01/2025

Zbigniew Chojnowski

Negatyw, czyli konfitury

Gdy Kazimierz Brakoniecki w 1990 roku roztoczył przede mną pomysł powołania stowarzyszenia, które zwiększy nasze możliwości twórczego rozwoju na warmińsko‑mazurskiej prowincji, byłem pełen zapału. Będziemy mieli nasze czasopismo i wydawnictwo. W suwerennej Polsce będziemy naprawdę niezależnymi poetami i pisarzami. Kiedy jednak na jednym z pierwszych zebrań członków‑założycieli na zamku olsztyńskim Robert Traba, który akurat wrócił ze stypendium w RFN, wygłosił swoje kredo: „Droga Polaków do Europy wiedzie przez Niemcy”, pojawił się we mnie dysonans poznawczy. Jak to? Nie jesteśmy w Europie? Trzeba jechać do niej przez Bonn? Berlin niebawem zrósł się i odzyskał status stolicy państwa niemieckiego. Kołatał mi w głowie oglądany w dzieciństwie film Kierunek Berlin z dobrotliwym Wojciechem Siemionem, który grał kaprala z Armii (Ludowego) Wojska Polskiego uczestniczącej w operacji berlińskiej…

Tymczasem z rozmów i głosów ponad głowami zebranych wynikało, że przeznaczeniem nas, humanistów, jest niwelowanie uprzedzeń, obalanie stereotypów, mówienie prawdy o historii, dekomunizacja myślenia o Warmii i Mazurach, Polsce, Europie. W tomie moich wierszy Śniardwy z lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych XX wieku zanotowałem: „pootwierały się rany niepamięci”. Obserwacja ta skłoniła mnie do pisania książek o Mazurach, choć podejmowałem także tematy ponadlokalne. Uwodziła magia „budowania mostów” pomiędzy narodami, tworzenia wspólnoty poprzez kulturę, kształcenia umiejętności bycia ponad podziałami. Kiedy Robert Traba zaproponował, żeby do nazwy organizacji włączyć słowo „Borussia”, uśmiechał się zarówno z przekąsem, jak i zachęcająco, sugerując, że będą nas mylić z Borussią Dortmund… Przecież nie chodzi o Niemcy, lecz o pierwszą łacińską nazwę Prus – wtórował Brakoniecki. Skojarzenie historyczne uspokajało, wszak jesteśmy dziedzicami śródziemnomorskiego kręgu kulturowego, spadkobiercami Europy poczętej z ducha łacińskiego. Nader szybko zgodziliśmy się na to, by nasze stowarzyszenie ochrzcić mianem Wspólnota Kulturowa „Borussia”. Jeden z kolegów zauważył, że nazwa świetnie brzmi po niemiecku: Kulturgemeinschaft „Borussia”.

Był zatem rok 1990. Opadła „żelazna kurtyna”. Pragnęliśmy jak najszybciej stać się pełnoprawnymi Europejczykami. Spragnieni europejskości, odrzucaliśmy obawy przed zachodnimi sąsiadami, tym bardziej że ich przedstawiciele w czasie oficjalnych i kuluarowych spotkań zapewniali, że Niemcy już nigdy nie będą dogadywać się z Rosją ponad głowami Polaków. Polityka państw europejskich nieuwzględniająca praw oraz interesów Polski zawsze skutkowała serią złych zdarzeń i powinna przejść do niechlubnej historii. Późniejsze dekady negatywnie zweryfikowały te zapewnienia…

