6/2025

Paweł Mossakowski

Tournée

Zaczęły się wakacje, a ja nie miałem forsy. Nie na jakiś fajny wyjazd nad morze, ale w ogóle. I żadnego pomysłu, jak zarobić. Aż do pewnego lipcowego wieczoru.

Byłem w kinie z Agatą, po seansie odprowadziłem ją do domu, pocałowałem pod bramą, ale na więcej mi nie pozwoliła. Akurat podjeżdżała piętnastka, postanowiłem wrócić do domu. Po drodze rozmyślałem o tym naszym związku, niezwiązku. Czułem, że nic z tego nie będzie. Agata była nieufna, trzymała mnie na dystans.

Gdy wysiadałem z tramwaju, zauważyłem na przystanku jakieś zamieszanie. Trzech chłopaków w moim wieku tłukło się ze sobą. W jednym z nich rozpoznałem Słonia, kolegę z podstawówki, a pozostali dwaj, sądząc z wygolonych łbów i sznytów na rękach, musieli być gitowcami. Nikt się do bójki nie wtrącał, przechodnie przemykali obok, starając się nie patrzeć w tamtą stronę. Zresztą wyglądało to na spór między swoimi: Słoniu przeszedł w dzieciństwie tajemniczą chorobę skóry, przez którą stracił wszystkie włosy, co upodabniało go do tych dwóch łysych żuli. Pewno się z niego nabijali, pomyślałem. Często go to spotykało. Wielki i gruby, ze lśniącą glacą i ogromniastymi odstającymi uszami, do tego jąkała, stanowił wymarzony obiekt żartów. Jednak nie należało z tym przesadzać, bo wtedy kończyło się jak teraz.

Ja się też nie wtrącałem, nie było zresztą takiej potrzeby. Słoniu, jak na człowieka o wielkiej tuszy, był bardzo szybki, a jego ciosy, choć niezgrabne i nadmiernie zamaszyste, miały potężną moc. Jeden z gitów poleciał aż na trawnik, drugi momentalnie siadł na chodniku. Z trudem się pozbierali, mniejszy z nich wrzasnął „Chodu!” i rozbiegli się w przeciwnych kierunkach.

Gdy zobaczyłem tę scenę, coś w głowie zaczęło mi świtać, choć jeszcze niekonkretnie i mgliście. Podszedłem do ciężko oddychającego Słonia od tyłu i dotknąłem go w ramię. Obrócił się błyskawicznie, gotów odeprzeć nowy atak, ale zaraz mnie poznał i twarz mu się rozjaśniła.

– Pio‑Piotrek – powiedział miękko. – Cze‑cześć.

Przywitaliśmy się. Miał nieproporcjonalnie małe i trochę pulchne dłonie, ale uścisk taki, jakby się rękę włożyło w imadło.

– Co tam? – spytałem, strzepując dyskretnie palce.

Rozejrzał się gapowato po otaczających nas blokach, jakby szukał tam odpowiedzi.

– Śmia‑śmia‑śmiali się ze mnie – odparł usprawiedliwiającym tonem. A więc trafiłem.

– Ale dałeś im nauczkę. Widziałem.

– No – pokiwał tą wielką, łysą głową.

– A co poza tym? Pracujesz gdzieś?

Znów przytaknął.

– Tro‑trochę po‑pomagałem księdzu przy re‑re‑remoncie. Ma‑matka mi załatwiła. Teraz sta‑stara się o re‑rentę dla mnie. Ale je‑jestem za mało głu‑głupi.

Bardzo go to rozbawiło. Zachichotał cienkim głosem.

Uśmiechnąłem się grzecznościowo. Fakt, nie był specjalnie lotny, ale do ociężałości umysłowej dużo mu brakowało. W szkole wykazywał się czasami nieoczekiwaną bystrością.

Gdy przestał się śmiać, spojrzał na mnie z uwagą.

– A t‑ty co? – spytał. – Pe‑pewno stu‑studiujesz?

