01/2025

Jarosław Jakubowski

Goetel. Opowieść filmowa

Być Polakiem nie jest to tak wielka rzecz, jak nam się wydaje. Ale przestać nim być, znaczyłoby przestać być człowiekiem.

F.G.


Kraków, początek 1945 roku. Tuż przed świtem. Uśpione, przysypane śniegiem miasto. Wieże kościołów, dym z kominów, kamienice, rynek. Krążące stadko gołębi. Jeden z nich przysiada na parapecie okna malutkiego mieszkanka. W pomieszczeniu jest też biurko, na nim rękopis, kałamarz, pióro. Kilka książek, trochę zdjęć: on, kobieta i dzieci. Przy łóżku na wpół rozpakowana walizka. Na łóżku śpi około 55‑letni mężczyzna.


Brnie w górę przez śnieżycę i zawieję, za nim przywiązani do niego liną dwaj towarzysze. Nagle gwałtowne szarpnięcie liny, mężczyzna odwraca się i widzi, że nie ma za nim nikogo. Krzyczy w białą otchłań.


Mężczyzna budzi się gwałtownie. Wstaje, podchodzi do okna, uchyla zasłonę i okno: na ulicy poranny ruch. Jedzie ciężarówka z polskimi żołnierzami, chodnikiem idzie patrol z pepeszami. Czerwone i biało‑czerwone flagi na budynkach.

Mężczyzna wykonuje kilka ćwiczeń gimnastycznych, potem robi sobie kawę. Szuka czegoś do jedzenia. W szafce znajduje kromkę chleba. Ogląda ją, wącha, uznaje, że jeszcze nadaje się do spożycia. Słyszy gwizd czajnika. Z kawą i chlebem siada przy stole‑biurku pokrytym książkami i papierami. Zauważa gołębia na parapecie. Sypie mu okruszki.

Mężczyzna poprawia rękopis. Pukanie do drzwi. Mężczyzna spogląda przez wizjer, widzi twarz dozorcy, uchyla drzwi, ale nie zdejmuje zasuwki.

– Ktoś pytał o pana.

– Kto?

– Nie przedstawił się, ale nie chciałbym go więcej spotkać.

– Co mu pan powiedział?

– To, co zwykle. Że nie znam żadnego Goetla. Już mi nie dadzą spokoju.

Mężczyzna bierze kartkę i coś na niej pisze, składa kartkę, wkłada do koperty, zakleja. Pisze na niej adres i wręcza ją dozorcy wraz z banknotem.

– Panie, ja mam czwórkę dzieci – mówi dozorca.

– Ja też, panie Kraska. Niech pan ma oczy dookoła głowy.

Dozorca bierze kopertę i banknot, patrzy krótko na lokatora i odchodzi.

Mężczyzna goli się, ubiera, patrzy przez chwilę na swoją twarz w lustrze. Znużenie, nikłe ślady młodości i werwy. Podchodzi do biurka, patrzy na zapisane kartki, chowa je do teczki, a teczkę wkłada za piec kaflowy. Słyszy krótką serię z pepeszy, potem furkot spłoszonych gołębi. Zamyka okno i zasłania je. Zakłada płaszcz i kapelusz, siada na łóżku, zapala papierosa i pali w półmroku.


Kraków. Inne mieszkanie. Halina Winowska, w wierzchnim ubraniu, siedzi przy stole i podpala w popielniczce liścik od Goetla. Patrzy w płomień. Ogień odbija się w stojącej na komodzie oprawionej fotografii. Ona i on, szczęśliwi, uśmiechnięci. Kobieta wstaje, szybko przegląda się w lustrze i wychodzi. Starannie zamyka drzwi na klucz.


Na ulicy Halina nerwowo ogląda się za siebie. Zauważa mężczyznę, który idzie za nią. Kobieta przystaje przed witryną sklepową, widzi odbicie przechodzącego, który nieco dalej wita się z jakąś kobietą. Gdy Halina odwraca się, aby iść dalej, zderza się z Marysią Wasiakówną, dawną koleżanką z gimnazjum. Rozmawiają chaotycznie, jak to po długim niewidzeniu się.

– Mieszkasz teraz w Krakowie? – pyta Marysia.

