6/2025

Kasper Bajon

Kokos Potockiego

Nada y pues nada y nada y pues nada…

Ernest Hemingway


Gorący czerep
Kokos Potockiego przez lata leżał na komodzie w naszym mieszkaniu na Ursynowie. Tuż obok muszli jeżowców. Wysuszony jak rodzynka. Szary. Nacięty cienkim ostrzem. Podobno przeznaczony był na kielich, ale rzemieślnik, który miał go wykonać, zmarł w niejasnych okolicznościach. Podobno.

Taki kielich znajdował się zresztą w poznańskim domu ciotki Lody, siostry mojego dziadka. Jego zwieńczone wzbijającym się do lotu carskim orłem wieko było spięte z wypolerowanym denkiem małym złotym zawiasem. Stał na lwich nóżkach. Jak pamiętam, nic mnie tak w nim nie zaprzątało jak to, że był zrobiony właśnie z kokosa, który – jak mówił ojciec – musiał zostać wyłowiony setki lat wcześniej na jednym z brzegów Pacyfiku.

Cesarski orzeł każe datować powstanie pucharu ciotki Lody na okres 1871–1914. Wygięte lwie nóżki wskazują na neobarokowe inspiracje. Można zatem przyjąć, że został wykonany w latach osiemdziesiątych lub dziewięćdziesiątych XIX wieku na fali niemieckiego kolonialnego wzmożenia w jednej z wielkopolskich lub brandenburskich pracowni. Być może do tej samej pracowni (gmerk niestety się zatarł) miał trafić kokos Potockiego, który przez lata marniał w domu moich dziadków w Poznaniu, a potem w naszym ursynowskim mieszkaniu – i to jej pracownika szlag trafił (na przykład podczas epidemii cholery w 1897 roku), nim zabrał się do roboty.

*
W Niemczech oraz Anglii naczynia z kokosów były popularne mniej więcej od XVI wieku. Służyły przede wszystkim do picia wina. Znać w tym było transfigurację pradawnego barbarzyńskiego zwyczaju, który kazał zwycięzcom bitew raczyć się krwią z czaszek pokonanych. Naczynia nazywa się coconut goblet, czyli kokosową czaszą. I nie byłoby w tym może nic wartego uwagi, gdyby nie pewna interesująca zbieżność. Samo słowo kokos pochodzi od portugalskiego i hiszpańskiego słowa coco, oznaczającego ducha, zjawę, koszmar czy goblina właśnie. Dziwnie blisko tu do loco (szalony).


*
Szalonym zdawał się Jan Potocki w oczach Fernana Nuńeza, ambasadora Hiszpanii w Paryżu, który w jednym z listów opisał go jako „człowieka wielce utalentowanego, ale gorącą głowę i zapalonego propagandystę”. Potocki miał być ukąszony jakobinizmem. I przed tym ukąszeniem ambasador ostrzegał swojego mocodawcę, trzęsącego się ze strachu przed wirusem rewolucji Karola IV Burbona (wszak był to czas, gdy głowy arystokratów spadały z nie mniejszą częstotliwością niż kokosy).


*
Kokos może więc przywodzić na myśl głowę lub twarz szaleńca czy oblicze ducha. A to z powodu trzech charakterystycznych, przypominających oczy oraz usta, otworów kiełkowych oraz kojry – oplatających go ciemnych, grubych, podobnych do skołtunionych włosów, włókien. Zatem, czy kokos Potockiego, nie jest w istocie transfiguracją „gorącego czerepu” pisarza? Pokurczony w rzeczy samej przypomina małe, spreparowane przez Indian Jivaro ludzkie główki, zwane tsantsa. Tylko kto i dlaczego zdecydował się zdekapitować autora Rękopisu znalezionego w Saragossie?


*
W 1963 roku kościół w Pikowie, na terenie którego pochowany został Jan Potocki, przemieniono na wojskowy hangar i magazyn. Przykościelne groby postanowiono więc przenieść na niedaleki wiejski mogilnik. Jednakowoż:


W polskim kwartale gminnego cmentarza nie ma żadnego grobu z nazwiskiem Jana Potockiego – piszą François Rosset i Dominique Triaire w biografii pisarza (przekład Anny Wasilewskiej). – W momencie przenosin niewątpliwie grobu już tam nie było; i prochy pisarza pozostały w obrębie kościoła. […] W XIX wieku Potoccy zbudowali w Uładówce gorzelnię i budynki gospodarcze, jednakże dom Jana zniknął i wśród mieszkańców zatarła się pamięć o miejscu, w którym stał.

Głębokie milczenie spowiło odejście Jana Potockiego.


Jako samobójca Jan Potocki został najpewniej pochowany gdzieś blisko okalającego kościół muru. Co prawda Ignacy Dawidowski, kanonik katedry w Krzemieńcu, zaświadczał, że „wielce dostojnego hrabiego” pochował w sieni, ale mógł mieć na myśli pospieszną ceremonię, którą odprawił w kruchcie. Niezależnie, czy grób Potockiego znajdował się w wejściu do kościoła, tak by wierni mogli go deptać i tym samym potępiać, czy na skraju przykościelnego cmentarza, zaraz przy murze, został on wkrótce zapomniany.

