Próba wyznaczona została na czwartą po południu, lecz przedłużyła się do wieczora. Zmęczenie fizyczne w końcu dało o sobie znać. W ferworze pracy nad nową partyturą (bardzo chciała zaimponować młodemu organiście) ani się spostrzegła, kiedy zapadł zmrok. Zauważył, że ma taki lekki, jasny sopran niczym Zuzanna z Wesela Figara. „Szkoda byłoby go zmarnować”, dodał enigmatycznie. Nie znała opery, o której mówił, ale zabrzmiało to jak wyzwanie, więc podjęła je. W pewnym momencie odwróciła głowę od fortepianu i zamiast fontanny na rynku Kilińskiego ujrzała czarny prostokąt nocy. Z gwaru głosów zbierających się do wyjścia chórzystów doszedł ją miękki tenor organisty:
– A księżyca dziś, panno Heleno, niestety nie będzie.
– Mhm.
To była pierwsza niemuzyczna uwaga, jaką wymienili tego wieczora. Walczyła przez chwilę z pokusą pozostania i przedyskutowania z panem Rybałtowskim kwestii nieobecnego księżyca, zwyciężyła jednak myśl, że zrobiło się naprawdę późno i na Nowokościelną wracać będzie sama. Nie, żeby się bała, urodziła się w tym mieście, chodziła do szkoły, znała w nim każdą mysią dziurę. Ale jako dziewczyna wiedziała swoje… Na wszelki wypadek zdecydowała, że pójdzie ogrodami. Dziwne uczucie niepewności ogarniało ją na pustej ulicy w mdłym świetle gazowych latarni. Jak gdyby po zmroku miasto przestawało należeć do niej, a oddawało się obcym, nieznanym siłom. Ogrody sąsiadów znała jak własną kieszeń. Z organistówki do domu niedaleko, trafi choćby z zamkniętymi oczami.
Uśmiechnęła się do Rybałtowskiego na pożegnanie, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Chcąc pokryć zmieszanie, zawinęła się płaszczem, wcisnęła szczupłe dłonie do kieszeni i z nutami pod pachą wyskoczyła do sieni, a stamtąd na ulicę. Odwróciła się jednak i szybko mu pomachała. Wydało jej się, że za koronkową firanką zamajaczyła czarna mucha. Młody organista ubierał się na próbę chóru jak, nie przymierzając, na randkę: biała koszula, szary garnitur, kamizelka. Bardzo chciała wiedzieć, jakie myśli skrywał pod wypomadowaną na gładko grzywką. Bawiły ją jego dłonie. Kiedy nie dotykały klawiatury, nie wiedział, co z nimi zrobić. Wsuwał je zatem do kieszeni marynarki, kciuk wystudiowanym gestem zostawiając na zewnątrz. Ciekawe, czy to dla niej tak się stroił? „Boże, ależ człowiek jest głupiii!”, skomentowała pod nosem własne zachowanie i pognała za oddalającą się grupką przyjaciół. Rozstali się na rogu Kryńskiej. Ledwie znikli jej z pola widzenia, skręciła do najbliższego obejścia.
We Władanach ludzie nie ryglowali bramek. Z tego choćby powodu, że taki zamek drożej kosztował od całego płotu. Tutejsza ziemia, choć pośledniej jakości, nigdy nie zaznała pańszczyzny. Najpierw królewska, potem miejska, wreszcie ich własna, ziemia ta żadnych włościańskich powinności nie cierpiała. Podatki, owszem, ściągano ze słodowni, z browarów, a i wagę miejską, most i jatki mięsne też nimi objęto. W miarę rozwoju miasta dołączyły opłaty za gorzelnię, od warsztatów rzemieślniczych i od fabryk włókienniczych. Plebanowi nie przysługiwała dziesięcina, musiał zatem pracować jak inni, chrzcić, żenić, chować, po kolędzie chodzić, ofiarami za posługę dorabiać. Dlatego o kapłanów rzymskokatolickich trzeba było zabiegać, gdyż sami się na władańską parafię nie pchali. Przynajmniej nie zazdrościli rabinowi czy unickiemu księdzu, a bo i po prawdzie nie było czego. Z nich wszystkich unitom działo się najgorzej, bo ich samodzierżawca przymusił do przejścia na prawosławie. Przez trzydzieści lat trwał ich niemy opór, aż stare książki pożółkły i rozpadły się, nikt już nie pamiętał zakazanych modlitw, a na rynku stanęła nowa świątynia, już prawosławna. Helena znała tamte wydarzenia z opowieści babek, co je po domach wraz z plotkami roznosiły. I choć to były dawne dzieje, w jakiś sposób bliski był jej opór grekokatolików. Za jej czasów to język polski był w szkole zakazany. Wszystkie lekcje odbywały się po rosyjsku. Ojciec zaczął się wreszcie obawiać, że Helena lepiej znać będzie język zaborcy niż własny, więc posłał ją (jak przedtem jej siostrę i brata) do nielegalnej szkoły, którą nauczycielka z pomocą jednego z gospodarzy zorganizowała w sąsiednim domu. Ojcowie odsiedzieli dwa tygodnie aresztu, ale polskiego dzieci nauczyli.