– Przyjechałam za pracą – mówi Halina.

– Masz już coś?

– Na razie sprzątam u ludzi.

– Wojna wywróciła wszystko do góry nogami.

– A co u ciebie?

– Pracuję w urzędzie.

– No, no. Musi ci się powodzić.

– Owszem, całkiem, całkiem. Trafiłam na porządnego szefa.

– A praca ciekawa?

– No, ciągle się coś dzieje, tylko podłogę trzeba często zmywać, taki duży ruch. Ale nie, nie jestem sprzątaczką, tylko sekretarką.

– Marysiu, trochę się śpieszę…

– Oczywiście. Musimy jeszcze kiedyś się spotkać.

– Tak, koniecznie.

– Słuchaj! Przecież ja ci nie oddałam Nad Niemnem. Pożyczyłaś mi przed maturą. Pamiętasz?

– Nie bardzo…

– Nie szkodzi, grunt, że ja pamiętam. To teraz koniecznie musimy się spotkać. Może jutro w „Crystalu”? Szósta wieczór, może być? Tu masz mój telefon. Na biuro. No co masz taką minę, jakbyś się czegoś przestraszyła? Nie masz się czego bać. Oczywiście, jeśli nie masz czegoś sumieniu…

– Słucham?

– Nic, taki żarcik! To co? Do jutra!

Kobiety żegnają się i Marysia odchodzi. Halina stoi jeszcze chwilę. Szybkim krokiem rusza w przeciwną stronę.

Prokurator Specjalnego Sądu Karnego Roman Martini siedzi za biurkiem, przegląda książki i wycinki prasowe. Na jednym z nich zdjęcie Ferdynanda Goetla. Otwierają się drzwi, wchodzi sekretarka Martiniego, Marysia Wasiakówna.

– Przyszedł towarzysz Ważyk, ale nie był umówiony.

– Towarzysz Ważyk nie musi się umawiać. Wpuścić.

Ważyk jest w mundurze, w kaburze ma nagan.

– Czego się napijesz? – pyta Martini.

– Mocnej czarnej kawy.

Martini prosi sekretarkę o dwie czarne. Sekretarka z uśmiechem kłania się i wychodzi.

– Ładna, może nawet za ładna – mówi Ważyk.

– Nie przyglądałem się zbyt uważnie – kłamie Martini.

Ważyk śmieje się.

– Nie wierzę. Wyglądasz mi na zdrowego faceta.

– Powiedz lepiej, co tam u twoich literatów.

– Ciągle pojawiają się nowi. Będzie trzeba im zorganizować jakieś warunki lokalowe. Jest taka kamienica na Krupniczej, o którą stara się Związek Literatów Polskich. Na dole można by urządzić stołówkę dla tych głodomorów.

– Świetny pomysł. Lepiej mieć ich wszystkich w jednym miejscu. A jakie nastroje w tym stadku?

– Ideologiczny trzon środowiska jest pewny, ale są też tacy, co za darmowy wikt i dach nad głową sprzedaliby własną matkę, choć wydaje im się, że nadal będą się bawić w sanacyjne kabarety i szmoncesy. Podobno Goetel pojawił się w Krakowie.

Martini ożywia się.

– Wiadomo, co o u niego?

– Właściwie nie pokazuje się na mieście, a jeśli tak, to wykazuje przy tym maksimum ostrożności. To bardzo inteligentny człowiek i na pewno zdaje sobie sprawę z tego, że się nim interesujemy.

– Goetel to trudny przypadek. Nieoczywisty.

– Co masz na myśli?

– Niewątpliwie jest faszystą i zasługuje na to, na co zasługuje każdy faszysta, jednak w czasie okupacji dał się poznać jako człowiek szlachetnej postawy. Owszem, zachęcał pisarzy do rejestrowania się u władz niemieckich, ale prowadził Kuchnię dla Literatów w ramach PEN Clubu, uratował tak od śmierci głodowej wielu ludzi.

– Ty, Roman, lepiej nie dziel włosa na czworo, tylko skup się na swojej robocie. Problem o nazwie „Goetel” ma zniknąć raz na zawsze, ponieważ ten problem bardzo szkodzi naszej sprawie.