– Nie całkiem. Zapisałem się do policealnego studium nauczycielskiego.

Kosztowało mnie to utratę dziewczyny. Aśka wściekła się, że nie idę na studia (a do tej szkółki dla belfrów tylko po to, żeby mnie wojsko nie capnęło), zarzuciła brak ambicji i zostawiła. Ale na co mi były studia? I tak mnóstwo czasu zmarnowałem w szkole. Kuzyn mojej matki z Bydgoszczy żadnej szkoły nie skończył, raptem dwie klasy technikum chemicznego, a żył jak król. Sprowadził z RFN zdezelowane wtryskarki do plastiku i rozpoczął produkcję grzebyków, tych małych, kolorowych, które co drugi facet w Polsce nosił w tylnej kieszeni spodni. Po roku miał dom w szeregowcu i jeździł dużym fiatem, a stać go było na willę i mercedesa, tylko nie chciał zwracać na siebie uwagę skarbówki. Marzyłem, żeby być kimś takim jak on.

Tymczasem wstępny pomysł, który przyszedł mi do głowy, nabierał wyraźniejszych kształtów. Postanowiłem, jak to się mówi, kuć żelazo, póki gorące.

– Wypijemy jakieś piwo?

Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Pewnie w życiu nikt go na piwo nie zaprosił.

– Chę‑chętnie.

*
Było po ósmej, o tej porze piwo mogliśmy kupić tylko w delikatesach na placu Zbawiciela. Gdy tam dochodziliśmy, Słoniu popatrzył niespokojnie w stronę obstawionego rusztowaniami kościoła, jakby się bał, że ksiądz go przyuważy i zagoni z powrotem do roboty. Jak mi wcześniej wyznał, przestał tam pracować, bo nie chcieli mu opłacić ubezpieczenia. Przy takim remoncie o wypadek nietrudno, więc matka, choć wierna parafianka, pokłóciła się z proboszczem i syna z placu budowy zabrała.

Weszliśmy do ukrytego w cieniu arkad sklepu, odstaliśmy swoje w kolejce. Kupiłem najpierw dwa karzełki z browaru warszawskiego, ale zerknąwszy na Słonia, poprosiłem jeszcze o dwa. Co to było dla niego taka buteleczka? Połknąłby i nawet nie zauważył.

Zapakowałem zakupy do chlebaka i poszliśmy na boisko naszej dawnej podstawówki. Była tam dziura w siatce, przez którą można było swobodnie wejść, nawet ktoś o wymiarach Słonia się w niej mieścił. Usiedliśmy na podmurówce za ścianą wysokich, gęstych krzewów, chroniących przed niepowołanym wzrokiem milicjantów i nadgorliwych ormowców. Nie byliśmy pierwsi, którzy korzystali z tego gościnnego zakątka, na ziemi leżało mnóstwo kapsli i petów.

Zerknąłem na budynek szkoły, tysiąclatki z jasnego piaskowca. To tutaj chodziliśmy przez trzy lata do jednej klasy. Matka Słonia skutecznie ubłagiwała nauczycieli, żeby go przepuszczali, i dopiero w ósmej go zatrzymali. Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, ale jakoś tam go lubiłem. Dawałem mu ściągać na klasówkach, a nawet pomagałem w matematyce, bo strasznie był z niej tępy. Po podstawówce każdy z nas poszedł w swoją stronę, ja do liceum, on do jakiejś zawodówki, i wtedy zniknął mi z horyzontu. Nie całkiem oczywiście, w końcu mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy, więc od czasu do czasu widywałem go na ulicy czy w tramwaju, ale nie zagadywałem, bo i po co. Tylko tak „Cześć! Cześć!”.

Otworzyłem butelki, podałem mu jedną, stuknęliśmy się.

– Za spotkanie.

Kiwnął tylko tą wielką jak caban głową.

