6/2025

Renata Bożek

Wakacje w domu. Warszawa

1
– Aaaaaa – wrzasnęła Róża na widok robaka wijącego się na kostce czekolady. Talerz wypadł jej z rąk i kawałki porcelany rozprysły się po parkiecie. Przestała krzyczeć, rzuciła się na kolana i niemal wślizgnęła pod kredens. Uważnie przyglądała się czekoladzie, kotom z kurzu i podłodze. Robaka nie widziała. Nie było w tym nic dziwnego, bo miał jakieś pół centymetra długości, nie był grubszy od zapałki, upadek z wysokości pozbawił go przytomności, więc leżał nieruchomo między deseczkami, zwinięty w kłębek wielkości sporego bladozielonego łebka od szpilki.

– No, skurczybyku, wyłaź, nic ci nie zrobię – kusiła słodziutkim głosem Róża, klęcząc na kolanach. Najpierw jednak chciała go zabić, więc trochę to trwało, zanim przemówiła sobie do rozsądku i zaplanowała, że jak tylko go zobaczy, sięgnie po zmiotkę, zgarnie go do reklamówki i od razu wyniesie na śmietnik. Odganiała od siebie niejasne poczucie, że to się już zdarzyło, że to nie pierwszy raz, kiedy kuli się pod kredensem i dziwi, skąd tyle kurzu, skoro wczoraj myła podłogę. To te tabletki, uspokoiła się i zapatrzyła na stojący na podłodze obraz Sądu Ostatecznego. Dostała go w spadku po babce Balawendrzysze i woziła z mieszkania do mieszkania.

Pulchna i zaróżowiona Matka Boska, w złotej koronie ozdobionej rubinami, bordowej sukni i szarym płaszczu, siedziała na obłoku. Na kolanach trzymała Dzieciątko Boże w mniejszej koronie, dopasowanej do główki ze złotymi kędziorami. Jezusek ubrany był w czerwoną sukienkę, w rozpostartych szeroko ramionkach trzymał ciężarki ważące dobre i złe uczynki. Niżej, po każdej stronie boskiej pary, stał poważny anioł z jasnymi lokami i białymi skrzydłami, a przy każdym aniele śliczne dziecko, raczej chłopczyk, jakieś cztery, pięć lat starszy od Syna Bożego, z buzią w ciup, oczkami wzniesionymi do góry i rączkami złożonymi do modlitwy. Na samym dole w płomieniach ognia piekielnego tłoczyli się potępieńcy.

Hm, niektórzy wyglądają, jakby było im wszystko jedno, zdziwiła się Róża i zerwała na nogi.

Do jej stóp podpełzały płomienie, a spod kredensu wydobywały się wielkie kółka dymu, wydmuchiwane z potężnych ust. Chciała wzywać pomocy, ale krzyk wiązł w gardle, a nogi grzęzły w podłodze. Bimbambimbammm, dzwoniło jej w uszach.

Siedem godzin później naciągnęła kaptur, poprawiła maskę i mruknęła ze złością, że koniec marca, a zimno jak w lutym. Szła szybko przez Osiedle Młodych i zerkała na okna. Z tygodnia na tydzień przybywało w nich portretów Jezusa Chrystusa, Matki Boskiej, Jana Pawła II i papieża Franciszka, a na ścianach, płotach i chodnikach przybywało graffiti z Jezusem z karabinem i Matką Boską z zaciśniętą pięścią i napisem „Widmo, widmo krąży po Europie”. Nic nie dawały policyjne drony, wzmożone patrole koło kościołów, rycerze Chrystusa dyżurujący przy parafiach. Nieznani sprawcy byli sprytniejsi.

Róża zatrzymała się przed zakładem fryzjerskim z oknem udekorowanym plastikowymi buteleczkami na wodę święconą w kształcie figurek Maryi. Zawahała się, czy to aby dobry pomysł obciąć się na zapałkę. Obudziła się z myślą, że musi dziś zrobić coś, co będzie jasnym znakiem, że nadeszła zmiana. Najchętniej kupiłaby nowe ubrania, stare oddała sąsiadkom i rodzinie, a gdyby coś zostało, zaniosła do sklepu dobroczynnego przy Wiatracznej. Albo wyjechała na długie wakacje nad morze. Nie było jej jednak stać na nic więcej niż sto złotych dla najtańszej fryzjerki na osiedlu.