– Zgoda, ale nie zapominaj, że on ma wysoko postawionego brata Walerego. Wybitny geolog, rektor Akademii Górniczo‑Hutniczej, a przy tym nam sprzyja. Wszedł nawet w skład Krajowej Rady Narodowej.

– Co przez to sugerujesz?

– Tu nie należy wykazywać się przesadną gorliwością, żeby sobie nie zaszkodzić, bo nie wiadomo, jak wysoko sięgają wpływy Goetlów. Jest jeszcze coś. Przypuszczam, że będzie chciał opuścić kraj. To byłoby najlepsze rozwiązanie.

– Najlepsze dla kogo? Wyjazd na zachód otworzy mu drogę do głoszenia jego rzekomej prawdy o Katyniu i szkalowania Polski Ludowej. Goetla trzeba dopaść i wykończyć, zanim ucieknie z kraju.

– Czy nie dałoby się go przekupić? Przecież ma kobietę, dzieci i potrzebuje z czegoś żyć – zastanawia się prokurator, patrząc na zdjęcie pisarza.

Ważyk powoli traci cierpliwość.

– Nawet gdyby Goetel był przekupny, to nie wolno iść na żadne kompromisy z tym zakutym faszystowskim łbem. Takich trzeba po prostu rozwalać!

– Jako doktor praw muszę kierować się wyłącznie dowodami, a nie tezami publicystycznymi.

Ważyk już chce coś powiedzieć, ale prokurator kontynuuje.

– Ten, jak go nazywasz, zakuty faszystowski łeb jest dla nas bardziej niebezpieczny niż wszystkie sanacyjne „Qui pro quo” i „Zielone baloniki” razem wzięte. I dlatego wymaga specjalnego potraktowania. Posłuchaj tego: „Narzędziem zaborcy stanie się inteligencja. Awangardzistami odstępstwa i zdrady staną się pisarze. Gorliwość, z jaką będą wysługiwać się zaborczej propagandzie, wyciśnie na ich postawie piętno hańby niespotykanej w dziejach polskiego piśmiennictwa”. Goetel dysponuje potężną bronią – słowem, z którym piekielnie trudno jest walczyć.

– Nie widzę tu pola kompromisu. I wiem, jak dopaść Goetla – mówi zasępiony Ważyk, ale Martini nie daje za wygraną.

– Może i coś wiesz, ale to wiedza Goetla już się wydostała na świat. A jest to kurewsko niewygodna wiedza.

– Niemcy hitlerowskie użyły Goetla i innych pożytecznych idiotów do swojej propagandy.

– Nie jestem co do tego przekonany. Goetel to wciąż znane nazwisko. Jego książki są w każdej bibliotece.

– Właśnie dlatego trzeba wymazać to nazwisko. Nie tylko z bibliotek. Wymazać całkowicie, bo taka jest wola Partii – cedzi Ważyk.

– Nie musisz mi o tym mówić, towarzyszu poeto. No, to jaki masz pomysł na tego Goetla?

Ważyk nie lubi wyrazu twarzy Martiniego, kiedy się spotykają. Jakby prokurator chciał mu dać do zrozumienia, że jest przybłędą.

Halina, rozglądając się w obawie przed „ogonem”, wchodzi do rektoratu Akademii Górniczo‑Hutniczej. W gabinecie rektora brat Ferdynanda – Walery Goetel. Nie ma zbyt dużo czasu, ale postara się pomóc. Napisze zaraz list polecający do proboszcza kościoła Mariackiego księdza Ferdynanda Machaja. On powinien znaleźć Ferdkowi bezpieczną kryjówkę. Rektor dodaje, że to wszystko, co może w tej sprawie zrobić, i żeby już więcej się z nim nie kontaktowała. Tu ściany mają uszy, a jemu zależy przede wszystkim na tym, żeby uczelnia przetrwała tę powojenną burzę. Halina dziękuje Waleremu i chowa list do torebki. Rektor na odchodne pyta, jak się miewa Ferdek. Halina odpowiada pytaniem, a jak się może czuć zaszczute zwierzę. Rektor mówi, że ksiądz Machaj to pewny człowiek i u niego Ferdek będzie bezpieczny. Przynajmniej przez jakiś czas. A potem… nikt nie wie, co będzie potem. Walery dodaje, że im dłużej Ferdek jest w kraju, tym bardziej ryzykuje. Oczywiście jest jeszcze jedno rozwiązanie. Czysto teoretyczne. Pójście na współpracę z władzami. Halina mówi, że Ferdynand nigdy tego nie zrobi. Walery odpowiada, że wie o tym i dlatego czuje się bezradny. Prosi na koniec, aby na siebie uważała. Halina wychodzi. Rektor patrzy za nią przez okno.