*
Istnieje wszakże jeszcze inna ewentualność, bardziej w duchu Rękopisu znalezionego w Saragossie – a mianowicie, że Potockiego odkopano już chwilę po pochówku, aby sprawdzić, czy na sto procent nie żyje. Następnie truchło jego wyciągnięto na światło dzienne i zapobiegliwie pozbawiono je przedziurawionej przez kulę głowy, którą potem wygotowano i opchnięto na targu jako amulet. Korpus natomiast zostawiono na pożarcie psom oraz ptakom (sępom z doliny Los Hermanos?). Następnie dom, w którym mieszkał, rozebrano i w ten sposób dość skutecznie zatarto – materialną – pamięć o nim. Lęk przed jakąkolwiek namacalną pozostałością po Potockim wydaje się znamienny. Jakby szczątki jego były przeklęte, podobnie jak miejsce, w którym żył.


Maluśkiewicz w Poznaniu
Najstarsze skamieniałości kokosów pochodzą z eocenu. W medycynie ajurwedyjskiej stosowane były już ponad trzy tysiące lat temu. Od dawien dawna pojawiały się też w sanskrycie. Wymienione są w Ramajanie.

Mój ukochany Sindbad Żeglarz podczas piątej podróży, gdy zamieszkał w Mieście Małp, dorobił się na kokosach właśnie. Razem z kompanami rzucał żwirem w złośliwe małpy, które odgryzały się, ciskając w nich orzechami. Tak pozyskane kokosy następnie sprzedawali na targu, co okazało się przynoszącym krocie biznesem.

W Poznaniu na półce z książkami stało wielotomowe, przetykane złotą nicią wydanie Baśni z tysiąca i jednej nocy. Dziadek Zygmunt zamierzał przeczytać je wszystkie na emeryturze. Nigdy planu nie zrealizował – za wcześnie zmarł. Czytał mi jednak przed zaśnięciem o siedmiu podróżach Sindbada. Było to na drugim piętrze jeżyckiej kamienicy, przy ulicy Jackowskiego 17. Dam sobie rękę uciąć, że słyszałem wtedy ryki dzikich zwierząt z pobliskiego zoo, które mieszały się z krzykami niesfornych sąsiadów i rzucających kokosami czupurnych małp. Księżyc odbijał się w popękanej szybie wychodzącego na studnię okna. Było już kilka godzin po zmroku, gdy dziadek gasił światło, a ciężkie biedermeierowskie meble urastały wtedy do jakichś niebywałych rozmiarów i przybierały fantastyczne kształty. Potężniały. A wraz z nimi pęczniał, niczym wszechświat, spoczywający w głębi serwantki pomarszczony kokos, który – byłem przekonany – pochodził z Miasta Małp. Pamiętam, że przytłoczony, wciśnięty w kąt pokoju, bałem się piekielnie, że mnie pochłonie. Zamykałem oczy. Za wszelką cenę chciałem zasnąć.

Potem słyszałem już tylko szum morza. Byłem na środku oceanu, niesiony zimnym prądem i równym wiatrem – jak pan Maluśkiewicz podróżujący w skorupce od orzecha.

Jan Potosí
Kokosy są bodaj najwytrwalszymi podróżnikami wśród roślin. W zamierzchłych czasach po świecie niosły je prądy i stałe wiatry. Dryfowały po oceanach przez tysiące kilometrów, kolonizując nieodkryty jeszcze świat.

Z Azji Południowej dostały się do Australii, Nowej Zelandii, Afryki, Ameryki Południowej, a z prądem zatokowym podobno nawet do Norwegii. Z czasem zaczęły podróżować w mniej samodzielny sposób. Na brygach, statkach oraz szybkich, wykonanych z drewna palmowego i kokosowych włókien ożaglowanych dau.

Na Półwysep Arabski dotarły ponad dwa tysiące lat temu, przywiezione przez kupców takich jak Sindbad. Marco Polo nazywał jej orzechami faraona i przypuszczał, że to być może południowy Egipt jest ich kolebką. Notował przy tym, że kokos zapewnia zarówno pożywienie, jak i wodę – co dla przyszłych odkrywców i konkwistadorów miało kolosalne znaczenie. Woda w młodym kokosie zachowuje swoją świeżość miesiącami, podobnie zresztą jak miąższ. Ferdynanda Magellana oraz jego załogę kokosy z wyspy Guam ocaliły od głodowej śmierci.

*
W nowożytności kokosy stały się głównym pożywieniem na brygach i fregatach przemierzających oceany ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód. Hurt de Corcuera, gubernator Filipin, nakazał każdemu swojemu poddanemu zasadzić dwieście palm kokosowych, aby w ten sposób sprostać zapotrzebowaniu żeglarzy podróżujących na trasie z Manili do Acapulco. To właśnie dzięki kokosowi narodził się transoceaniczny handel na Pacyfiku, a Azja zbliżyła się do Ameryki. Ziemia na zawsze przestała być płaska, a co za tym idzie: niewinna i dziewicza. Kokos był katalizatorem globalizacji, która zaiste nie mogła się wydarzyć w czasach, gdy wierzono, że świat jest kobiercem, który ze wszystkich stron wieńczą frędzle w postaci wodospadów.

