Tymczasem z rozmów i głosów ponad głowami zebranych wynikało, że przeznaczeniem nas, humanistów, jest niwelowanie uprzedzeń, obalanie stereotypów, mówienie prawdy o historii, dekomunizacja myślenia o Warmii i Mazurach, Polsce, Europie. W tomie moich wierszy Śniardwy z lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych
Był zatem rok 1990. Opadła „żelazna kurtyna”. Pragnęliśmy jak najszybciej stać się pełnoprawnymi Europejczykami. Spragnieni europejskości, odrzucaliśmy obawy przed zachodnimi sąsiadami, tym bardziej że ich przedstawiciele w czasie oficjalnych i kuluarowych spotkań zapewniali, że Niemcy już nigdy nie będą dogadywać się z Rosją ponad głowami Polaków. Polityka państw europejskich nieuwzględniająca praw oraz interesów Polski zawsze skutkowała serią złych zdarzeń i powinna przejść do niechlubnej historii. Późniejsze dekady negatywnie zweryfikowały te zapewnienia…
Pamiętam również i to, że w połowie lat dziewięćdziesiątych minionego wieku nad jeziorem Wigry spotkali się czołowi działacze pozarządowych organizacji regionalnych, którzy byli na ogół jednocześnie twórcami. W klasztorze po kamedułach, gdzie pozostawili całkiem świeże ślady obecności Jan Paweł
Czy to ważne, kto kiedy i gdzie się urodził? Myślę, że tak. Jeszcze przed przystąpieniem do „Borussii” pragnąłem odpowiedzieć sobie na pytania, kim i gdzie jestem, skąd i dokąd zmierzam. W listopadzie 1988 urodził się mój syn Witold, musiałem spoważnieć. Na jednym z pierwszych polsko‑niemieckich seminariów, po moim wystąpieniu o polskojęzycznym piśmiennictwie południowej części Prus Wschodnich, Niemcy zapytali mnie, za kogo się uważam. „Jestem Polakiem urodzonym na Warmii i Mazurach” – odpowiedziałem. Do czego była potrzebna moim interlokutorom deklaracja tożsamości? Nie ciągnęli za język, ale problem identyfikacji osobliwie trapił rówieśników, młodszych i starszych kolegów oraz koleżanki. Nie szeptano już po kątach, że Klemens, nauczyciel fizyki z Olsztyna, jest Warmiakiem, artystka Weronika z Pasymia to Mazurka, Alfred zaś jest Mazurem, który postrzega siebie jako Niemca. Przełamywała się niechęć do mówienia o własnym i cudzym, mazurskim, warmińskim, niemieckim, nawet żydowskim lub innym niepolskim pochodzeniu. Leszek Szaruga z beztroskim uśmieszkiem rozwiązywał problem przynależności wspólnotowej krótkim stwierdzeniem: „narodowość to akt woli”. Tylko Kurpie jak zawsze nie komplikowali sprawy; z dumą deklarowali swoją kurpiowską, a tym samym polską genealogię. Selim Chazbijewicz, poeta i politolog z Gdańska, który w mieście nad Łyną zagnieździł się na dłużej, bez zastrzeżeń, bezkonfliktowo widział (i nadal widzi) w sobie Polaka i Tatara.
Zamieszkiwanie na warmińsko‑mazurskim terytorium nagle przyoblekło się w nieujawniane wcześniej kłopoty z tożsamością. Pewna pisarka przyznawała się z poczuciem wyższości, że jest potomkinią Czyngis‑chana, a w ogóle to płynie w jej żyłach krew rosyjska, białoruska, żydowska, niemiecka. Szaleństwo multi‑kulti nie było tak szalone, jak się wydaje. Wielokulturowa „krew” lub rdzenne pochodzenie podnosiło (i podnosi?) poetów i pisarzy, rzekomo czyniło (i czyni?) ich lepszymi, mądrzejszymi, bardziej utalentowanymi, sytuowało (i sytuuje?) ich wyżej niż „tylko Polaków” w hierarchii moralnej, dawało (i daje?) im prawo do wypowiadania się w imieniu urodzonych „wielokulturowców”, którzy – jak głoszono bez rzetelnego dowodu – przez wieki byli prześladowani. Ich narracje pisane od lat dziewięćdziesiątych do dziś odwzorowują wyobrażoną wiktymizację ich przodków, a ostatecznie ich samych. Przychodzi zwątpienie. „Wielokulturowiec” już sam nie wie, czy odgrywana przez niego rola jest błogosławieństwem czy garbem. Przez ostatnie ponad 30 lat poskutkowało zawołanie z poematu Kazimierza Brakonieckiego Ostatnia rozmowa z ojczyzną: „Nigdy nie chciałem być polskim poetą”.
[…]
[Całość można przeczytać w numerze.]