Stołówka Domu Literatów na Krupniczej. Duży ruch. Co chwilę ktoś odchodzi od okienka z pełnym talerzem. Goetel gdzieś w głębi, sam, je zupę. Przy oddalonym od niego stoliku głośna grupka pisarzy, wśród nich młodzi Wisława Szymborska i Adam Włodek. Czytają swoje wiersze, fraszki i limeryki, żywo dyskutują, wybuchają śmiechem. Gdy w stołówce zjawia się Ważyk, tamci wstają i zapraszają go. Ważyk zajmuje miejsce i daje im znać, żeby usiedli. Rozpina mundur, odsłaniając nagan przy pasie. Przez moment przysłuchuje się twórczości młodych literatów. Stuka palcem w blat stołu, do którego po chwili kobieta w fartuszku przynosi talerz z kotletem pożarskim, ziemniakami i buraczkami.

– Obywatelka przyniesie jeszcze kompot.

– Nie ma kompotu, obywatelu.

– Niech w takim razie obywatelka przyniesie cokolwiek, co przypomina kompot.

– Herbata może być?

– Niech wam będzie!

Krępująca cisza. Ważyk mówi, żeby sobie nie przeszkadzali, i zaczyna pochłaniać obiad.

– Czy możemy prosić towarzysza o ocenę naszych utworów? – nieśmiało pyta Szymborska.

Ważyk odkłada sztućce, przeciera usta i poważnieje, przerzucając niedbale leżące na stole kartki z tekstami.

– Widzę, że wciąż wam w głowach burżuazyjne formy. Fraszki były dobre dla pensjonarek. Nowy człowiek wymaga nowego podejścia. Trzeba mu na nowo opowiedzieć świat. Napisać mu nowe Genesis – co mówiąc, wraca do pożarskiego.

– A czy ten nowy człowiek jest już na to gotowy? – pyta Włodek.

– Wkrótce przyjdzie czas, że takie pytania będą już nieaktualne. Ba!, one będą zakazane. Literatura musi przestać pytać i hamletyzować, a zamiast tego dawać jasne i jednoznaczne odpowiedzi!

Goetel przysłuchuje się głośnym tyradom Ważyka, wreszcie wstaje od stolika i idzie do wyjścia. Ważyk zauważa go.

– Czy to nie ten ulubieniec sanacji, Goetel? – mruczy do siebie Ważyk.

– Czasem widuję tu tego człowieka, ale zwykle nie zwraca na siebie uwagi – mówi Szymborska. Ważyk, nie słuchając już, rusza za Goetlem, który, widząc to, przyspiesza kroku. Włodek woła za Ważykiem, że nie dokończył obiadu. Ale Ważyk już znika w wyjściu. Włodek patrzy to na Wisławę, to na napoczęty kotlet. W końcu dzieli kotlet na dwie części i jedną kładzie na swój, a drugą na talerz Wisławy. Zjadają ze smakiem.

Ważyk idzie szybko za Goetlem, potrącając przechodniów i klnąc. Goetel wtapia się w tłum, wskakuje do tramwaju i z okna patrzy na Ważyka, który trzymając za nagan, rozgląda się nerwowo. O mało nie przewraca patrolu milicjantów z pepeszami. Zatrzymują go. Pytają, co obywatel taki nerwowy, żądają dokumentów. Ważyk wyjmuje dokument, milicjant czyta go uważnie, pokazuje koledze. Milicjantom zmieniają się miny na pełne respektu, oddają dokument Ważykowi, sztywno przed nim salutują i odchodzą.

– Zajęlibyście się lepiej wrogami ludu – syczy pod nosem Ważyk.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.