My ludzkie bydło, ludzki gnój
z suteren i poddaszy,
my także chcemy herb mieć swój
na zgubę wrogom naszym.
Jan Romocki
Ta specyficzna (tytułowa) wspólnota szukająca podmiotowości (a może zdająca sobie sprawę z jej utracenia) jest czymś odpychającym dla społeczeństwa (motyw gnicia, roje much): „W całym domu śmierdziało duchotą, jakby samotność zalęgła się w każdej szafie, pod każdym sękiem, za każdą wnęką. Kąsała mnie, wiedziałem o tym. Od wielu dni budziłem się z opuchniętymi nogami, na których pojawiały się ślady po ugryzieniach […] Samotność miała setki szorstkich odnóży, które skrobały mnie po ciele, gdy spałem. Wyglądałem podle”. Owym plemieniem mogą być duchy pogrzebanych ciał, do których (z różną częstotliwością) dołączają kolejne – powieść zaczyna się od wojny, gdy „Bez grymasu wszedł w wieczność” – stąd motyw życia pod powierzchnią ziemi, gdzie bliżej do much niż do ludzi. Trusewicz nasłuchuje więc zmarłych (coś na kształt transkomunikacji – rejestrowania dźwięków niewiadomego pochodzenia – w której wyodrębnić można amatorów „nasłuchiwania” cmentarzy czy miejsc masowych zbrodni). Autor snuje historie zmarłych, bo (jak wierzą niektórzy zwolennicy Electronic Voice Phenomena) po śmierci w eterze można usłyszeć ich głosy. To stwarza możliwość wykreowania mitologii, opowieści (chaotycznej, co zrozumiałe).
Opowieść, wymagająca od czytelnika skupienia, nie jest tutaj jednak najważniejsza, bo dla autora istotny jest język, a raczej językowe wariacje. „Zanurzony w tradycji Pilota, Gombrowicza i Pankowskiego” – czytamy w okładkowym blurbie i jest w tym sporo racji. Ale czy to zanurzenie wystarczy, aby uznać Plemię za utwór, który jest czymś więcej niż (momentami nawet zgrabnym, ale jednak tylko) listem miłosnym do autorów, którzy polską mowę przerobili na własną i stworzyli z jej pomocą swój osobny świat? Bo tak, Witolda Gombrowicza tu sporo: „Jeszcze trochę, a kaźnić bym się dał za to dziwowisko zapowiedziane”, „A ja uciec z tego burdelu pragnę, belki podpalić, niech to wszystko runie, cała ta wasza bydlęca mowa, cała ta wasza mnogość niech na mnie spadnie”, „A nasze języki stawały się coraz bardziej stargane i szorstkie, jak zużyte raszple…”. Zdania, które przypisać można spokojnie jeszcze Marianowi Pilotowi czy Marianowi Pankowskiemu, to zresztą nie jedyny trop. Można śmiało dorzucić Brunona Schulza: „Wiosna była opasła od życia, ospała od śmierci” czy „Ojciec wciąż siedział w kuchni. Udręczony – może utratą, a może niemowlęcym przymusem życia od nowa. Skundlony satyr, poszczerbiony pręgierz pokutny, karykatura Chrystusa w Ogrójcu”. Trusewicz do tego literackiego panteonu dorzuca także frazy religijne: „[…] zabierz je, jakoś mnie zabrał dla wszystkich nieprawości moich, bo mnogie wzdychanie moje i serce moje smętne”, przypominające frazę Stańczyka z Wesela – „Byś serce moje rozkroił, nic w nim nie najdziesz inszego, jako te niepokoje”. W pewnym momencie narrator rzuca w końcu: „I sama, i cudza ta mowa moja”.
Plemię, jakby tego było mało, nafaszerowane jest jeszcze po brzegi gwarą reprezentującą niemal każdy region Polski – Lwowa („bałakać”), Poznania („śrupok”), Kujaw („szajerek”), Świętokrzyskiego („młodzica”) i innych, od Wilna („paciuk”) po Śląsk („przyfranzolić”)… Czy nie za wiele rodzynek w tym serniku? Opowieść jest naszpikowana językowymi zawijasami i literackimi tropami tak gęsto, że paradoksalnie odbiera to przyjemność lektury. Rozumiem, tak mi się wydaje, zagęszczenie regionalizmów, bo jak inaczej przedstawić wielość tytułowego plemienia – podkreślenie masowości wojennych ofiar czy wielości pokoleń składających się na opisywaną grupę, ale w czasie lektury odniosłem wrażenie, że ich ilość (i częstotliwość) w połączeniu z próbą usilnego nawiązywania do wspomnianych klasyków literatury sprawia, iż kompletnie gubiłem się w tej opowieści, a nie chciałbym zarzucić autorowi wyłącznie oddania hołdu Gombrowiczowi i jego następcom dla samej idei.
Plemię, jeśli odsunąć na bok językowe popisy, to opowieść o samym pisaniu, archiwizowaniu – o tym, jak formułuje się historia, jak się zmienia w zależności od tego, kto i kiedy ją opowiada. Trusewicz stara się pokazać niedoskonałość samej narracji, za którą stoi konkretny człowiek – ciągle poddawany sądom (każda zmiana w języku jest odczytywana jak wyrwa w zastanym porządku). To sprawia, że nie tylko językowo, lecz także całościowo zmierza Plemię w stronę późnej twórczości Pankowskiego – Henryk Bereza nazywał ten okres „senioralnym”, pisząc, że o ile pierwsze dzieła autora Rudolfa były dialogowe, to późniejsze książki „wyrażały się w otwartej, bezpośredniej, nieznającej granic konfesyjności”. W wywiadzie‑rzece Nam wieczna w polszczyźnie rozróba (2011), który przeprowadził z Pankowskim Piotr Marecki, pisarz przyznał rację Berezie, mówiąc m.in.: „Mam teraz poważne odnośniki: chaos, ku któremu nasza planeta zmierza nieodwołalnie, topi się, a z drugiej strony sacrum, któremu zaprzeczamy, z którego sobie kpimy, kiedy bawimy się w ateizm. Stoimy między biegunami, nie wiemy, co wybrać, ale szanujemy własną niewiedzę”. Odnoszę wrażenie, że przejęcie pałeczki w sztafecie uczniów Gombrowicza po Pankowskim właśnie i debiutowanie w miejscu, w którym sanocki pisarz ją zakończył (owa konfesyjność narracji), jest dla Trusewicza najważniejsza i na tym zamierza się skupiać.
Ambicji Trusewiczowi nie można odmówić. Jego próba dekonstrukcji języka i stworzenia z niego mitologii budzi we mnie większą ciekawość niż schematyczne narracje stworzone po kursach kreatywnego pisania, gdzie autorzy, opowiadając o swoim dzieciństwie, na siłę wmawiają nam, że znaleźli klucz do zdefiniowania współczesnego świata. Rzadko zdarza się debiut, który unika opisywania własnego doświadczenia, wierząc (przywilej młodości) w jego wyjątkowość. I chociażby za odwagę stworzenia własnego literackiego świata należy się autorowi zauważenie w pisarskim świecie, a ja jestem ciekaw, w którą stronę pójdzie; czy zechce być wierny literackiej tradycji, czy porzuci ją, tworząc z czasem swój osobny świat, a może zostanie wchłonięty przez mainstreamowy schemat, bo nie ma tu miejsca na oryginalność? Jestem bardzo ciekaw, co o tej prozie napisałby sam Henryk Bereza.