Z portu na Filipinach wypływały żaglowce wypełnione jedwabiami, batikami, złotogłowami, herbatą, jadeitami, chińską porcelaną oraz meblami, pochodzącymi z Wysp Korzennych przyprawami, kością słoniową z Kambodży oraz szafirami z Birmy. Wpierw kierowały się na północ, w stronę Japonii, by z Kuro‑shio – „czarnym prądem” – ruszyć na wschód w stronę północnej Kalifornii. Potem wzdłuż amerykańskiego brzegu spływały do Meksyku. Podróż trwała długie miesiące. Odbywała się w bydlęcych warunkach. Pod pokładem rzygowiny mieszały się z uryną i kałem. Szkorbut nie pozwalał zasnąć. Wiele z tych statków nigdy nie dopłynęło do celu. Ledwie opuszczały port w Manili, a silne wiatry zaganiały je w stronę Wysp Mariańskich. Choć zbudowane były z twardej teczyny lub damarzyku, to roztrzaskiwały się o tamtejszą rafę koralową niczym zbite z listewek zabawki. Trupy oraz porcelana z dynastii Ming walały się potem po plażach tego odludnego archipelagu.

Były też statki widma. Jak „San José”. Odnaleziono go dryfującego wzdłuż meksykańskiego wybrzeża ponad rok po tym, jak wypłynął z Manili. Spokojnie kołysał się na falach. Załoga zmarła z głodu, pragnienia i chorób.

*
Powroty były mniej uciążliwe. Prąd równikowy i stały wschodni wiatr pozwalały w trzydzieści dni dopłynąć do Azji. Z Nowej Hiszpanii docierały lekarstwa, koronki, bydło, owoce oraz, oczywiście, misjonarze. Ale przede wszystkim jako balast przypływało srebro. Pochodziło głównie ze złóż w Potosí. W 1545 Hiszpanie założyli tam osadę, u stóp góry Cerro Rico, która bogata była w rudy ze srebrem. Wkrótce dziesiątki tysięcy desperatów pragnących szybko się wzbogacić – recydywistów, konkwistadorów, kupców, bankrutów z Europy, powsinóg, poszukiwaczy przygód, oszalałych od gorączki złota bezprizornych – przybyło do Potosí, które w ciągu kilku dekad stało się najludniejszym miastem Ameryki Południowej. W połowie XVII wieku liczba jego mieszkańców szacowana była na ponad sto pięćdziesiąt tysięcy. Założono tam kilkadziesiąt mennic, które dzień i noc biły srebrne monety. Wkrótce ich nadprodukcja miała doprowadzić do kryzysu ekonomicznego w globalizującym się świecie i – pośrednio – wybuchu wojny trzydziestoletniej.

Jednocześnie z rozrastaniem się samego Potosí we wnętrzu Cerro Rico powstawało gigantyczne podziemne miasto. Pracujący tam, faszerowani kokainą Indianie i zwożeni z Afryki czarni niewolnicy miesiącami nie widzieli słońca. Harowali tam, spali, jedli. W końcu umierali. Z głodu lub wyczerpania, przysypani przez zwały ziemi lub z powodu kontaktu z wyziewami rtęci używanej do ekstrakcji. Dokładna liczba ofiar nie jest znana. Być może nawet milion ludzi pochowanych jest pod Cerro Rico, której – dzisiaj już wyjałowione – złoża stanowiły osiemdziesiąt procent ziemskich zasobów srebra.

*
Dlatego niewykluczone, że srebrny imbryk (a może to była cukiernica?), z którego, jak gminna wieść niesie, hrabia Jan Potocki upiłował gałkę, a następnie strzelił sobie nią w czoło – wykonany był ze srebra z Potosí, które via Manila, przez Chiny i Rosję, dotarło na Podole. Czyż nie byłoby w tym jakiejś zaiste czarującej ironii, gdyby za sprawą samobójstwa Jan Potocki stał się w srebrnym blasku pełnego księżyca Janem Potosí(m)?

To, że kula była ze srebra, rodziło zresztą rozmaite, często fantastyczne interpretacje. Być może dlatego rozkopano grób Potockiego.

Gwoli ścisłości muszę wszakże dodać, że o ołowianej kuli z ołowianej puszki mówił Stanisław Chołoniewski, który zjawił się w sypialni pisarza chwilę po jego samobójstwie i tak relacjonował to, co zastał:

Leżał na łożu Jan Potocki w szlafroku, obrócony niby twarzą do muru […] Ręce przed sobą miał niby od niechcenia rozwarte, obok nich złowróżbny pistolet na pościeli, w części rozerwany. Przystąpił także ze świecą Konstanty i szuka oblicza – ale tego ani śladu nie było. Całe wysadzone zostało na miazgi potężnym strzałem i tylko tylny czerep głowy, z mózgiem drgającym, jakby naczynie jakie garncarskie strzaskane, ukazał się przed oczy. Po ścianie, po posadzce, wszędzie wkoło nas było pełno mózgu. W mózgu Potockiego jednemu z nas noga się poślizła.


Nawiasem mówiąc: wielu się jeszcze na tym mózgu pośliźnie.