Cały ranek była pewna, że chłopięce cięcie, znów modne, doda jej energii i udowodni, że już nie dba o Jerzego i jego zachwyty nad jej fryzurą w stylu Marii Dąbrowskiej. Przez dwie godziny przeglądała portale modowe i zdjęcia króciutko obciętych aktorek, potem ściągnęła aplikację, która sprawdzała, w którym cięciu wygląda się najlepiej. Przez kolejną godzinę wahała się między grzywką krótszą a dłuższą, przedziałkiem na boku lub na środku. W końcu wybrała krótszą, wystrzępioną grzywkę i przedziałek przesunięty na lewo.

Kiedy fryzjerka zapytała: „Tniemy jak zawsze?”, Róża powiedziała: „Tak”.

Do baru Obiady Domowe wchodziła głodna i zła. Zła na siebie, że zmarnowała cały ranek na łudzenie się, że rozstanie boleć będzie mniej w nowej fryzurze; zła, że nowej fryzury nie ma; zła, że zamówiła ruskie i znów je biały ser, wbrew swoim zasadom, żeby nie jeść nic wyprodukowanego w obozach koncentracyjnych dla krów; zła na Jerzego, że zerwanie przyszło mu bez trudu; zła na niemłodą parę, która przechodziła przed oknem i trzymała się za ręce.

„Prawda jest taka, że dałaś się nabrać, że jesteś dla niego wyjątkowa – ni to kpiła, ni to sobie współczuła. – Jak byłaś przydatna, to był miły, a jak zaczęłaś mieć swoje zdanie i potrzeby, to jesteś roszczeniową, pazerną babą ze wsi”. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie on to przeczytał, o tej wsiowej pazerności. Ani zrozumieć, dlaczego Jerzy chce, żeby go kochała dla niego samego i nie wspominała o jego pieniądzach, kiedy to przecież oczywiste, że ludzie bogaci chcą, żeby lubiano ich również z powodu ich majątku, a nie tylko za to, czym są. Czym by byli bez pieniędzy?

Z otwartych drzwi powiało zimnym wiatrem. Do baru weszło dwóch żołnierzy, po ruchach widać, że z prowincji. Wlepiła oczy w obrus w biało‑czerwoną kratkę i ciągnęła wewnętrzny monolog:

„Czy to moja wina, że nie umiem się utrzymać na stanowisku i mam niepopłatny zawód? Kiedy zaczęliśmy się spotykać, mówiłam jasno: «Nie mam mieszkania, oszczędności ani etatu, ani szans na etat», to co, myślałeś, że żartuję, że w razie czego przekwalifikuję się w miesiąc na chirurga lub księgową, wezmę kredyt i kupię apartament z tarasem? Wiem, wiem, to nie o to chodzi, ty jesteś wspaniałomyślny i szlachetny, regularnie wpłacasz na fundację dla bezdomnych, udzielasz się w wolontariacie, nikt cię nie nazwie małostkowym, no nikt. Ale przecież nie dasz sobie wejść na głowę! Tyle dla mnie zrobiłeś, tak mi pomagasz, a ja co? Nie cieszę się, że mam płacić jedynie połowę za czynsz i rachunki, i domagam się, żeby bogatszy płacił więcej, to już przesada!”

Z zaciętą miną przeżuwała pierogi i międliła w głowie te same zdania od tygodnia:

„No i proszę, byłam jego wielką miłością! Do czasu, kiedy musiał wybrać między ośmiuset złotymi a mną. Dla niego to pestka, jedna dziesiąta dochodu, a do tego ma mieszkania i oszczędności w dewizach, i dobrze wie, że osiem stówek to dla mnie majątek. Zwłaszcza teraz, kiedy na koncie mam tysiąc pięćset i nie wiem, kiedy co zarobię. To nowe zlecenie od Horowyńskiej… – przygryzła usta i jeszcze bardziej się zgarbiła; gdyby ją tak zobaczyła matka, od razu by fuknęła, żeby się wyprostowała, choć może życzliwie by doradziła – …jak mówi mama, nie chwal dnia przed zachodem słońca, dopóki nie dostanę pieniędzy, dopóty nie będę się nastawiać. Wiem, wiem, mogłabym od niego pożyczyć. Ale co to za związek, w którym biedniejszy pożycza od bogatszego na opłatę czynszu w mieszkaniu tego ostatniego i na jedzenie? To dla niego nazywa się partnerstwo”.