Pamiętam również i to, że w połowie lat dziewięćdziesiątych minionego wieku nad jeziorem Wigry spotkali się czołowi działacze pozarządowych organizacji regionalnych, którzy byli na ogół jednocześnie twórcami. W klasztorze po kamedułach, gdzie pozostawili całkiem świeże ślady obecności Jan Paweł II i Czesław Miłosz, dyskutantów wspomagali Ryszard Kapuściński i Jan Błoński. Była mowa o tym, że globalizm musi równoważyć się z regionalizmem i lokalizmem. Sokrat Janowicz, białoruski pisarz z Podlasia, zawyrokował, że Wspólnota Kulturowa „Borussia” to taka grupa pokoleniowa. Zestarzeje się trochę i rozpadnie. Jak stwierdził w Pokoleniach literackich Kazimierz Wyka o fazie początkowej zrzeszających się młodych literatów: „W kupie raźniej”. Choć przez borussiańskie stowarzyszenie przewijali się przedstawiciele różnych roczników, ton nadawały mu osoby zgoła dojrzałe, urodzone w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, a więc przechodzące „smugę cienia”.

Czy to ważne, kto kiedy i gdzie się urodził? Myślę, że tak. Jeszcze przed przystąpieniem do „Borussii” pragnąłem odpowiedzieć sobie na pytania, kim i gdzie jestem, skąd i dokąd zmierzam. W listopadzie 1988 urodził się mój syn Witold, musiałem spoważnieć. Na jednym z pierwszych polsko‑niemieckich seminariów, po moim wystąpieniu o polskojęzycznym piśmiennictwie południowej części Prus Wschodnich, Niemcy zapytali mnie, za kogo się uważam. „Jestem Polakiem urodzonym na Warmii i Mazurach” – odpowiedziałem. Do czego była potrzebna moim interlokutorom deklaracja tożsamości? Nie ciągnęli za język, ale problem identyfikacji osobliwie trapił rówieśników, młodszych i starszych kolegów oraz koleżanki. Nie szeptano już po kątach, że Klemens, nauczyciel fizyki z Olsztyna, jest Warmiakiem, artystka Weronika z Pasymia to Mazurka, Alfred zaś jest Mazurem, który postrzega siebie jako Niemca. Przełamywała się niechęć do mówienia o własnym i cudzym, mazurskim, warmińskim, niemieckim, nawet żydowskim lub innym niepolskim pochodzeniu. Leszek Szaruga z beztroskim uśmieszkiem rozwiązywał problem przynależności wspólnotowej krótkim stwierdzeniem: „narodowość to akt woli”. Tylko Kurpie jak zawsze nie komplikowali sprawy; z dumą deklarowali swoją kurpiowską, a tym samym polską genealogię. Selim Chazbijewicz, poeta i politolog z Gdańska, który w mieście nad Łyną zagnieździł się na dłużej, bez zastrzeżeń, bezkonfliktowo widział (i nadal widzi) w sobie Polaka i Tatara.

Zamieszkiwanie na warmińsko‑mazurskim terytorium nagle przyoblekło się w nieujawniane wcześniej kłopoty z tożsamością. Pewna pisarka przyznawała się z poczuciem wyższości, że jest potomkinią Czyngis‑chana, a w ogóle to płynie w jej żyłach krew rosyjska, białoruska, żydowska, niemiecka. Szaleństwo multi‑kulti nie było tak szalone, jak się wydaje. Wielokulturowa „krew” lub rdzenne pochodzenie podnosiło (i podnosi?) poetów i pisarzy, rzekomo czyniło (i czyni?) ich lepszymi, mądrzejszymi, bardziej utalentowanymi, sytuowało (i sytuuje?) ich wyżej niż „tylko Polaków” w hierarchii moralnej, dawało (i daje?) im prawo do wypowiadania się w imieniu urodzonych „wielokulturowców”, którzy – jak głoszono bez rzetelnego dowodu – przez wieki byli prześladowani. Ich narracje pisane od lat dziewięćdziesiątych do dziś odwzorowują wyobrażoną wiktymizację ich przodków, a ostatecznie ich samych. Przychodzi zwątpienie. „Wielokulturowiec” już sam nie wie, czy odgrywana przez niego rola jest błogosławieństwem czy garbem. Przez ostatnie ponad 30 lat poskutkowało zawołanie z poematu Kazimierza Brakonieckiego Ostatnia rozmowa z ojczyzną: „Nigdy nie chciałem być polskim poetą”.


[…]


[Całość można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.