Helena posuwała się teraz w bezpiecznej odległości od ulicy, uważając, gdzie stawia stopy. Aż dziw brał, że do niedawna kwitły tu krzaki piwonii, wystrzelały w górę lewkonie, a wzdłuż siatki wił się pachnący groszek. Co ambitniejsze gospodynie wysiewały w równych odstępach szczypior, pietruszkę, marchew, a obok czarnych, czerwonych i białych porzeczek sadziły kwaskowaty agrest na kompot. Teraz walały się tu badyle, pachniało zgnilizną i opuszczeniem. Potrząsnęła głową, odganiając ponure myśli, i postawiła kołnierz, choć niewiele chronił przed wciskającą się pod płaszcz wilgocią. Poczuła nagłe ukłucie z prawej strony podbrzusza. „No masz, tylko nie to!”. Odruchowo przyśpieszyła kroku, przeczuwając, że w nocy dopadnie ją okres.
Przecięła w poprzek Cerkiewną i dała nura w głąb posesji. Zorientowała się, że jest już w obejściu u Kiermutów. Stała tam na podwórzu zadaszona studnia na korbę. Kiedy o świcie Kiermutowa szła czerpać wodę, przebudzeni ledwie co sąsiedzi modlili się w duchu o naoliwienie tej korby. Problem w tym, że stary Kiermut głuchy był jak pień, więc ich modlitwy wciąż pozostawały niewysłuchane. Zdziwiło ją tylko, że Ciapek nie zajazgotał, jak to miał w zwyczaju. Zawsze pierwszy rzucał się do ogrodzenia. Wyczuwał obcych na długo przedtem, zanim zobaczyli ich z okna gospodarze. Ale nic, cisza. Albo byt mu spowszedniał, albo śpi łobuz w budzie, znużony całodziennym wałęsaniem się po okolicy. Żelazny pług porzucony w kącie ogrodu od zakończenia jesiennych robót zagracał przejście. „Do domu niecałe dwa kroki”, odetchnęła z ulgą. Znała to miejsce. Schyliła się, zaczęła macać w ciemnościach, szukając poluzowanych sztachet. Znalazła. Odsunęła je i przez powstałą w płocie szczelinę wyśliznęła się na ulicę.
– Żidowka?
– Nu szto ty! Poliaczka.
– Nnnda… Siejczas posmotrim. Bumaga jest’?
Wyrośli jak spod ziemi. Dwa szare wojskowe szynele i parujące nozdrza koni znalazły się, jako się rzekło, na wysokości jej twarzy. Musieli od dłuższego czasu podążać jej śladem. Przepytywał ten wyższy. W słabym świetle latarni ulicznych nie rozróżniała ich rysów, obaj mieli takie same pasy przewieszone przez pierś i szable u boku. Uderzył ją odór końskiego moczu i czegoś jeszcze. Dziegciu. Okoliczna ludność leczyła nim świerzb, a koniom na grzybicę smarowano kopyta. Otworzyła już usta, chcąc się wytłumaczyć i w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że nie ma papierów, których od niej żądają. Nie zabrała ich z domu. Leżały na dnie szuflady w ciężkim biurku, które dostała po dziadku. Po co jej dokumenty, skoro szła tylko na próbę chóru i poza miasto nie zamierzała się ruszać? Ale tamten coś o cyrkule gada z tym drugim Kozakiem, ale tak, żeby ona słyszała, że niby pójdzie z nimi albo… się wykupi. Zimny dreszcz przeszedł ją wzdłuż kręgosłupa. Wiedziała, czym to pachnie. Powinna skoczyć w bok, do ogrodu, nie wjadą tam końmi. A nawet jeśliby się na to zdecydowali, to musieliby okrążyć płot i próbować z drugiej strony. Miałaby dość czasu, ażeby ukryć się gdzieś tam w zaroślach. Za późno, ten kurdupel odciął jej drogę. Stała jak sparaliżowana, nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Tamci dwaj podeszli już na tyle, że czuła ostry zapach przemokniętych szyneli. Znalazła się w potrzasku między brzuchami koni. Zdezorientowane zwierzęta gryzły wędzidła i nerwowo rzucały łbami. Nagle usłyszała czyjś głos:
– A was, gospoda oficery, kuda Bog wiediot w takoj pozdnyj czas?
