Nada y pues nada y nada y pues nada…
Ernest Hemingway
Taki kielich znajdował się zresztą w poznańskim domu ciotki Lody, siostry mojego dziadka. Jego zwieńczone wzbijającym się do lotu carskim orłem wieko było spięte z wypolerowanym denkiem małym złotym zawiasem. Stał na lwich nóżkach. Jak pamiętam, nic mnie tak w nim nie zaprzątało jak to, że był zrobiony właśnie z kokosa, który – jak mówił ojciec – musiał zostać wyłowiony setki lat wcześniej na jednym z brzegów Pacyfiku.
Cesarski orzeł każe datować powstanie pucharu ciotki Lody na okres 1871–1914. Wygięte lwie nóżki wskazują na neobarokowe inspiracje. Można zatem przyjąć, że został wykonany w latach osiemdziesiątych lub dziewięćdziesiątych
Jako samobójca Jan Potocki został najpewniej pochowany gdzieś blisko okalającego kościół muru. Co prawda Ignacy Dawidowski, kanonik katedry w Krzemieńcu, zaświadczał, że „wielce dostojnego hrabiego” pochował w sieni, ale mógł mieć na myśli pospieszną ceremonię, którą odprawił w kruchcie. Niezależnie, czy grób Potockiego znajdował się w wejściu do kościoła, tak by wierni mogli go deptać i tym samym potępiać, czy na skraju przykościelnego cmentarza, zaraz przy murze, został on wkrótce zapomniany.
Mój ukochany Sindbad Żeglarz podczas piątej podróży, gdy zamieszkał w Mieście Małp, dorobił się na kokosach właśnie. Razem z kompanami rzucał żwirem w złośliwe małpy, które odgryzały się, ciskając w nich orzechami. Tak pozyskane kokosy następnie sprzedawali na targu, co okazało się przynoszącym krocie biznesem.
W Poznaniu na półce z książkami stało wielotomowe, przetykane złotą nicią wydanie Baśni z tysiąca i jednej nocy. Dziadek Zygmunt zamierzał przeczytać je wszystkie na emeryturze. Nigdy planu nie zrealizował – za wcześnie zmarł. Czytał mi jednak przed zaśnięciem o siedmiu podróżach Sindbada. Było to na drugim piętrze jeżyckiej kamienicy, przy ulicy Jackowskiego 17. Dam sobie rękę uciąć, że słyszałem wtedy ryki dzikich zwierząt z pobliskiego zoo, które mieszały się z krzykami niesfornych sąsiadów i rzucających kokosami czupurnych małp. Księżyc odbijał się w popękanej szybie wychodzącego na studnię okna. Było już kilka godzin po zmroku, gdy dziadek gasił światło, a ciężkie biedermeierowskie meble urastały wtedy do jakichś niebywałych rozmiarów i przybierały fantastyczne kształty. Potężniały. A wraz z nimi pęczniał, niczym wszechświat, spoczywający w głębi serwantki pomarszczony kokos, który – byłem przekonany – pochodził z Miasta Małp. Pamiętam, że przytłoczony, wciśnięty w kąt pokoju, bałem się piekielnie, że mnie pochłonie. Zamykałem oczy. Za wszelką cenę chciałem zasnąć.
Potem słyszałem już tylko szum morza. Byłem na środku oceanu, niesiony zimnym prądem i równym wiatrem – jak pan Maluśkiewicz podróżujący w skorupce od orzecha.
Z Azji Południowej dostały się do Australii, Nowej Zelandii, Afryki, Ameryki Południowej, a z prądem zatokowym podobno nawet do Norwegii. Z czasem zaczęły podróżować w mniej samodzielny sposób. Na brygach, statkach oraz szybkich, wykonanych z drewna palmowego i kokosowych włókien ożaglowanych dau.
Na Półwysep Arabski dotarły ponad dwa tysiące lat temu, przywiezione przez kupców takich jak Sindbad. Marco Polo nazywał jej orzechami faraona i przypuszczał, że to być może południowy Egipt jest ich kolebką. Notował przy tym, że kokos zapewnia zarówno pożywienie, jak i wodę – co dla przyszłych odkrywców i konkwistadorów miało kolosalne znaczenie. Woda w młodym kokosie zachowuje swoją świeżość miesiącami, podobnie zresztą jak miąższ. Ferdynanda Magellana oraz jego załogę kokosy z wyspy Guam ocaliły od głodowej śmierci.