Niemniej jednak utarło się jakoś, szczególnie wśród ludności Podola, że pocisk był srebrny i – co więcej – poświęcony(!). To przekonanie utrwalił jeszcze, powołując się na ustne przekazy, Roger Caillois w swojej przedmowie do Rękopisu…:

W przypływach melancholii piłuje srebrną kulkę wieńczącą pokrywę imbryka. […] Według tego, co głosi ustna tradycja, kazał ją poświęcić miejscowemu kapelanowi […] Nabił nią lufę pistoletu i strzelił sobie w głowę…


Północny Atlantyk
W środkowej Europie, w tym również na Podolu, owoce palmy kokosowej pojawiły się najprawdopodobniej już za Czyngis‑chana lub jego wnuka Kubilaja. Zresztą niewykluczone, że to na dworze tego ostatniego Marco Polo po raz pierwszy je ujrzał. Początkowo traktowane były przez Europejczyków jako ciekawostka. Częściej służyły jako naczynia lub ozdoby niż pełnoprawne pożywienie. Picie z kokosowych kielichów miało przeciwdziałać szaleństwu, jak również chronić przed otruciem. W średniowieczu znano – lub przynajmniej przeczuwano – antytoksyczne właściwości orzecha.

Podobno już w 450 roku przed naszą erą w Indiach używano zwęglonych łupin kokosowych do filtrowania wody. W przyszłości filtry wykonane z węgla kokosowego miały okazać się diablo skuteczne, jeśli chodzi o absorbcję wszelkich toksyn, a wyposażone w nie maski przeciwgazowe rozprzestrzeniły się na frontach obu wojen światowych i są po dziś dzień na wyposażeniu amerykańskiej armii. Zaletą węgla kokosowego jest bowiem relatywnie duża chemiczna stabilność, dzięki której pozostaje aktywny przez długi czas. Niewykluczone, że wiedzieli o tym wspomniani Mongołowie. Już osiemset lat temu mogli używać kokosów w celu ochrony przed toksynami. Pod Legnicą wojska Batu‑chana miały otruć gazem armię Henryka II Pobożnego. Rycerze ze Śląska, Wielkopolski i Małopolski mieli padać zemdleni od woni tajemniczej substancji, która nie czyniła nic Tatarom.

Nad północny Atlantyk – a konkretnie na Wyspy Zielonego Przylądka – kokosy przybyły za sprawą Vasco da Gamy. Przyjęły się tam bardzo szybko i rozprzestrzeniły na całą zachodnią Afrykę. Wkrótce stały się głównym prowiantem na niewolniczych statkach. Odegrały także swoją rolę w czasie rewolucji przemysłowej i nadchodzącej epoki wojen totalnych. Między innymi z orzechów kokosowych pozyskiwano tłuszcze potrzebne do produkcji mydła, świec, jak również margaryny, która miała stać się tańszym ekwiwalentem masła, podstawą żywieniową robotników oraz żołnierzy.

*
W drugiej połowie XIX wieku wyładowane kokosami statki przecinały Atlantyk wszerz i wzdłuż, kursując między Afryką, Wyspami Zielonego Przylądka, Wyspami Kanaryjskimi a Wielką Brytanią i Ameryką Północną. Podczas wojny secesyjnej w USA zapotrzebowanie na mydło oraz świece drastycznie wzrosło, tymczasem pozyskiwanie tłuszczów zwierzęcych (głównie ze świń z Cincinnati zwanego Porkopolis) było utrudnione z powodu sytuacji w kraju, a także same zasoby zdawały się niewystarczające. Dlatego przedsiębiorcy William Procter i James Gamble wynaleźli innowacyjną metodę produkcji mydła, która wymagała dużo mniejszej ilości zwierzęcego tłuszczu i oparta była na mieszance oleju kokosowego i wodorotlenku sodu. Mieszanka ta po dziś dzień pozostaje jednym z istotniejszych składników mydła. Wkrótce parowce P&G (te, których tak bardzo nienawidził Joseph Conrad, piewca epoki żagli) opływały świat z ładowniami wypełnionymi kokosami. Mijały się przy tym ze statkami brytyjskiej firmy Lever Brothers.

Bezpośrednio kokosy skolonizowały USA dopiero 9 stycznia 1878 roku, kiedy to płynący z Kuby hiszpański statek „Providencia”, zniesiony przez prądy osiadł na mieliźnie u brzegów Florydy. Na jego pokładzie znajdowały się cygara, wino i dwadzieścia tysięcy zebranych na Jamajce kokosów. Orzechy zostały rozdane gapiom, którzy przychodzili podziwiać unieruchomiony statek, albo po prostu wyrzucono je do morza. Słynne Palm Beach na Florydzie, jeden z popularniejszych kurortów USA, swoją nazwę zawdzięcza temu właśnie wydarzeniu. Wkrótce bowiem po katastrofie „Providencii” na brzegach zaczęły wyrastać palmy kokosowe, które pięć lat później dały pierwsze owoce. Dosłownie i w przenośni. Tutaj bowiem, pół wieku później, w Hotelu de Cocoanut, bracia Marx nakręcili swój pierwszy znany pełnometrażowy film Orzechy kokosowe.