Rzuciła jeszcze w duchu: „W dupę niech sobie wsadzi takie partnerstwo!” i wyszła z baru z ponurą miną. Z osiedlowej kościelnej wieży rozbrzmiewała Barka i mieszała się z pieśnią Jezu, ufam tobie, której melodia docierała do Osiedla Młodych aż z placu Szembeka. Zatopiona w prowadzonej w myślach rozmowie z Jerzym, podczas której wyrzucała mu skąpstwo, niedojrzałość i brak odcięcia pępowiny łączącej go z matką, nie zauważyła, kiedy znalazła się już przed furtką prowadzącą na Makowską.

Z kamienicy odpadał tynk i odsłaniał szare przedwojenne cegły. Rynny przeżerała rdza, drewniane okna na klatce schodowej były popękane i przepuszczały wiatr. Wspólnota była zbyt biedna, żeby zrobić remont. Mieszkańcom ledwie starczało na podatki i reperację dachu po ostatnich tornadach. W oknach wystawione były święte obrazy i obrazki otoczone gałązkami bzu, tulipanami i orchideami w doniczkach. Trawa na podwórzu za wyłożonym kostką parkingiem wciąż była brązowo‑szara, tylko gdzieniegdzie wyrastały jasnozielone kępki i pojedyncze pierwiosnki. Biało‑czerwone flagi – kiedyś wywieszane na święta państwowe, od niedawna zamontowane na stałe – smętnie zwisały po obu stronach domu. Na klatce schodowej pachniało płynem do mycia o zapachu sosny i tanimi papierosami, w mieszkaniu – octem jabłkowym, którego Róża nie szczędziła przy sprzątaniu. Drzwi do pokoju Jerzego były zamknięte.

Ubodło ją, że zamyka się przed nią, jakby była jakaś obca. „Jestem obca”, pouczyła się. Zdjęła buty, ustawiła równo pod ścianą i założyła kapcie. Powlokła się do kuchni.

Było to spore pomieszczenie urządzone meblami po poprzednich właścicielach. Naprzeciw drzwi znajdowało się duże okno. Na lewo od okna stała lodówka, za lodówką było jeszcze jedno, tym razem pojedyncze okno, pod nim zlew. Po prawej stronie całą ścianę zajmowały szafki kuchenne z płyty udającej drewno dębowe, wśród których odcinała się biała kuchenka z palnikami na gaz. Na prawo od okna stał kredens na wysoki połysk, lata siedemdziesiąte XX wieku. Ścianę naprzeciw kredensu zajmowała niewiele młodsza wersalka, przykryta szarym wełnianym pledem. Przy oknie stał stół z czterema krzesłami do kompletu z wersalką. Niemal całą podłogę przykrywał gruby dywan, bordowy w granatowe esy‑floresy. Drzewka szczęścia i skrzydłokwiaty stały na oknie i podłodze w białych doniczkach; paprocie i zielistki zwisały z kredensu i podstawek przyczepionych do ściany. Na parapecie nad zlewem stała zmarniała bazylia.

Róża nastawiła czajnik. W oczekiwaniu na wrzątek poszła do łazienki. Nie dalej jak rok temu wymusiła na Jerzym remont. Po miesiącu kłótni, dąsów i cichych dni postawił warunek: on da pieniądze, ona się wszystkim zajmie. „I po co było się męczyć z remontem”, wzdychała i rozglądała się po sporym pomieszczeniu z biało‑grafitową podłogą w trójwymiarowy wzór, białymi kaflami na ścianach, błyszczącym bielą grzejnikiem i szafkami. Głęboką wannę zakrywała słonecznożółta zasłona, jedyny kolorowy akcent w łazience, nie licząc starych ręczników, które planowała krok po kroku wymieniać na nowe, szare i praktyczne. Ręcznik Jerzego jak zwykle leżał wilgotny i skręcony na pralce. Powstrzymała pokusę, żeby rozwiesić go na suszarce nad wanną, wysuszyć, złożyć w równą kostkę i położyć na szafce koło zlewu, jak to zwykle robiła w czasach pokoju.

Wzruszyła ramionami i przyglądała się swojej twarzy. Patrząc w lustro, zawsze ściągała usta w dziubek i odrobinę podnosiła brwi.