Z portu na Filipinach wypływały żaglowce wypełnione jedwabiami, batikami, złotogłowami, herbatą, jadeitami, chińską porcelaną oraz meblami, pochodzącymi z Wysp Korzennych przyprawami, kością słoniową z Kambodży oraz szafirami z Birmy. Wpierw kierowały się na północ, w stronę Japonii, by z Kuro‑shio – „czarnym prądem” – ruszyć na wschód w stronę północnej Kalifornii. Potem wzdłuż amerykańskiego brzegu spływały do Meksyku. Podróż trwała długie miesiące. Odbywała się w bydlęcych warunkach. Pod pokładem rzygowiny mieszały się z uryną i kałem. Szkorbut nie pozwalał zasnąć. Wiele z tych statków nigdy nie dopłynęło do celu. Ledwie opuszczały port w Manili, a silne wiatry zaganiały je w stronę Wysp Mariańskich. Choć zbudowane były z twardej teczyny lub damarzyku, to roztrzaskiwały się o tamtejszą rafę koralową niczym zbite z listewek zabawki. Trupy oraz porcelana z dynastii Ming walały się potem po plażach tego odludnego archipelagu.
Były też statki widma. Jak „San José”. Odnaleziono go dryfującego wzdłuż meksykańskiego wybrzeża ponad rok po tym, jak wypłynął z Manili. Spokojnie kołysał się na falach. Załoga zmarła z głodu, pragnienia i chorób.
Jednocześnie z rozrastaniem się samego Potosí we wnętrzu Cerro Rico powstawało gigantyczne podziemne miasto. Pracujący tam, faszerowani kokainą Indianie i zwożeni z Afryki czarni niewolnicy miesiącami nie widzieli słońca. Harowali tam, spali, jedli. W końcu umierali. Z głodu lub wyczerpania, przysypani przez zwały ziemi lub z powodu kontaktu z wyziewami rtęci używanej do ekstrakcji. Dokładna liczba ofiar nie jest znana. Być może nawet milion ludzi pochowanych jest pod Cerro Rico, której – dzisiaj już wyjałowione – złoża stanowiły osiemdziesiąt procent ziemskich zasobów srebra.
To, że kula była ze srebra, rodziło zresztą rozmaite, często fantastyczne interpretacje. Być może dlatego rozkopano grób Potockiego.
Gwoli ścisłości muszę wszakże dodać, że o ołowianej kuli z ołowianej puszki mówił Stanisław Chołoniewski, który zjawił się w sypialni pisarza chwilę po jego samobójstwie i tak relacjonował to, co zastał:
Niemniej jednak utarło się jakoś, szczególnie wśród ludności Podola, że pocisk był srebrny i – co więcej – poświęcony(!). To przekonanie utrwalił jeszcze, powołując się na ustne przekazy, Roger Caillois w swojej przedmowie do Rękopisu…:
Podobno już w 450 roku przed naszą erą w Indiach używano zwęglonych łupin kokosowych do filtrowania wody. W przyszłości filtry wykonane z węgla kokosowego miały okazać się diablo skuteczne, jeśli chodzi o absorbcję wszelkich toksyn, a wyposażone w nie maski przeciwgazowe rozprzestrzeniły się na frontach obu wojen światowych i są po dziś dzień na wyposażeniu amerykańskiej armii. Zaletą węgla kokosowego jest bowiem relatywnie duża chemiczna stabilność, dzięki której pozostaje aktywny przez długi czas. Niewykluczone, że wiedzieli o tym wspomniani Mongołowie. Już osiemset lat temu mogli używać kokosów w celu ochrony przed toksynami. Pod Legnicą wojska Batu‑chana miały otruć gazem armię Henryka
Nad północny Atlantyk – a konkretnie na Wyspy Zielonego Przylądka – kokosy przybyły za sprawą Vasco da Gamy. Przyjęły się tam bardzo szybko i rozprzestrzeniły na całą zachodnią Afrykę. Wkrótce stały się głównym prowiantem na niewolniczych statkach. Odegrały także swoją rolę w czasie rewolucji przemysłowej i nadchodzącej epoki wojen totalnych. Między innymi z orzechów kokosowych pozyskiwano tłuszcze potrzebne do produkcji mydła, świec, jak również margaryny, która miała stać się tańszym ekwiwalentem masła, podstawą żywieniową robotników oraz żołnierzy.