W czasach triumfującej higieny, która nierozłącznie związana jest z kapitalizmem i jego zawoalowanymi formami represji (pamiętam między innymi film, w którym czarny „umył” mydłem swój kolor skóry), nic się tak dobrze nie sprzedaje jak środki czystości właśnie. A kokos, ponadto że wchodzi w skład mydła, to jeszcze doskonale absorbuje wszelkie brzydkie zapachy. Dlatego osobom cierpiącym na przykrą dolegliwość, jaką są gazy – jak również zwierzętom wydzielającym niemiły zapach – zaleca się włączenie do diety kokosowych produktów, aby ograniczyć cuchnące skutki ich przypadłości.

W oszalałym na punkcie czystości zachodnim świecie jest zatem kokos produktem wielce pożądanym, a ponadto swoją śnieżną bielą ewokuje wszelkie skojarzenia z nieskazitelnością. Dlatego całe „dziewicze” – jak to się mówi w reklamowych folderach – wyspy (będące nierzadko jednocześnie rajami podatkowymi i pralniami pieniędzy), a także liczące tysiące hektarów połacie ziemi w Afryce oraz Azji Południowej, gdzie od stuleci uprawia się palmy kokosowe, w niedługim czasie zaledwie kilkudziesięciu lat stały się własnością wielkich, zarabiających krocie na higienie, korporacji, którym przez lata po drodze było z kolonializmem oraz jego późniejszymi mniej oficjalnymi formami. Na Filipinach, będących dzięki wspomnianej decyzji Hurta de Corcuery kokosowym potentatem, pracownikom farm, którzy podczas swojej zmiany są w stanie zebrać około tysiąca pięciuset orzechów, płaci się nieco ponad trzysta pesos (czyli około pięciu euro) za dzień pracy. Niewiele mniej kosztują trzy kostki mydła Ivory, flagowego produktu firmy Procter & Gamble.

Antypody
Historia kokosa jest historią migracji oraz wielkich namiętności. Jest opowieścią morza.


*
Kokosy ratowały życie odkrywcom uwięzionym na oceanach przez sztorm lub flautę. Ocalały rozbitków. Portowe tawerny huczały od opowieści o oszalałych z samotności marynarzach, którzy na bezludnych wyspach przez lata prowadzili długie dysputy z przypominającymi ludzkie twarze orzechami; a niekiedy się nawet z nimi pobierali. Ilu z tych, którym nie udało się wrócić na kontynent, powołało do życia całe cywilizacje, gdzie obywatelami były orzechy kokosowe właśnie? Ilu zestarzało się w ich towarzystwie, umarło w obliczu ich niepokojących spojrzeń?

Być może wędrujące po oceanach niezglobalizowanego jeszcze świata owoce palmy kokosowej, łączące tak odległe od siebie kulturowo i geograficznie miejsca, jak Polinezja, Wyspa Wielkanocna, Hawaje, Filipiny, Australia, Indie, Etiopia, Podole, są najbardziej sugestywnym dowodem na twierdzenie, że zasadą kosmosu jest wymiana informacji w postaci genów, atomów, molekuł.

Niewykluczone, że to właśnie kokosy natchnęły Polinezyjczyków do wyruszenia w głąb oceanu i odkrycia nowych, odległych o tysiące mil lądów, choć również obserwacja ptaków z rodziny burzykowanych, migrujących z południa na północ, mogła ich zainspirować do dalekich podróży. Pojawiające się na brzegach orzechy świadczyły bowiem o istnieniu świata poza wyspą. Były wiadomością wysłaną przez rzeczywistość, która domagała się odpowiedzi w postaci podróży. I taką też wiadomością pozostały aż do czasów mojego dzieciństwa.

*
Pamiętam, jak moja ciotka, która od lat mieszkała w Australii, przywiozła mi w prezencie pluszową rodzinę koali, flagę z kangurem i… miąższ kokosa w puszce. Koale – made in China – rzuciłem na łóżko, flagę wbiłem w doniczkę, a puszki nie zamierzałem otwierać, była bowiem konkretem – prawdziwą namiastką dalekiego, lepszego, choć niedosięgłego świata, w którym tropiki mieszały się z kapitalizmem. Zatem obok pojemnika z powietrzem z Buenos Aires, wyłowionej przez ojca muszli z perłą, plastikowego kubka ze szczerzącym zęby wielkim King Kongiem, puszki piwa Singha oraz kilku jeżowców weszła w skład mojej ursynowskiej kunstkamery i stała się częścią mojego południowego imaginarium, którego sugestywną wizualizacją była reklama batonika Bounty – zdaniem copywriterów smakującego rajem.


*
Palma, turkusowy ocean, kokos rozpadający się na dwie śnieżnobiałe części i chlustająca z niego orzeźwiająca, krystalicznie czysta woda – to był obrazek, którym karmiono nas w latach dziewięćdziesiątych. Dwa paluszki w błękitno‑białym opakowaniu były namiastką wiecznie zielonego raju na nie dość rajskim, choć zielonym, Ursynowie. Batonik Bounty obiecywał inny, bardziej kolorowy, a co za tym idzie – lepszy – świat, który wraz z reklamami telewizyjnymi, kasetami wideo, parkiem rozrywki Michaela Jacksona powoli mościł się nad Wisłą.