Pociągnąłem łyk piwa. Było ciepłe, nagrzane przez upalny dzień, ale Słoniowi to nie przeszkadzało. Wygulgotał prawie całą butelkę, beknął donośnie i roześmiał się tym swoim piskliwym śmiechem. Uśmiechnąłem się uprzejmie. Wyciągnąłem paczkę Caro, poczęstowałem go. Pokręcił głową przecząco.

– Nie pa‑palę. Za‑za dro‑drogie.

No to sam zapaliłem. Zaciągnąłem się mocno. Chyba nadszedł moment, żeby wprowadzić go w mój plan.

*
Plan wiązał się z moim niedawnym wyjazdem na wieś. Nazywała się Konarzewo, leżała pod Nasielskiem i przez całe życie mieszkali tam rodzice matki. Dziadek zmarł już dawno, babka przeżyła go o osiem lat, ale w maju i na nią przyszła kolej. Nie płakałem specjalnie, bo od kiedy przestałem tam jeździć na wakacje, nie miałem z nią specjalnie kontaktu. Ale babka to zawsze babka. Więc pojechałem z matką, też nie pogrążoną w przesadnej żałobie, na pogrzeb. Zawiózł nas swoim pierdzącym trabantem jej ostatni adorator, inżynierek Henryk.

Pogrzeb jak pogrzeb: ksiądz ględził, ludzie ziewali, baby zawodziły. Potem była stypa, na której rolę gospodarza pełnił Staszek, młodszy brat matki, stary kawaler, który mieszkał w ostatnich latach z babką. Siedziałem przy stole obok kuzynki z Bydgoszczy, córki tego mojego idola od grzebyków, ale nie zwracała na mnie uwagi. Podobno miała już narzeczonego, syna jakiegoś partyjnego kacyka, mnie traktowała z góry. Nie miałem nic do roboty, wymknąłem się z chałupy i poszedłem na spacer, jakby tropem swoich dziecięcych wspomnień. Nie były szczególnie miłe. Chłopaki ze wsi nie lubili mnie, zakładając z góry, że z racji mieszkania w stolicy uważam się za kogoś lepszego. Tylko z jednym z nich, Adasiem, trochę się zakolegowałem. Ale on był inny, chodził własnymi ścieżkami, taki miejscowy dziwak.

Posiedziałem nad rzeczką, wypaliłem dwa karusy, pokręciłem się po lesie i wróciłem do chałupy. Stypa już dogasała. Skończyły się wspomnienia o babce, kilku facetów siedzących obok mnie dyskutowało o mistrzostwach Europy w boksie i umawiało się na oglądanie finałów u sołtysa, posiadacza jedynego telewizora we wsi. Interesowałem się trochę boksem, więc włączyłem się do dyskusji, ale po omówieniu szans Janusza Gortata z Mate Parlovem wątek się wyczerpał. Nudziłem się i żałowałem, że nie przyjechałem swoim maluchem, bo mógłbym się urwać. A tak byłem zdany na adoratora matki, który jak na złość się nachlał, zarabiając u niej dużą krechę, bo po doświadczeniach z ojcem była cięta na pijaków. Byłem trzeźwy, zaproponowałem, że poprowadzę, ale inżynierek się nie zgodził; bał się, że mu uszkodzę tę tekturową cud‑maszynę. Musieliśmy przenocować u Staszka.

Jednak dzięki temu dokonałem ważnego odkrycia: na wsi jest strasznie nudno. Jeszcze w ciągu dnia da się wytrzymać, zwłaszcza w maju, jak jest ładna pogoda, ale wieczorem to już tragedia. I teraz, gdy zobaczyłem Słonia w akcji, pomyślałem, że dostarczę wieśniakom rozrywki, przy okazji zarobię, a właściwie odwrotnie. Tak mi się to zgrabnie poukładało w głowie, ta wiejska nuda, dyskusja przy stole i pięściarski popis Słonia. Wszystko połączyło się w jedną całość.

*
Trochę był zaskoczony, gdy mu przedstawiłem swój projekt.

– Bi‑bić się? – powtórzył.

– No. Przecież potrafisz. Widziałem dzisiaj.