Bezpośrednio kokosy skolonizowały USA dopiero 9 stycznia 1878 roku, kiedy to płynący z Kuby hiszpański statek „Providencia”, zniesiony przez prądy osiadł na mieliźnie u brzegów Florydy. Na jego pokładzie znajdowały się cygara, wino i dwadzieścia tysięcy zebranych na Jamajce kokosów. Orzechy zostały rozdane gapiom, którzy przychodzili podziwiać unieruchomiony statek, albo po prostu wyrzucono je do morza. Słynne Palm Beach na Florydzie, jeden z popularniejszych kurortów USA, swoją nazwę zawdzięcza temu właśnie wydarzeniu. Wkrótce bowiem po katastrofie „Providencii” na brzegach zaczęły wyrastać palmy kokosowe, które pięć lat później dały pierwsze owoce. Dosłownie i w przenośni. Tutaj bowiem, pół wieku później, w Hotelu de Cocoanut, bracia Marx nakręcili swój pierwszy znany pełnometrażowy film Orzechy kokosowe.
W czasach triumfującej higieny, która nierozłącznie związana jest z kapitalizmem i jego zawoalowanymi formami represji (pamiętam między innymi film, w którym czarny „umył” mydłem swój kolor skóry), nic się tak dobrze nie sprzedaje jak środki czystości właśnie. A kokos, ponadto że wchodzi w skład mydła, to jeszcze doskonale absorbuje wszelkie brzydkie zapachy. Dlatego osobom cierpiącym na przykrą dolegliwość, jaką są gazy – jak również zwierzętom wydzielającym niemiły zapach – zaleca się włączenie do diety kokosowych produktów, aby ograniczyć cuchnące skutki ich przypadłości.
W oszalałym na punkcie czystości zachodnim świecie jest zatem kokos produktem wielce pożądanym, a ponadto swoją śnieżną bielą ewokuje wszelkie skojarzenia z nieskazitelnością. Dlatego całe „dziewicze” – jak to się mówi w reklamowych folderach – wyspy (będące nierzadko jednocześnie rajami podatkowymi i pralniami pieniędzy), a także liczące tysiące hektarów połacie ziemi w Afryce oraz Azji Południowej, gdzie od stuleci uprawia się palmy kokosowe, w niedługim czasie zaledwie kilkudziesięciu lat stały się własnością wielkich, zarabiających krocie na higienie, korporacji, którym przez lata po drodze było z kolonializmem oraz jego późniejszymi mniej oficjalnymi formami. Na Filipinach, będących dzięki wspomnianej decyzji Hurta de Corcuery kokosowym potentatem, pracownikom farm, którzy podczas swojej zmiany są w stanie zebrać około tysiąca pięciuset orzechów, płaci się nieco ponad trzysta pesos (czyli około pięciu euro) za dzień pracy. Niewiele mniej kosztują trzy kostki mydła Ivory, flagowego produktu firmy Procter & Gamble.
Być może wędrujące po oceanach niezglobalizowanego jeszcze świata owoce palmy kokosowej, łączące tak odległe od siebie kulturowo i geograficznie miejsca, jak Polinezja, Wyspa Wielkanocna, Hawaje, Filipiny, Australia, Indie, Etiopia, Podole, są najbardziej sugestywnym dowodem na twierdzenie, że zasadą kosmosu jest wymiana informacji w postaci genów, atomów, molekuł.
Niewykluczone, że to właśnie kokosy natchnęły Polinezyjczyków do wyruszenia w głąb oceanu i odkrycia nowych, odległych o tysiące mil lądów, choć również obserwacja ptaków z rodziny burzykowanych, migrujących z południa na północ, mogła ich zainspirować do dalekich podróży. Pojawiające się na brzegach orzechy świadczyły bowiem o istnieniu świata poza wyspą. Były wiadomością wysłaną przez rzeczywistość, która domagała się odpowiedzi w postaci podróży. I taką też wiadomością pozostały aż do czasów mojego dzieciństwa.
Pamiętam, jak pierwszy raz spróbowałem tego batonika i okazało się, że kompletnie mi nie smakuje. Byłem okrutnie rozczarowany tym, jak w istocie był mdły, przesłodzony. Moi rodzice oraz starszy brat Maurycy powtarzali przy tym z wyższością, że do smaku kokosa trzeba dorosnąć. Po prawdzie: nigdy do niego nie dorosłem. Musiałem jednak przywyknąć. Niedługo potem wszystko w Polsce zaczęto bowiem obsypywać wiórkami kokosowymi. W tym moim szczenięcym rozczarowaniu widzę teraz pewną metaforę. Wkrótce większość rajskich rzeczy okazała się smakować jakoś tak nieadekwatnie.
