy do czynienia właśnie z taką figurą, bo narrator Sołtysa nie ogranicza się do tutaj i do teraz, raczej snuje się, przemyka po historii, po pamięci, Warszawa jest dla niego archiwum, z którego wydobywa świat, swoją rodzinę, umarłych, stare miasto, okruchy pamięci, a w konsekwencji także – samego siebie. Jego wędrówki po mieście są czymś niezmiernie ważnym, choć kryją się pod grubą warstwą pozornego bezruchu i melancholii, przemierzanie pochłania czytelnika, wciąga go, niesie, zrastamy się z miastem, zaczynamy widzieć jego oczyma, dostrzegamy jego herosów, warszawskich bohaterów, którzy nie mają przecież nic wspólnego z bohaterstwem.
W Sierpniu czuć duch Schulza, który zdaje się z cicha patronować tej prozie. Po pierwsze, ewokuje go tytuł – przypomnijmy, że Sołtys zatytułował swoje opowiadanie tak samo jak Schulz swój utwór otwierający tom Sklepy cynamonowe. Po drugie, da się to wyczuć w technice narracyjnej i od razu dodaję, że nie chodzi tutaj o epigońskie naśladowanie tego, jak pisał geniusz z Drohobycza, nie ma skradzionych fraz czy zapożyczonych struktur, jest za to raczej hołd i bliskość, która każe mi widzieć, że to dla Sołtysa pisarz ważny, co zdradza czasami wprost, na przykład w takim wyimku:
Passus ten nie tylko pokazuje bliskość narracyjną, lecz także jest jednym z trzech miejsc, w których pada nazwisko Schulza. Po trzecie, tematyka, która miesza w sobie to, co doczesne, z tym, co przeszłe. Po czwarte wreszcie, co wynika z trzeciego, Sierpień to utwór, który tworzy własną mitologię – przywraca do życia bogów rodzinnych, każe wyłuskiwać fragmenty życiorysu ukradzione przez pamięć, stracone, bezpowrotnie, zdaje się, zapomniane. Chciałoby się je odzyskać, ale to niemożliwe, zawsze zakończy się konstatacją – „Może za możem. Nie było już do kogo zadzwonić, żeby potwierdził lub zaprzeczył, wszyscy umarli”.
Kolejnym tropem jest oniryzm. Sołtys utrzymuje nas w konwencji snu, mimo że przecież opowiada o czymś doczesnym, doraźnym, wyraźnie umiejscowionym, ale to tylko pozór, który służy mu do sięgnięcia po to, co głębiej, co skryte przed naszymi oczyma, czego czasem nie chcemy widzieć. Pierwsze kilkadziesiąt stron Sierpnia, gdy czytałem go pierwszy raz, wydawało mi się snem, szedłem za narratorem, towarzyszyłem mu, przeskakiwałem wraz z nim z miejsca na miejsce, ale wszystko to jak we śnie, tajemnicze i niezbadane, może wręcz nieodgadnione. Narrator przesuwa się po mieście, ulega zwodzeniu, patrzy na obiekty, ale zdaje się widzieć ich odbłyski, cienie przeszłości – mówi: „I ja jeszcze miałem życie. Ale zamiast trzymać się swojego dziś, czułem jak trójka wspomnień napiera na świat widzialny i słyszalny i nie pozwala się odpędzić”. To dzieło o niesamowitym ciężarze emocjonalnym i znaczeniowym, a jednocześnie dziwacznie lekkie w swoim „niesieniu” czytelnika. W Ostatnim dniu sierpnia Pablopavo śpiewał: „No a potem się już idzie prawie bez ciała i prawie bez celu”, te słowa sporo wcześniejszej piosenki artysty, zapowiadają jego najnowsze opowiadanie, bo Sierpień jest przecież rozbudowanym, ale wciąż opowiadaniem, skończonym dziełem, które nie sili się, by być powieścią, mówi tyle, ile trzeba. Żadnego nadmiaru, próby rozbuchania, powalenia narracyjnym ogromem.
Proza Sołtysa to maestria, pisze on, snując gęstą mozaikę nawiązań, robi to w znakomity, erudycyjny wręcz sposób. Dysponuje imponującą wiedzą, której nie pręży jak napinający muskulaturę bywalec intelektualnej siłowni, tylko pozostaje subtelny, nie robi tego przecież, żeby się chwalić, tylko po to, by wydobyć sens tego wędrowania, pogłębić je, związać jeszcze silniej to, co widoczne, z tym, co wyobrażone czy skojarzone.
Już pierwsi recenzenci Mikrotyków zauważyli językową biegłość Sołtysa – Sierpień tylko ją potwierdza. Frazy niosą nas, zadomawiają, zdania jędrnieją, rosną i pokazują niezwykły talent literacki, a zarazem dojrzałość pisarza, którego debiut był późny. Nawet krótkie fragmenty imponują, wystarczy spojrzeć na tę refleksję i jej celność – „Inaczej udusi się sobą. Trafi go szlag, pęknie mu wątroba, płuco i serce”. Zdania nokautują, uderzają w punkt, są celne w swoim mówieniu o rzeczywistości, przy czym niekoniecznie muszą ją tylko odwzorowywać. Bywają przy tym zaskakujące pod względem doboru stylistyki: „W tych dniach sierpniowych nagłym kaprysem kupiłem naręcznego atlantica z lat pięćdziesiątych”.
W mailu z zamówieniem tej recenzji redaktor zaproponował mi „zawodnika wagi ciężkiej” – miał rację, Sołtys to prozaik wysokiej próby, a Sierpień w moim odczuciu to jego najlepsza książka. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że recenzowana pozycja jest jedną z najlepszych próz wydanych w 2024 roku w Polsce, a przypomnijmy, że konkurencja pod względem nazwisk jest silna, wspomnę tylko dwa – Masłowska (niezła Magiczna rana) czy Twardoch (z nie najlepszym Powiedzmy, że Piontek). Mimo tego autor recenzowanej pozycji nie ma powodów do obaw, z czystym sercem polecam tę książkę i zachęcam, by jechać po nią do księgarni, w stolicy najlepiej komunikacją miejską, można wtedy lepiej poczuć Warszawę.