01/2025

Marta Panas-Goworska, Andrzej Goworski

O, artysta!

Papierosy zdają się pasować zarówno do podróży, jak i do sztuki. W pewnych szerokościach geograficznych – a dokładniej nad Wigrami – relacje te nakładają się na siebie i łączą. I tak oto w drodze nad jezioro, nad jeziorami palimy ze Stanisławem Tymem.


Prawda i wyobrażenia
Wszystko dzieje się szybko i jak zawsze biegniemy, jakbyśmy musieli łapać ten samochód i trzymać siłą. W plecaku pod czapką, a przynajmniej my ją tak nazywaliśmy, to jest przy tym zapięciu od góry, podskakują puszki z piwem i obijają się o konserwy. Mógłbym się zastanawiać, czy to one nadają mi rytm, czy to ja wprawiam je w ruch. Ale dobiegam pierwszy, a to nie czas na refleksje, choć kątem oka dostrzegam jeszcze na fotelu pasażera bluzę wymazaną farbą i cały nieład małych i średnich przedmiotów, jak w samochodzie budowlańca albo też jak w drugim czy trzecim aucie w domu, służącym do wszystkich pozostałych celów, niekochanym, zamęczanym, a mimo to wiernym i dzielnym. Szyba jest opuszczona, wsuwam głowę śmiało do wnętrza, a tam kierownicę dzierży Stanisław Tym. Spogląda na mnie życzliwie, choć jakoś poważnie, a jego brązowe oczy spod – by tak rzec – dobrze znanych brwi pytają, czego to sobie życzę. Wolne żarty, jestem przecież autostopowiczem i życzę sobie, aby mnie podwieziono do nieodległego już Bryzgla, gdzie przy pomoście stoi piękna biała Ra. Szogun z Maczem pewnie dojechali już dawno. Leżą teraz na deskach, plują przez nie w tę wodę, której konsystencję mógłbym określić słowami pierwotna i miękka. Zapewne kończą już siurki trzecią łomżę, palą marsa za marsem, kipami pstrykają w ślad za plwociną i mówią co chwila do siebie „Gdzie tam, kurwa, Jesz z Rafą?”. Więc proszę ładnie zabrać mnie do Bryzgla razem z tym to kolegą, który tu obok dobiega. Zamiast tego miałem powiedzieć tylko: „O, artysta!”, a przynajmniej tak zapamiętał to Rafał, który władował się już przez tylne drzwi i zaczął mówić do aktora, że jedziemy tam i tam, on, że to świetnie, podwiezie. Jak wspomniałem, był z przodu bałagan i Rafał wołał mnie, tkwiącego wciąż z głową w oknie: „Tu chodź, Jeszyku”, ale bij zabij, tego nie pamiętam. „Nieee” – zareagował za to Tym ospale, ale znów z jakimś namaszczeniem w głosie i zgarnął rzeczy z fotela na podłogę, a ubranie cisnął w głąb za drugi rząd siedzeń. „Tylko może plecak połóż do kolegi” i jeszcze własną ręką pozrzucał paproszki z siedzenia, jakie dla mnie wyszykował. Nie gasił silnika, a że w tym sporym czerwonym francuskim kombi biło serce niemałej pojemności, pod maską zabulgotało i ruszyliśmy drogą wiodącą między polami dojrzewającego zboża. Ku ścianie wigierskiej puszczy.


Wolność i jąkanie
– Dlaczego, chłopcy… mogę tak mówić – Tym zerknął na mnie i w lusterku poszukał spojrzenia Rafała – palicie papierosy?

No tak, pomyślałem, Szogun mówił, żeby uważać i nie jarać, bo rzadziej się zatrzymują, a jak jarać, to nie machać.

– Bo nam naprawdę smakuje – odpowiedział Rafał, który nie tracił nigdy rezonu. Nawet wtedy gdy przespał się, a dokładniej przestał, bo działo się to w piwnicy, z Gofrownicą, którą wcześniej zaprosiłem na półmetek w liceum. Później nie czekał, aż się od kogoś dowiem, tylko powiedział mi od razu sam, a potem zamknął oczy i dodał „Wal!”. Koleżeństwo było dla niego najważniejsze, poza tym lał na wszystko, co nie wiązało się z muzyką. Miał nawet składać papiery do szkoły mistrzów gitary w Warszawie, cokolwiek to było, a przy tym był wysoki, szczupły, długowłosy, powiedzmy to wprost – z ponad dwudziestocentymetrowym ptaszydłem. Więc paliliśmy na wszystkich wylotówkach i także wtedy, na obrzeżach Suwałk, gdy aktor postanowił się dla nas zatrzymać, też staliśmy z papierosami. Oczywiście od razu rzuciliśmy je na ziemię.

– Ja jestem dorosły – dodał Rafał – koledze trochę brakuje, ale teraz są wakacje.