Pamiętam, jak pierwszy raz spróbowałem tego batonika i okazało się, że kompletnie mi nie smakuje. Byłem okrutnie rozczarowany tym, jak w istocie był mdły, przesłodzony. Moi rodzice oraz starszy brat Maurycy powtarzali przy tym z wyższością, że do smaku kokosa trzeba dorosnąć. Po prawdzie: nigdy do niego nie dorosłem. Musiałem jednak przywyknąć. Niedługo potem wszystko w Polsce zaczęto bowiem obsypywać wiórkami kokosowymi. W tym moim szczenięcym rozczarowaniu widzę teraz pewną metaforę. Wkrótce większość rajskich rzeczy okazała się smakować jakoś tak nieadekwatnie.

Bounty
Eksploatujący topos tropikalnego edenu batonik, obiecujący swoim smakiem niemal seksualne spełnienie, ma wyjątkowo adekwatną nazwę. „Bounty” to szczodrość oczywiście, hojność, dar, podarunek; ale „bounty” to też nagroda i to w dość konkretnym rozumieniu tego słowa. Nagroda za głowę. Tak zwani bounty hunters zajmowali się ściganiem niewolników zbiegłych z plantacji, a także porywaniem czarnych w Afryce. Współcześnie są najemnikami (przeważnie Rosji) na usługach afrykańskich watażków, którzy za ich służbę (mordy, gwałty, tortury, porwania) płacą krocie. I taki chyba jest współcześnie taste of paradise.

Ale „Bounty” to też słynny statek, którego historia jest bezpośrednio związana z niewolnictwem (ściśle z jego modus operandi) oraz z gorzkim smakiem południowych mórz. Ale to nie jedyna zbieżność. Paradoksalne, że zapalnikiem słynnego buntu na tym statku były kokosy właśnie. Jako jedenastolatek po obejrzeniu filmu z Anthonym Hopkinsem i Melem Gibsonem myślałem nawet przez chwilę, że nazwa batonika może mieć jakiś związek z feralną ekspedycją. Nie sądzę jednak, by Mars Inc. stać było na taką samoświadomość.

*
Kapitan William Bligh wraz załogą wypłynął z Deptford 15 października 1787 roku. Jak zaznacza Robin Laurance w książce Coconut. How the Shy Fruit Shaped our World – było to „pięć miesięcy po tym, jak pierwsi kryminaliści zaokrętowali się w Portsmouth i wyruszyli w kierunku Australii”. Chwilę wcześniej Jan Potocki przebywał w Holandii i przyglądał się wojnie domowej. Niemal wszędzie widać było powiewające na ulicach pomarańczowe chorągwie i wstążki. Potocki notował potem: „Nigdy cudzoziemiec nie znajduje się w bardziej obcym kraju niż podczas rewolucji”. Zatrzymał się w Woerden „mieście, które bez wątpienia podsunie mu nazwisko bohatera przyszłej powieści” – piszą François Rosset i Dominique Triaire. „Wszedłem do mizernego zajezdnego domu, prosząc o stancję. Gospodyni odpowiedziała, że cały dom mi opuści” (Podróże). Za dekadę w podobnej sytuacji znajdzie się Alfons van Worden w Venta Quemada.


*
Od samego początku załodze „Bounty” towarzyszył pech. Ledwie odbili od brytyjskiego brzegu, a natknęli się na silne sztormy. Przez dwa miesiące stali na redzie w cieśninie Solent. W dalszą drogę ruszyli dopiero chwilę przed nowym rokiem. Jeszcze nie opuścili Wielkiej Brytanii, a załoga już była zniechęcona i wyczerpana.

Na ich nieszczęście sam „Bounty” był mało komfortowym żaglowcem. Pod pokładem panował spory ścisk, ponieważ kapitańska kabina została przerobiona na magazyn, w którym zamierzano przetransportować sadzonki drzewa chlebowego z Tahiti na Karaiby, gdzie miały zostać zaimplementowane, by w niedługim czasie stać się podstawą żywieniową tamtejszych niewolników.

Kapitan Bligh, który był głównym nawigatorem podczas trzeciej – ostatniej i pechowej – wyprawy Jamesa Cooka, miał w zwyczaju w każdą podróż zabierać spore zapasy orzechów kokosowych. Najpewniej nie do końca miłe doświadczenia na Pacyfiku nauczyły go tego rodzaju przezorności. Był także skrzywiony na punkcie higieny oraz diety. Dwóch kucharzy miało przygotowywać jego załodze możliwie najlepsze posiłki, bo – jak sądził Bligh – tylko dobre jedzenie może utrzymać wysokie morale załogi. Ponadto swoim podwładnym kazał zmywać pokład kilka razy dziennie, czyścić kabiny i dbać o czystość podczas całego rejsu – higiena miała być gwarancją przeżycia. Liczył ponadto, że rejs „Bounty” dookoła świata będzie rejsem bez kar.

Rozkazy mówiły jasno: „Bounty” ma się kierować na Horn. Potem – Tahiti. Następnie: Ocean Indyjski, Przylądek Dobrej Nadziei, Karaiby i powrót do Anglii. Rozkazy jedno, realia – drugie. Horn – z powodu fatalnej pogody – okazał się nie do przebycia. Po dwóch tygodniach walk ze sztormami, kiedy wypychany przez wiatr i silne prądy statek coraz bardziej oddalał się od Ziemi Ognistej, Bligh zdecydował się na zmianę kursu. „Bounty” ruszył na wschód – w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei.