Ściągnięte ostro konie obróciły się jak na zawołanie. Ręce Kozaków powędrowały do szabel i zaraz opadły. Jacy z nich oficerowie, na niebieskich pagonach pustki, ale pytanie nieznajomego połechtało ich próżność. Zaintrygowani patrzą, czekają. Spojrzała i ona. Niewysoki, może trzynastoletni chłopak odkleił się od najbliższej chałupy i podszedł wolnym krokiem do bielonych wapnem kamieni znaczących skraj drogi. Mówił najczystszym rosyjskim, ale skąd tu Rosjanin? Wyszukana mowa nie pasowała do rozpiętego kaftana podbitego kożuchem i zgrzebnej koszuli ściągniętej sznurkiem. Kręcone blond włosy wyśliznęły mu się spod czapki odsuniętej zawadiacko na tył głowy. Owszem, białoruscy parobcy z okolicznych wsi najmowali się u Polaków do pracy w polu. Zimą węgiel po domach wozili albo zgadzali się do rąbania drewna. Byle do pierwszych roztopów przetrwać na talerzu gorącej zupy. Inni o pracę się starali w fabryce włókienniczej albo u Żyda kowala, rzeźnika czy piekarza. Tego tu mogła kiedyś widzieć pod sklepem Mejera Inkiera. Młody wyjął tymczasem litrową flaszkę z kieszeni kaftana, odbił korek i rozlewa do szklanek. Częstuje. Zagaduje przy tym Kozaków o ciężką służbę w obcym kraju i na wódkę do szynku uniżenie prosi. Tamci słuchają podejrzliwie. Mrugają do siebie porozumiewawczo, ale po szklanki jeden z drugim sięgają. A daleko ta karczma, pytają od niechcenia. Chłopak uśmiecha się głupkowato, na skraju miasteczka, powiada, o tam, i wskazuje za siebie w nieznanym kierunku. Drogę spowiła mgła, ledwie mokre kopuły cerkwi błyszczą w oddali. Ale im już smak wódki pali gardło, idzie do głów. Wiercą się w siodłach, bo ich rozpiera i świerzbi nowa podnieta…
Z nieba jej spadł. Taka okazja już się nie powtórzy. Udając, że przysłuchuje się ich rozmowie, Helena cofnęła się o krok, wyszukała stopą ruchomą sztachetę, przez którą wydostała się niedawno na ulicę, i tą samą drogą wymknęła się do najbliższego ogrodu. „Nie oglądaj się, nie nasłuchuj, biegnij ile tchu w piersiach!”, dodawała sobie odwagi w myślach, pokonując ciemne chaszcze. Dwa razy potknęła się i upadła. „Na szczęście nie zwichnięta”, pomacała kostkę i poderwała się do biegu. Byle dalej, byle już być w domu. Tam rodzice, brat, siostra. Tam nic złego nie może jej się stać. Dopiero na ganku spostrzegła, że nie ma nut. Musiała je zgubić w czasie ucieczki albo wcześniej, kiedy przechodziła przez tę dziurę w płocie. Trudno, wróci po nie jutro albo Janka poprosi. Brat dobry, o nic nie zapyta, tylko się tak słodko uśmiechnie, jak to on.
Nacisnęła klamkę i pchnęła ramieniem ciężkie drzwi wejściowe. W sieni poprawiła odruchowo płaszcz i włosy, ale nie zapaliła światła, tylko od razu przeszła do kuchni. Z małego lusterka wiszącego obok pieca przyglądała jej się obca dziewczyna ze ściągniętą twarzą. Dotknęła rozognionego policzka, kąciki ust drgnęły w wymuszonym uśmiechu, po czym znów opadły. Dziewczyna z lusterka patrzyła zuchwale. W jadalni zastała wszystkich za stołem pijących herbatę. Gorąca, mocna herbata! Jęknęła z zazdrości. Wisząca u sufitu lampa naftowa obejmowała jasnym kręgiem znajome twarze: matka, ojciec, starsza siostra Teodozja i… pan Józef? Nie pamiętała, że miał przyjść. Ten wąsik pod nosem to chyba od niedawna. Nosił się z pańska, wiosną i latem słomkowy kapelusz i laska, a zimą melonik. Położył go obok siebie na krześle. Kiedy weszła, szybko sięgnął i zwolnił krzesło, zapraszając, by usiadła. To oczywiste, że przyszedł do niej. A ona tymczasem na próbie. Pracował, jak wszyscy, na tych kilku morgach, co je miał po ojcu przejąć, ale nie znosił gospodarki, wiedziała, że woli od niej teatr.