Nie był przekonany do tego pomysłu. Więc mu wytłumaczyłem, że to będzie nasz wspólny wakacyjny wyjazd, a te walki to tak tylko przy okazji, na boku.

– Nigdzie chyba się nie wybierasz? – upewniłem się.

– Nn‑nie – rozbawiło go, że ktoś mógł tak pomyśleć. – A jak pojedziemy?

– Moim samochodem.

Oczy zrobiły mu się okrągłe.

– Masz samochód?! – aż podniósł głos.

– Mam – skinąłem niedbale głową. – Malucha.

Udało mi się w zeszłym roku kilka interesów, więc kupiłem używanego. Słoniowi to wyraźnie imponowało, gapił się na mnie z szeroko otwartymi ustami. Fakt, rzadko kto u nas miał w wieku dziewiętnastu lat własny samochód. Jeśli malucha, w którym bez przerwy zakleszczała się linka rozrusznika i silnik trzeba było uruchamiać kijem od szczotki, można nazwać samochodem.

– Przejedziesz się, na wsi teraz bardzo ładnie – kusiłem. – Poboksujesz, zarobisz.

Popatrzył na mnie niepewnie. Sapnął. Przypomniałem sobie, że zawsze sapał, gdy się denerwował.

– Nn‑nie wiem, czy‑czy ma‑matka mi poz‑pozwoli.

– Matce nic nie mów. Znaczy, o tym boksowaniu. Powiedz jej tylko, że zabieram cię na wakacje.

Wciąż nie był zdecydowany, ale perspektywa wyjazdu wyraźnie go kusiła. W końcu się zgodził. Pozostawało jeszcze urobić matkę.

– Tylko przypomnij jej, że ci pomagałem w matematyce.

To było przynajmniej zgodne z prawdą.

Wypiliśmy piwo do końca. Po Słoniu nic nie było widać, ale ja czułem lekki szmerek w głowie. Umówiliśmy się, że wpadnę do niego następnego dnia po południu.

*
Słoniu mieszkał z matką w przedwojennej kamienicy na Lwowskiej, co brzmiało dumnie, ale tak naprawdę nie było im czego zazdrościć. Raptem jeden pokój ze skomplikowanym systemem zasłonek i parawanów. Dwupalnikowa kuchenka elektryczna pod ścianą, obok mały zlew, łazienka na korytarzu. Słoniu miał dla siebie kącik, w którym mieściła się tylko meblościanka z rozkładanym łóżkiem. Typowy kołchoz powstały z podziału solidnego mieszczańskiego mieszkania.

Matka Słonia, drobna, nerwowa kobieta, która chodziła jak w filmie puszczonym w przyśpieszonym tempie, odniosła się do mojego pomysłu nieufnie. Nie mogła uwierzyć, że akurat z jej synem zapragnąłem wyjechać na wakacje; bez złudzeń oceniała jego towarzyską atrakcyjność. Postawiła czajnik na kuchence, założyła ręce i urządziła mi przesłuchanie.

– Czemu Michaś?

– Samemu nie chce mi się jechać. Więc jak spotkaliśmy się wczoraj, pomyślałem, że wybierzemy się razem. Przewietrzymy się. Tam zdrowe powietrze, nie to co u nas. Do tego las, rzeczka.

Zachwalałem Konarzewo, jakbym był agentem turystycznym „Gromady”.

– Ale Michaś nie umie pływać.

W jej głosie zabrzmiał niepokój. Cholera, błąd. Zacząłem się wycofywać.

– Będę na niego uważał. Zresztą, co to za rzeczka? Duży strumień bardziej. Woda sięga do łydek.

To ją uspokoiło.

– A gdzie będziecie mieszkać? – spytała łagodniejszym tonem. Dobry znak. Jeśli pytała o szczegóły, to się już zgodziła.

– Mam tam rodzinę, wujka. Byłem u niego dwa miesiące temu, jak moja babcia umarła – głos mi zadrżał, a nawet lekko się załamał. – I wujek zapraszał, powiedział, żebym przyjeżdżał, kiedy chcę.