*
Przed wyruszeniem w poprzek Oceanu Indyjskiego załoga spędziła na południu Afryki „nieco ponad miesiąc na niezbędnych naprawach i aprowizacji” (Robin Laurance). Następnie po kilkunastu tygodniach żeglugi „Bounty” zacumował u wybrzeży należącej do Tasmanii wyspy Bruny. Tam pojawiły się już pierwsze oznaki nadchodzącego buntu. Załoga była zmęczona, miała dość. Morale sięgało dna, a Bligh nie potrafił zarządzać konfliktami. Jego autorytet na tyle podupadł, że kłócił się z nim nawet cieśla okrętowy. Napięcie było wyczuwalne w powietrzu. Ósmego października, czyli niemal rok po wypłynięciu, na ostatnim odcinku – pomiędzy Tasmanią a Tahiti – żaglomistrz John Fryer odmówił podpisania ksiąg rachunkowych, jeśli Bligh nie wystawi mu zaświadczenia potwierdzającego jego kompetencje. Zachowanie Fryera nie było bezpodstawne. Podczas całej wyprawy Bligh faworyzował kosztem żaglomistrza młodziutkiego Fletchera Christiana, z którym dwukrotnie wyprawiał się do Indii. W czasie trwania rejsu Christian, który z Anglii wypływał jako oficer pokładowy, podwładny Fryera, jeszcze na Atlantyku awansował na pierwszego oficera – zastępcę Bligha i dowódcę jednej z wacht. To spowodowało kryzys kompetencyjny. Na dodatek okrętowy chirurg Thomas Huggan był właściwie cały czas nietrzeźwy, a jego pijaństwo doprowadziło do śmierci marynarza Jamesa Valentine’a. Huggan nie chciał przyznać się do błędu i utrzymywał, że to szkorbut ukatrupił biedaka. Przez to cała załoga, poza oficerami, musiała przejść na drakońską dietę i leczona była na niedobory kwasu askorbinowego.

Kiedy w końcu „Bounty” po wielu miesiącach dopłynął do Tahiti, ludzie byli wycieńczeni i zdemoralizowani. Mieli też siebie nawzajem dość. Zatem ledwo opuścili statek, dali upust swojej chuci. Podczas blisko półrocznego pobytu na wyspie osiemnastu marynarzy zaraziło się chorobami wenerycznymi. Dyscyplina, na której tak bardzo zależało Blighowi, znikła błyskawicznie pod tropikalnym słońcem za sprawą pachnących gardeniami kobiet. Hedonizm wziął górę nad wojskowym sznytem. I wszystko wymknęło się spod kontroli. Zasadniczy kapitan, panicznie bojący się niepohamowania, próbował przeciwdziałać rozprężeniu, ale od początku jego usiłowania skazane były na porażkę. Jego ulubieniec Fletcher Christian także był „wśród oficerów, którym robił wyrzuty z powodu występków, tak prawdziwych, jak i wyimaginowanych” (Laurence). Chłosty stały się codziennością. I kiedy w końcu, po dwudziestu kilku tygodniach niepohamowanego seksu i cielesnych kar, wyładowany sadzonkami drzewa chlebowego „Bounty” wyruszył w kierunku Karaibów, atmosfera na jego pokładzie była iście piekielna. Nie było już załogi, a zgraja rozbestwionych mężczyzn. Co więcej, Bligh stał się agresywny i nieprzewidywalny. Swój gniew, na który niebagatelny wpływ miało też zapewne ostre palące słońce i ciągłe pragnienie, wyładowywał na młodym Christianie, który, co tu dużo mówić, bardzo go rozczarował. Na domiar złego, na wyspach Tonga, gdzie po dwóch tygodniach „Bounty” zacumował, aby uzupełnić zapasy wody, część załogi pod dowództwem Christiana, która wybrała się w kierunku źródła, została zaatakowana przez tubylców i nie mogła się bronić, ponieważ kapitan – najpewniej już coś przeczuwający – odmówił wydania im broni. Kiedy powrócili na statek, pobici i z niewystarczającą ilością wody, Bligh nazwał Christiana „tchórzliwym szubrawcem”. Konflikt między obu panami, niegdyś przyjaciółmi, stał się faktem. Dlatego też, kiedy niedługo potem kapitan odkrył, że jego prywatne, ukryte pod pokładem pomiędzy dwiema armatami, zapasy kokosów zniknęły, od razu publicznie posądził o kradzież swojego pierwszego oficera, po czym w celu przywrócenia dyscypliny całej załodze obciął racje rumu i jedzenia. Tego już było za wiele. Christian 28 kwietnia (na rok przed Rewolucją Francuską i dwa dni przed tym, jak noszący się po kozacku Jan Potocki wręczył Stanisławowi Augustowi inspirowany pisarstwem Woltera Essai de logique), o piątej piętnaście rano rozdał załogantom broń i zapukał do drzwi Bligha, który tak to wspominał: „trzech mężczyzn weszło do mojej kajuty, a czterech zostało na zewnątrz. Christian trzymał tylko kordelas, reszta miała muszkiety z bagnetami […] Spytałem o powody takiej agresji, ale nie otrzymałem odpowiedzi poza permanentnym grożeniem śmiercią”.