– Nooo… – Tym zwrócił się wprost do mnie, przeciągając głoski, jakby sam zastanawiał się nad ich znaczeniami, dziś powiedziałbym, jakby mówił esejem – a ty, dlaczego ty, chłopczeee, palisz?

– Ja… – Czułem, że się za chwilę zająknę, tym bardziej że zbliżały się słowa na „p”, a to na nich najczęściej trajkotałem jak zacięta płyta.

Tymczasem droga stała się wąska, tak że samochody, mijając się, musiały zjeżdżać na pobocze, którego prawie nie było. Później doświadczaliśmy tego wielokrotnie osobiście nocą, idąc pijani i wpadając co i rusz w rosnące przy rowie olszyny. Trasa biegła już przez las, a właściwie puszczę jak się patrzy. Może niższą od białowieskiej, znanej mi z dzieciństwa, ale też dumną, widać to było na pierwszy rzut oka, hardą, stawiającą opór człowiekowi z jego warczącymi przyborami, a przy tym przyjazną dla przyjaciół i wonną. Właśnie ten zapach, wpadający przez pootwierane okna, podsuszonej w konarach żywicy, wilgoci sosen i jodeł przy ziemi i grzybni, jakoś mnie natchnął. Czuć było też jagodami i coraz wyraźniej czymś dla mnie nieznanym, a co miałem za kwadrans poznać organoleptycznie – czystą, wielką, mięsistą w swej głębi, prastarą wodą.

– Na dwa sposoby – odpowiedziałem więc niby elipsą, ale tak naprawdę uciekłem od „papierosy”, „palić” czy „pan”, na których jak nic bym się wywrócił. – Tak jak kolega, ale też szerzej, chcemy być wolni. Gdy nam zakazują, zamiast z nami rozmawiać, łamiemy zakazy.

– Ha! – właśnie takim „ha!”, a nie rozumiejącym „aha” skomentował to aktor.

Kamena
Ale może nie pamiętam już tego za dobrze, tym bardziej że wjeżdżaliśmy do Płociczna; wieś połączona jest z Gawrych Rudą i, jak się po czasie dowiedziałem, gdzieś tam aktor ma dom. Więc może zobaczył akurat stryja z piwem w dłoni, jak przekrzykiwał się przez drogę z sąsiadką, albo swojego psa w chwili, gdy wskakiwał kurze na grzbiet, zupełnie sine ira, dla wygłupu, a mimo to biedaczka wyzionęła ducha, czego Tym mógł się domyślać, bo takie rzeczy już się zdarzały. I owo „Ha!” mogło się do moich słów wcale nie odnosić. Niemniej zapadło znaczące milczenie. Na podwórzach chatynki, gdzieniegdzie tylko murowanki i rolnicze maszyny, głównie ursusy i jakieś pojazdy z drutami do siana. Był rok 1996, Wigry nie cieszyły się jeszcze taką popularnością jak dziś i domów bogatych przesiedleńców z miasta prawie nie było. Minęliśmy za to tartak, który swoje pojawienie się zapowiedział zapachami ciętych drzew i mokrych wiórów, i znów wjechaliśmy w las.

– A co palicie? – zapytał Tym i sięgnął po czerwone marlboro leżące niezauważenie na desce rozdzielczej przed zegarami.

Mieliśmy aresy lighty i czerwone marsy.

– To może… – i wyciągnął prawą rękę za siebie, żeby poczęstować Rafała, a później i mnie. Odskoczyła żarowa zapalniczka, najpierw ja przytknąłem do niej papierosa, przekazałem Rafałowi, on oddał ją aktorowi. Paliliśmy w milczeniu. Dym porywało wpadające do samochodu ciepłe leśne powietrze, ale popiół nie zawsze dało się strzepnąć za okno i niekiedy jak pocisk przelatywał na tył samochodu lub trafiał w Rafała.

– Taaak – zamruczał aktor. – Gdzie dokładnie chcecie wysiąść?

Nasza łódka, śliczna Ra, typ rykoszet, stała w przystani Kamena, tuż przed Bryzglem.

– Kamena – powtórzył to imię, jakim w odległej przeszłości zwano nimfy oraz czasopisma, a dziś całkiem lokalnie ochrzczono jedno z osiedli w Suwałkach i właśnie klub żeglarski nad Wigrami. – To już tutaj – nieco zaskoczony, dłonią z papierosem wskazał na lewo.

Zatrzymał się na poboczu i wysiadł razem z nami. Pomógł mi założyć plecak, pierwszy powiedział „cześć”, ale zabrzmiało jakoś niepełnie, jakby było wyjęte i należało jeszcze dodać „chwała”.

Patrzył potem, jak wchodzimy na leśną drożynę wiodącą w dół, ku Wigrom. Odwróciliśmy się – siedział już w warczącym samochodzie, ale nie odjeżdżał. Znów machał do nas.

– Jeszcze nas w dupę pocałuj – przez zęby rzucił Rafał.

Wtedy Stanisław Tym zawrócił i pojechał z powrotem w stronę Gawrych Rudy.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.