Chyba to moje wzruszenie i dobrze odegrany ból po odejściu babki zrobiły na niej dobre wrażenie. Jednak nie odpuściła, maglowała mnie dalej.

– A co teraz robisz? – spytała.

– Będę chodził do Studium Nauczycielskiego. Zamierzam w przyszłości uczyć matematyki.

I tym już ją zupełnie kupiłem. Dla niej zawód nauczyciela oznaczał wejście do elity. Poza tym przypomniała sobie, jak próbowałem wbijać formułki matematyczne do wielkiej, ale pustej głowy jej syna.

– No dobrze. Dzieciakowi po tej harówce jakiś odpoczynek się należy – popatrzyła na Słonia z miłością. On mrugnął do mnie.

A więc pozwolenie było załatwione. Trochę żenujące, że w ogóle trzeba było o nie prosić, w końcu Słoniu był pełnoletni. No, ale jednak duże dziecko. Przez pół godziny zachwalałem jeszcze uroki Konarzewa, potem wróciłem do domu.

*
Następnego dnia trzeba było zająć się właściwymi przygotowaniami, bo jakby się dobrze zastanowić, to zabrałem się do nich od dupy strony. Z samego rana pojechałem na pocztę główną, znalazłem w książce telefonicznej numer sołtysa (był szczęśliwym posiadaczem nie tylko telewizora, lecz także telefonu) i zamówiłem międzymiastową. Nawet szybko dostałem połączenie. Przedstawiłem się, przypomniałem, że jestem siostrzeńcem mieszkającego w chałupie obok Staszka Wigury, i poprosiłem, żeby go zawołał. Sołtys zaniepokoił się.

– Coś się stało mamusi?

– Nie, nie, z mamą wszystko w porządku, ale mam do niego ważną sprawę.

Wuj na szczęście nie poszedł jeszcze na pole. Po dziesięciu minutach usłyszałem jego rozwlekłe „Proszęęęę?”. Gdy powiedziałem mu, co i jak, bardzo się zapalił.

– Ostatnia chwila. Żniwa się jeszcze nie zaczęły, ludzie wolniejsi. – Chwilę się namyślał. – A co ja z tego będę miał?

– Udział w zyskach – odpowiedziałem uczenie. – Dogadamy się.

Zgodził się od razu. Był bardzo pazerny, nawet na niewielkie pieniądze. I cwany. W rodzinie krążyła opowieść, że gdy chciał rozbudować gospodarstwo, to zapisał się do partii, żeby mieć pierwszeństwo w zakupie materiałów. A jak je kupił, zaraz się z partii wypisał.

Obiecał, że rozejrzy się za przeciwnikiem dla Słonia i pogada z komendantem straży pożarnej, bo najlepiej byłoby urządzić walkę w remizie. A jak już to załatwi, rozpowie sąsiadom. Ucieszyłem się, bo wiedziałem, że na wsi najlepiej działa poczta pantoflowa.

Nowoczesna reklama jednak też by się przydała, więc po skończonej rozmowie przeszedłem do sklepu dla plastyków przy Mazowieckiej kupić brystol i farby. Okazało się, że potrzebna jest legitymacja związku, więc musiałem jeszcze dokupić torcik wedlowski dla sprzedawczyni. Potem ściągnąłem Słonia (sąsiad z kołchozu, inwalida wojenny, miał przyznany telefon) do nowo otwartych Domów Centrum. Musiałem go wyposażyć na wyjazd, bo jak zobaczyłem wczoraj jego tenisówki, rozdeptane i dziurawe na paluchach, to się lekko załamałem. Kupiłem mu więc nowe pepegi, dorzuciłem jeszcze spodenki gimnastyczne i biały szlafrok frotte. Ten Junior był jak na socjalistyczny sklep całkiem dobrze zaopatrzony, tylko drogi. Wydawałem pieniądze z bólem serca, ale pocieszałem się, że w interesach zawsze trzeba najpierw zainwestować.