Ale „Bounty” to też słynny statek, którego historia jest bezpośrednio związana z niewolnictwem (ściśle z jego modus operandi) oraz z gorzkim smakiem południowych mórz. Ale to nie jedyna zbieżność. Paradoksalne, że zapalnikiem słynnego buntu na tym statku były kokosy właśnie. Jako jedenastolatek po obejrzeniu filmu z Anthonym Hopkinsem i Melem Gibsonem myślałem nawet przez chwilę, że nazwa batonika może mieć jakiś związek z feralną ekspedycją. Nie sądzę jednak, by Mars Inc. stać było na taką samoświadomość.
Na ich nieszczęście sam „Bounty” był mało komfortowym żaglowcem. Pod pokładem panował spory ścisk, ponieważ kapitańska kabina została przerobiona na magazyn, w którym zamierzano przetransportować sadzonki drzewa chlebowego z Tahiti na Karaiby, gdzie miały zostać zaimplementowane, by w niedługim czasie stać się podstawą żywieniową tamtejszych niewolników.
Kapitan Bligh, który był głównym nawigatorem podczas trzeciej – ostatniej i pechowej – wyprawy Jamesa Cooka, miał w zwyczaju w każdą podróż zabierać spore zapasy orzechów kokosowych. Najpewniej nie do końca miłe doświadczenia na Pacyfiku nauczyły go tego rodzaju przezorności. Był także skrzywiony na punkcie higieny oraz diety. Dwóch kucharzy miało przygotowywać jego załodze możliwie najlepsze posiłki, bo – jak sądził Bligh – tylko dobre jedzenie może utrzymać wysokie morale załogi. Ponadto swoim podwładnym kazał zmywać pokład kilka razy dziennie, czyścić kabiny i dbać o czystość podczas całego rejsu – higiena miała być gwarancją przeżycia. Liczył ponadto, że rejs „Bounty” dookoła świata będzie rejsem bez kar.
Rozkazy mówiły jasno: „Bounty” ma się kierować na Horn. Potem – Tahiti. Następnie: Ocean Indyjski, Przylądek Dobrej Nadziei, Karaiby i powrót do Anglii. Rozkazy jedno, realia – drugie. Horn – z powodu fatalnej pogody – okazał się nie do przebycia. Po dwóch tygodniach walk ze sztormami, kiedy wypychany przez wiatr i silne prądy statek coraz bardziej oddalał się od Ziemi Ognistej, Bligh zdecydował się na zmianę kursu. „Bounty” ruszył na wschód – w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei.
Kiedy w końcu „Bounty” po wielu miesiącach dopłynął do Tahiti, ludzie byli wycieńczeni i zdemoralizowani. Mieli też siebie nawzajem dość. Zatem ledwo opuścili statek, dali upust swojej chuci. Podczas blisko półrocznego pobytu na wyspie osiemnastu marynarzy zaraziło się chorobami wenerycznymi. Dyscyplina, na której tak bardzo zależało Blighowi, znikła błyskawicznie pod tropikalnym słońcem za sprawą pachnących gardeniami kobiet. Hedonizm wziął górę nad wojskowym sznytem. I wszystko wymknęło się spod kontroli. Zasadniczy kapitan, panicznie bojący się niepohamowania, próbował przeciwdziałać rozprężeniu, ale od początku jego usiłowania skazane były na porażkę. Jego ulubieniec Fletcher Christian także był „wśród oficerów, którym robił wyrzuty z powodu występków, tak prawdziwych, jak i wyimaginowanych” (Laurence). Chłosty stały się codziennością. I kiedy w końcu, po dwudziestu kilku tygodniach niepohamowanego seksu i cielesnych kar, wyładowany sadzonkami drzewa chlebowego „Bounty” wyruszył w kierunku Karaibów, atmosfera na jego pokładzie była iście piekielna. Nie było już załogi, a zgraja rozbestwionych mężczyzn. Co więcej, Bligh stał się agresywny i nieprzewidywalny. Swój gniew, na który niebagatelny wpływ miało też zapewne ostre palące słońce i ciągłe pragnienie, wyładowywał na młodym Christianie, który, co tu dużo mówić, bardzo go rozczarował. Na domiar złego, na wyspach Tonga, gdzie po dwóch tygodniach „Bounty” zacumował, aby uzupełnić zapasy wody, część załogi pod dowództwem Christiana, która wybrała się w kierunku źródła, została zaatakowana przez tubylców i nie mogła się bronić, ponieważ kapitan – najpewniej już coś przeczuwający – odmówił wydania im broni. Kiedy powrócili na statek, pobici i z niewystarczającą ilością wody, Bligh nazwał Christiana „tchórzliwym szubrawcem”. Konflikt między obu panami, niegdyś przyjaciółmi, stał się faktem. Dlatego też, kiedy niedługo potem kapitan odkrył, że jego prywatne, ukryte pod pokładem pomiędzy dwiema armatami, zapasy kokosów zniknęły, od razu publicznie posądził o kradzież swojego pierwszego oficera, po czym w celu przywrócenia dyscypliny całej załodze obciął racje rumu i jedzenia. Tego już było za wiele. Christian 28 kwietnia (na rok przed Rewolucją Francuską i dwa dni przed tym, jak noszący się po kozacku Jan Potocki wręczył Stanisławowi Augustowi inspirowany pisarstwem Woltera Essai de logique), o piątej piętnaście rano rozdał załogantom broń i zapukał do drzwi Bligha, który tak to wspominał: „trzech mężczyzn weszło do mojej kajuty, a czterech zostało na zewnątrz. Christian trzymał tylko kordelas, reszta miała muszkiety z bagnetami […] Spytałem o powody takiej agresji, ale nie otrzymałem odpowiedzi poza permanentnym grożeniem śmiercią”.