Kapitan wraz z osiemnastoma niezbuntowanymi członkami załogi, wśród których był niecierpiący go, ale zawsze wierny zasadom żaglomistrz Fryer, został porzucony trzydzieści pięć mil na północ od wyspy Tofua w niedużej dwumasztowej szalupie bez kabiny. Następnie Fletcher Christian na ich oczach wyrzucił do oceanu cały ładunek sadzonek chlebowca, po czym zawrócił „Bounty” w kierunku Tahiti.

Bligh rozkazał zatem płynąć na najbliższą wyspę. Jednak gdy tylko dotarli na Tofuę, zostali zaatakowani na plaży przez wściekły tłum tubylców. Musieli salwować się ucieczką. To wtedy kapitan podjął desperacką decyzję. Mieli kierować się na oddalony o cztery tysiące mil na zachód Timor. Było to samobójstwo. Oni jednak jakimś cudem przeżyli. Przetrzymali sztormy i kilkumetrowe fale. Nie umarli z głodu ani pragnienia. Bligh notował: „Na kolację każdemu z członków załogi podaję orzechy kokosowe”. Po czterdziestu jeden dniach morskiej włóczęgi, 12 lipca (rok bez dwóch dni przed zdobyciem Bastylii; Potocki zgłasza się do służby w inżynierii wojskowej) wybrzeże Timoru zamajaczyło na horyzoncie. Nabyte u Jamesa Cooka umiejętności nawigacyjne oraz pokładanie nadziei w kokosach okazały się dla Bligha oraz wiernych mu załogantów zbawienne.

W 2002 roku National Maritime Museum zapłaciło siedemdziesiąt jeden tysięcy i sto funtów za skorupę kokosa, która służyła kapitanowi jako naczynie do picia podczas drogi z Tofua do Timoru. Być może właśnie dzięki temu, że pili z kokosowych czar, uniknęli oceanicznego szaleństwa.

*
Czy Jan Potocki czytał o losach „Bounty”? Trudno powiedzieć, ale biorąc pod uwagę, jak bardzo interesował się afrykańską ekspedycją Mungo Parka („Oto prawdziwie intersująca mię wiadomość” – napisał po tym, jak w „Gazette de Hambourg” przeczytał o dokonaniach szkockiego podróżnika) oraz jak często wracał wspomnieniami do swoich morskich podróży (bo miał się wszakże za człowieka morza, które było dla niego „żywiołem najbardziej oswojonym z powodu bezkresnych przestworzy, niespodziewanych przygód, rozbudzenia wyobraźni” [Rosset, Triaire]) – można przypuszczać, że sprawa feralnego rejsu „Bounty” nie była mu obca.

Ponadto jesienią 1791 roku Potocki przebywał w Londynie. Rok wcześniej dowodzona przez Edwarda Edwardsa fregata „Pandora” wyruszyła na Tahiti w celu pojmania buntowników. Udało się schwytać czternastu z nich. Fletchera Christiana nie ujęto. Podobno został zabity przez tubylców na niewystępującej na ówczesnych mapach wyspie Pitcairn, gdzie ukrył się przed królewską marynarką. Miała to być kara za gwałty, jakich dopuszczał się na tamtejszych kobietach. Niektórzy jednak utrzymywali, że przeżył. Podobno był widziany w porcie Plymouth w 1808 roku.

A Bligh? Postawiony przed sądem wojennym za utratę „Bounty”, został wkrótce oczyszczony z zarzutów. Mianowano go dowódcą „Providence”. Miał dokończyć misję „Bounty” i przetransportować sadzonki chlebowca na Karaiby. Za drugim razem ekspedycja się powiodła. Jednak niedługo potem czarni niewolnicy gremialnie odmówili jedzenia mało pożywnych i po prostu niesmacznych owoców drzewa chlebowego.

*
Sprawa buntu na południowym Pacyfiku, jak również bohaterstwo kapitana Bligha i jego wiernych kompanów, którzy w czterdzieści dwa dni pokonali ponad cztery tysiące mil morskich na łódce niewiele większej od łupinki kokosa, była szeroko komentowana w raczkującej ówcześnie prasie. Dlatego – powtarzam – można przypuszczać, że Potocki, który nie tylko uwielbiał oddawać się lekturom gazet, lecz także miał żyłkę reportera, a przy tym był awanturnikiem, interesował się historią statku „Bounty”. Śledził losy zarówno buntowników, jak i kapitana.

Czy zatem kokos Potockiego nie może być w istocie jednym z kokosów kapitana Bligha (wartym kilkadziesiąt tysięcy funtów)? Hrabia mógł kupić go w Anglii, chwilę po egzekucji części buntowników oraz przyjęciu wyjaśnień kapitana – i przywieźć do Polski jako nie lada ciekawostkę, dowód ludzkiego heroizmu. A może uczynił to w konkretniejszym, znacznie bardziej zagadkowym (zagmatwanym) celu? Skoro kokos ocalił Bligha, czemu nie miałby ocalić i Potockiego?

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.