Słoniu był zdziwiony moją hojnością. Rzadko chyba dostawał prezenty.

– Wy‑wykosz‑kosztujesz się – skomentował, gdy płaciłem za szlafrok.

– Muszę o ciebie dbać. W końcu jestem twoim menedżerem.

Spodobało mu się to słowo. Kilka razy powtórzył je pod nosem. O dziwo, wcale się przy tym nie zacinał.

Pepegi mu zostawiłem, żeby rozchodził, granatowe gatki oczywiście też, ale szlafrok zabrałem ze sobą. Po powrocie do domu rozłożyłem go na gazetach i czerwoną farbą wymalowałem na plecach napis „Piorun”, nad nim warszawską syrenkę a pod spodem błyskawicę. Zastanawiałem się najpierw nad „Bykiem”, ale wiadomo, z czym się byk na wsi kojarzy. Niby z „Pioruna” też mogli się naśmiewać, bo Słoniu nie wyglądał na szybkiego. Ale niech się śmieją, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Jeszcze się zdziwią.

Szybko mi poszło, frotowa tkanina łapczywie piła farbę. Malowałem przy otwartym oknie, więc jak matka wróciła z pracy, żadnego zapachu nie wyczuła. Powiedziałem jej, że nazajutrz jadę do wujka, do Konarzewa, odpocząć po egzaminach. Zdziwiła się, bo pamiętała, że ostatnio chciałem się stamtąd jak najszybciej ulotnić, ale nie drążyła. Za tydzień wybierała się ze swoim inżynierkiem nad Balaton i właściwie nic oprócz tego jej nie obchodziło. No i była zadowolona, że jak wyjadę, będzie mogła przyjmować Henryka w domu, bo przy mnie się jednak trochę krępowała.

*
Wieczorem wuj zadzwonił, żeby się pochwalić, że wszystko już przygotowane. Przeciwnik i sala Ochotniczej Straży Pożarnej czekają. Podziękowałem mu i zapowiedziałem się nazajutrz o dziesiątej.

Przed samym wyjazdem musiałem jeszcze wymontować z malucha przedni fotel, bo Słoniu się na nim nie mieścił, kolana miał pod brodą, łokciem zaczepiał o drążek zmiany biegów, a jego wygoda była jednak priorytetem. Zakładałem, że nasza wyprawa nie skończy się na Konarzewie. Wysunąłem więc siedzisko z szyn i zaniosłem do piwnicy. Trochę się bałem, czy ktoś mi go nie buchnie – zaczął się już wakacyjny sezon włamań do piwnic, ginęły rowery, sanki, nawet słoiki z przetworami – ale nie miałem wyboru. Na balkonie nie mogłem go zostawić, nie było miejsca.

Słoniu rozwalił się na tylnym siedzeniu jak pasza i ruszyliśmy. Siódemka była prawie pusta. Ci, co chcieli spędzić urlop nad morzem, wyjechali na początku miesiąca, a do następnego turnusu zostało jeszcze kilka dni. Po trzech kwadransach odbiliśmy na Nasielsk i tam się trochę pogubiliśmy. Gdy jechaliśmy z inżynierkiem, nie zwracałem uwagi na drogę. Musiałem teraz co pewien czas zjeżdżać na pobocze i studiować mapę, bo na Słonia jako pilota nie mogłem liczyć. Jakbym słuchał jego wskazówek, w życiu byśmy do Konarzewa nie dotarli.

W sumie jednak byliśmy na miejscu całkiem szybko. Wuj, który ze względu na nas został tego dnia w domu, otworzył z rozmachem bramę. Zauważyłem, że zmienił się od śmierci babki, wyglądał niezdrowo, był blady i zarośnięty. Chyba zaczął popijać. Zaraz podjął nas śniadaniem, takim porządnym, ze swojską kiełbasą i kaszanką. Chciał nam też nalać wódki, przy talerzach czekały odświętne kieliszki ze rżniętego szkła, ale odwróciłem je denkami do góry.

– Nie przed walką.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.