Kapitan wraz z osiemnastoma niezbuntowanymi członkami załogi, wśród których był niecierpiący go, ale zawsze wierny zasadom żaglomistrz Fryer, został porzucony trzydzieści pięć mil na północ od wyspy Tofua w niedużej dwumasztowej szalupie bez kabiny. Następnie Fletcher Christian na ich oczach wyrzucił do oceanu cały ładunek sadzonek chlebowca, po czym zawrócił „Bounty” w kierunku Tahiti.
Bligh rozkazał zatem płynąć na najbliższą wyspę. Jednak gdy tylko dotarli na Tofuę, zostali zaatakowani na plaży przez wściekły tłum tubylców. Musieli salwować się ucieczką. To wtedy kapitan podjął desperacką decyzję. Mieli kierować się na oddalony o cztery tysiące mil na zachód Timor. Było to samobójstwo. Oni jednak jakimś cudem przeżyli. Przetrzymali sztormy i kilkumetrowe fale. Nie umarli z głodu ani pragnienia. Bligh notował: „Na kolację każdemu z członków załogi podaję orzechy kokosowe”. Po czterdziestu jeden dniach morskiej włóczęgi, 12 lipca (rok bez dwóch dni przed zdobyciem Bastylii; Potocki zgłasza się do służby w inżynierii wojskowej) wybrzeże Timoru zamajaczyło na horyzoncie. Nabyte u Jamesa Cooka umiejętności nawigacyjne oraz pokładanie nadziei w kokosach okazały się dla Bligha oraz wiernych mu załogantów zbawienne.
W 2002 roku National Maritime Museum zapłaciło siedemdziesiąt jeden tysięcy i sto funtów za skorupę kokosa, która służyła kapitanowi jako naczynie do picia podczas drogi z Tofua do Timoru. Być może właśnie dzięki temu, że pili z kokosowych czar, uniknęli oceanicznego szaleństwa.
Ponadto jesienią 1791 roku Potocki przebywał w Londynie. Rok wcześniej dowodzona przez Edwarda Edwardsa fregata „Pandora” wyruszyła na Tahiti w celu pojmania buntowników. Udało się schwytać czternastu z nich. Fletchera Christiana nie ujęto. Podobno został zabity przez tubylców na niewystępującej na ówczesnych mapach wyspie Pitcairn, gdzie ukrył się przed królewską marynarką. Miała to być kara za gwałty, jakich dopuszczał się na tamtejszych kobietach. Niektórzy jednak utrzymywali, że przeżył. Podobno był widziany w porcie Plymouth w 1808 roku.
A Bligh? Postawiony przed sądem wojennym za utratę „Bounty”, został wkrótce oczyszczony z zarzutów. Mianowano go dowódcą „Providence”. Miał dokończyć misję „Bounty” i przetransportować sadzonki chlebowca na Karaiby. Za drugim razem ekspedycja się powiodła. Jednak niedługo potem czarni niewolnicy gremialnie odmówili jedzenia mało pożywnych i po prostu niesmacznych owoców drzewa chlebowego.
Czy zatem kokos Potockiego nie może być w istocie jednym z kokosów kapitana Bligha (wartym kilkadziesiąt tysięcy funtów)? Hrabia mógł kupić go w Anglii, chwilę po egzekucji części buntowników oraz przyjęciu wyjaśnień kapitana – i przywieźć do Polski jako nie lada ciekawostkę, dowód ludzkiego heroizmu. A może uczynił to w konkretniejszym, znacznie bardziej zagadkowym (zagmatwanym) celu? Skoro kokos ocalił Bligha, czemu nie miałby ocalić i Potockiego?
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]