Józef Osiński miał wrodzony dar rozśmieszania widzów do łez. Wchodził na scenę i natychmiast wszystkie oczy zwracały się ku niemu. Do tej pory tylko raz miała okazję wystąpić u jego boku. Od razu jej się spodobało i miała nadzieję na więcej. Nie umiała powiedzieć, czy bardziej lubi występy w chórze czy na scenie. Szkoda tylko, że nigdy nie zagrają w którejś ze sztuk tego rosyjskiego lekarza. Podobno pisał komedie. Nie przyjęłyby się w ich miasteczku, gdzie publiczność była jednak specyficzna. Teatr amatorski działał od niedawna przy remizie strażackiej. Niektórzy, jak bracia Kulikowscy czy Antek Sochoń, spełniali się z równym pożytkiem na obu frontach. W ich teatrze górował humor prosty, zrozumiały, spontaniczny. Żydzi śmiali się z samych siebie, Polacy z Żydów, Białorusini zazdrościli jednym i drugim, a najwięcej Żydom, ci ostatni zaś mieli o pozostałych jak najgorsze mniemanie. Największym powodzeniem cieszyły się skecze i krótkie farsy. Tamto przedstawienie zapamiętała na długo. Długie ciemne warkocze zwinęła w baranie rogi i upięła szpilkami po obu stronach głowy. Jakaś kobieta wparowała na scenę w czasie jej skeczu i mocno pociągnęła za jeden z nich, chcąc sprawdzić, czy nie peruka. Szpilki puściły i warkocz rozwinął się do pasa jak syreni ogon. Trudno powiedzieć, czy ludzie bardziej śmiali się ze zdziwionej miny Heleny, czy z tej baby. Pewnie wzięli jej nieoczekiwaną interwencję za część numeru.
– Udana?
Pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi.
– Przepraszam…? – wymamrotała.
– Próba chóru. Czy udana?
Matka próbowała ją najwyraźniej usprawiedliwić przed gościem. Choć tak z ręką na sercu, to na wizyty młodego Osińskiego patrzyła niechętnie. Jak dla niej miał zbyt porywczy charakter. I jeszcze ten teatr! Córka lepsze życie znalazłaby u boku spokojnego organisty. Tylko że Helence bardziej ktoś taki jak Kmicic podchodził. A matki takie rzeczy widzą.
– Przepraszam – powtórzyła i wskazała płaszcz, który wciąż miała na sobie. – Ja tylko… Do pokoju zaniosę. Zaraz wracam.
W drzwiach do bawialnego zderzyła się z bratem. Jan niósł w rękach atlas Europy. Pewnie znów z ojcem rozprawiali o polityce. Ojcu i bratu marzyła się wielka wojna między zaborcami. Bo bez wojny to tej przyszłej Polski nie będzie.
– O, jesteś – stwierdził Jan krótko.
Nie wydawał się zaskoczony jej późnym powrotem. Pociągnęła go za sobą.
– A coś ty taka…? – przyjrzał jej się z bliska.
– Niby jaka? – nastroszyła się nagle.
– No, jakbyś gorączkę miała.
Zaczęła coś przebąkiwać o nutach, że gdyby mógł jutro, gdzieś tam pewnie leżą, żeby to dla niej zrobił, bo ona nie chce tam wracać, coś jej nie pozwala. Ale nie oszuka Jana, który zna ją na wylot. Teodozja jako najstarsza próbuje ich trójce przewodzić, ale Helena najczęściej trzyma sztamę z bratem. Od słowa do słowa wyciągnął z niej wszystko.
– Tylko mamuśce i tatuśkowi ani słowa – wymogła na nim milczenie – bo na próby zabronią chodzić, a tego bym nie przeżyła.
– Następnym razem niech cię ta niedorajda Rybałtowski tu do nas na ganek odprowadzi. Bo jak nie, to sam cię z domu nie puszczę – stwierdził brat.
Przewróciła oczami, gotowa odparować, ale rozczuliła ją ta jego nadopiekuńczość i ugryzła się w język.
– Ale pan Inkier nie ma pomocnika… – zastanowił się nagle Jan.
Spojrzała na brata pytająco.
– W sklepie pomaga mu żona, Chaja. A w piwiarni córka. Ma na imię Gitla.
– Rzeczywiście, Gitla.
Zamilkli oboje. Wydało jej się, że słyszy bicie swego serca. Znów miała przed oczami nieznajomego chłopca, to, z jakim spokojem zjednywał sobie żołnierzy. Widziała zdecydowane, jasne spojrzenie i błysk jego szarych oczu. Uczepiła się tej iskierki.
Minęła dłuższa chwila, zanim się odezwała:
– To kto on był? Ten chłopiec, kto on był?
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]