– Powinnam się jednak obciąć na zapałkę – powiedziała do bladej twarzy z podkrążonymi oczami.

Wiedziała, że powinna zabrać się do pracy. Zjadła całą czekoladę i zrobiło się jej niedobrze. Zrobiła kolejną herbatę z pokrzywy i czekała, aż przestanie ją mdlić. Siadła w swoim pokoju przed komputerem, ale drażniło ją, że ptaki za oknem drą się jak opętane. Zapatrzyła się w czarne sylwetki robinii na tle sinego nieba i nie mogła się pozbyć wrażenia, że wyglądają jak grzyby atomowe namalowane piórkiem. Poszła do sypialni, wsunęła się w ubraniu pod kołdrę i zwinęła w kłębek.

Ogarnął ją żal, że nie ma psa, który ułożyłby się w nogach i grzał stopy, polizał szorstkim językiem po ręce. Wtuliła się w poduszkę i przeniosła na łąkę, białą od puszystych dmuchawców. Siedziała oparta o pień brzozy, wsłuchana w świergot ptaków i grzana promieniami wiosennego słońca. Za plecami usłyszała ciężkie dyszenie. Obejrzała się i zamarła. Ogromny owczarek niemiecki wpatrywał się w nią, aż lśniły mu ślipia. Parę kroków dalej szło dwóch postawnych mężczyzn w czarnych mundurach, wysokich, błyszczących butach, z kaburami przypiętymi do skórzanych pasów. Zbliżali się nieśpiesznie w jej kierunku. Nie mogła się ruszyć. Niemcy minęli ją bez słowa, a pies pobiegł za nimi.

Kilka metrów dalej, ścieżką między modrzewiami, szła chuda, zgarbiona kobiecina. Na plecach dźwigała płachtę.

– Jude? – krzyknął starszy żandarm, a pies jednym susem dopadł do kobiety i obwąchiwał jej nogi. Zatrzymała się, podała im kenkartę, płakała i tłumaczyła:

– Panowie łoficerowie, niese głodnym dzieciom co zjeść, umierajo z głodu, puśta mnie, panowie kochane, łone tam czekajo, panowie kochane, pozwólta iść dali.

– Ja, ja, gut, gut – zaśmiał się ten wyższy. Podarł dokument i kazał jej iść.

Kobiecina całowała ich po rękach i dziękowała:

– Niech świnty Bóg panów łonagrodzi, bedziemy z drobiazgiem modlić się ło panów zdrowie.

Niemcy śmiali się, coś mówili między sobą. Pies stał nieporuszony. Gdy kobieta przeszła ze dwadzieścia metrów, poszczuli go. Pognał jak błyskawica, rzucił się na jej plecy, przewrócił, rozszarpał płachtę. Wysypały się ziemniaki i mąka, wilczur zrobił się biały od tej mąki, a potem czerwony od krwi. Kobieta leżała na brzuchu i wyła.

Podeszli wolno i odciągnęli psa. Kopniakami zmusili kobietę, żeby się podniosła i szła dalej. Zataczała się, jęczała i wzywała pana Boga. Odeszła kilka kroków ścieżką, gdy znów go poszczuli. Ujadając i warcząc, wyszarpywał mięso z chudych pośladków i łydek, odgryzł stopę. Znów oderwali psa od zakrwawionego ciała, a kobietę kopali, żeby podniosła się na kolana i pełzała dalej. Czołgała się w stronę lasu.

Zaśmiewali się od ucha do ucha. Pies dyszał na smyczy. Gdy kobieta była jakieś pięć metrów od nich, wypuścili go znowu. Tym razem szarpał ją za gardło, wgryzał się w twarz, odgryzł nos, uszy, usta, a na koniec obie piersi. Jeden z mężczyzn odciągnął wilczura, a drugi wyciągnął pistolet i trzema strzałami w głowę dobił babinę.

Róża skamieniała. Gdy przybiegł do niej pies – cały we krwi i mące – siedziała bez ruchu. Owczarek merdał ogonem i oglądał się na roześmianych mężczyzn, którzy zbliżali się powoli. Róża była gotowa na potworną śmierć.

Żandarmi, uśmiechnięci i zadowoleni, przeszli obok, jakby jej nie zauważyli, a pies, omiatając ogonem dmuchawce, pobiegł za nimi.

Kołdra grzała nieprzyjemnie, a ona trzęsła się z zimna. Pokój wydawał się mniejszy, zza ściany dochodziło poszczekiwanie psa. „Sąsiedzi mają kota, to pewnie jeszcze sen”, przyszło jej do głowy. Na wszelki wypadek uszczypnęła się w ramię, syknęła z bólu i przytomnie zauważyła, że przyśniła się jej scena z tomu Zbrodnie hitlerowskie na wsi polskiej w latach 1939–1945. Książkę kupiła na prośbę Romana Bogumiła. Miała w niej znaleźć psy, których brakowało w jego bajce. Znaleźć i włączyć do fabuły.

Róża była pisarką widmo. Konkurencja była ostra, ofert pracy niewiele. Takie zlecenie jak to od Romana Bogumiła trafia się raz na sto lat. Jej trafiło się rok temu. W pierwszym mejlu pisał:

Szanowna Pani,

będę zobowiązany, jeśli zgodzi się Pani pracować dla mnie nad książką o psach zabitych w czasie wojny. Dlaczego zajmują mnie owe stworzenia zatłuczone kolbami na Ukrainie, palone żywcem podczas niemieckich akcji na polskich wsiach, jedzone przez warszawiaków w czasie powstania warszawskiego czy wypuszczane na samobójczą misję do wysadzania czołgów?

Lao Tse pytał: Czy jestem motylem, który śni, że jest człowiekiem, czy człowiekiem, który śni, że jest motylem? Dlaczego nie mógłbym być psem, dlaczego Pani nie mogłaby być psem, dlaczego ludzie, których mijamy w sklepie, spotykamy na ulicy lub w łóżku, nie mieliby być psami, które śnią, że są ludźmi?

Odpowiedź jest jednak prostsza: zabite w czasie wojny psy nie pozwalają mi spokojnie spać. Ledwie zasnę, a już mi się śnią.

Na przykład wczoraj przyśnił mi się sympatyczny pudelek o imieniu Puszek, zastrzelony przez młodego powstańca i upieczony na obiad. W tym śnie byłem małym, osieroconym chłopcem. Z całej rodziny został tylko stary pies. Ukrywałem się z nim w piwnicy zbombardowanego, opuszczonego domu. Kuliłem się w kącie, za stertą cegieł. Wtulałem się w Puszka, tak samo wygłodzonego jak ja. Pies zawarczał. Zatrzęsłem się ze strachu, że to esesmani z wilczurami, które zagryzą nas obu. Wtuliłem się w psa. Odetchnąłem, kiedy do schronu wszedł chłopak z biało‑czerwoną opaską na ramieniu.

Puszek dygotał, ale stanął przede mną. Nie podnosiłem wzroku, ale wiedziałem, że żołnierz przygląda mi się uważnie. W końcu skrzywił się i powiedział:

– Żydziak, to twój pies?

– Nie jestem Żydem, proszę pana – powiedziałem wyraźnie i przełknąłem ślinę. Widziałem, że mi nie uwierzył.

– Wyprowadzę twojego psa na spacer, a ty tutaj siedź cicho, bo jak nie, to… – przeciągnął palcem po szyi i złapał Puszka za obrożę. Pies szedł posłusznie, choć do tej pory obcym nie pozwalał do siebie podejść.

Pojedynczy strzał za drzwiami piwnicy obudził mnie o trzeciej w nocy i już nie zasnąłem.

Ze swojej strony ofiaruję materiały, dokumenty i przekonanie, że nasza współpraca ułoży się znakomicie. Gorąco polecał mi Panią jej dawny klient, pan K. Jego słowom wierzę jak swoim.

Ograniczeniem, które, mam nadzieję, uzna Pani za wyzwanie godne jej umiejętności, jest forma: ma to być wesoła bajka o tytule O psie, który poszedł do piachu; jej bohaterką ma być bulterierka; rozdziałów ma być osiem; stron, co, liczę, przyjmie Pani ze zrozumieniem dla dziwactw starego człowieka, dwadzieścia cztery, trzydzieści dwie lub czterdzieści.


Ufam, że dwanaście miesięcy wystarczy do powstania dzieła, którego Pani będzie dobrym duchem.

Ze swojej strony obiecuję uczynić wszystko, żeby bajka skończyła się dobrze.


Z poważaniem,
Roman Bogumił


[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.