Poprzednia książka Janickiego, nieco pominięty w dyskusjach Boży rok (2024), miała całkowicie czarną okładkę z czymś na wzór białego obramowania. TO… jest już w całości czarne (oba projekty autorstwa stałego grafika i typografa Convivo – Pawła Stasiewicza), z oprawą szwajcarską (zaglądamy więc do wnętrza, w szwy i klejenia), z białym tytułem nadrukowanym nie na grzbiecie, lecz na czernionym boku bloku (i oczywiście bez autorstwa). Całość przypomina gest pożegnalny albo blackmetalową książeczkę do nabożeństwa, a estetyką zbliża się do KIRu Szczepana Kopyta, tylko zamiast żegnać relację z partnerką, Janicki odżegnuje się od siebie samego („to wszystkie wiersze, jakie chciałem pokazać, kończąc moją przygodę z poezją” – mówi przy okazji). Podobny koncept Łukasz Ronduda wykorzystał w swoim Performerze o sztuce Oskara Dawickiego (2015) – pikujący w depresję artysta wizualny (grany oczywiście przez samego Dawickiego) aranżuje swój pogrzeb, kopie grób, a podziwia to garstka znajomych i „koneserów”. Ta niemalże Beckettowska sytuacja mogłaby być komentarzem do liryki barda z Supraśla: to poeta uwielbiany i ceniony, ale w dość hermetycznych, towarzyskich kręgach. Dla czytelników przez lata uchodził co najwyżej za trefnisia, za kogoś, kto mógłby – podobnie jak Dawicki – założyć brokatową marynarkę i wraz z Adamem Kaczanowskim obśmiewać nasze przywiązanie do poetyckich gier.
Jednak Janicki to także twórca przejmująco smutny, wyjęty jakby wprost z Najsmutniejszej muzyki świata Guya Maddina, taki, który negatywnym afektom, jak żal, rozpacz czy boleść, poświęcał zawsze sporo uwagi (Dwa brzdęki z debiutu, ale też Ta rozpacz czy Najsmutniejszy wiersz kiedykolwiek). O Kaczanowskim wspominam dlatego, że autorzy wydali książkę wspólną – Spis treści (2020), która świetnie mieszała ze sobą techniki pastiszowe jednego i drugiego, ale eksponowała też ten element twórczości Janickiego, który zwykł umykać jego pierwszym czytelnikom: demiurgiczny rys, sprawiający, że wzorem przerośniętego dziecka w piaskownicy bawi się on w tworzenie i burzenie światów (żaden z tekstów wspólnych nie znalazł się w omawianym zbiorze, w części Języki ognia języki fal pojawiają się za to trzy wiersze napisane razem z Andrzejem Szpindlerem).
Poprzednie tomy autora 13 sztuk (2016) dopełniały krótkie formy dramatyczne, skecze, które miały charakter ironiczno‑groteskowy i odwoływały się do tradycji teatru absurdu. W TO… takich form już nie uświadczymy, a całość ma charakter wyłącznie poetycki, ba, odzyskuje w pewnym sensie zapomniany podtytuł debiutanckiego Nadal aksamit: liryki (2006; 200 egzemplarzy nakładem Oficyny Graficznej Szpindlerów). Bo w poezji Janicki nie chce już być aktorem komedii, lecz koryfeuszem chóru, filozofem przyrody z Supraśla, kimś, kto postanowił tworzyć lirykę, jakby ta właśnie wychyliła głowę z Edenu.
W niedawnej rozmowie o debiutanckim tomie Rafała Wawrzyńczyka warszawski krytyk, a niegdyś członek zespołu pisma „Cyc Gada”, które tworzył m.in. z autorem Bożego roku, powiedział:
Archaiczność, wzniosłość i naiwność są więc zamierzone. Stają się figurami peregrynacji, którą wiersz podejmuje w głąb konwencji, oczyszczając się z nich, jakby wbrew
Kto jest choć trochę oczytany w dziele Janickiego, bez trudu przypomni sobie, skąd wziął się tytuł i wizualna kompozycja nowego tomu: na ostatniej stronie Ćwiczeń muzycznych…, książki, która estetycznie zaaranżowana była podobnie do „wierszy zebranych”, jeszcze przed spisem treści widniała plansza z napisem
Skoro mamy do czynienia z twórcą, który postanowił zakończyć poezję i przepisać swoje życie na apokryf, pojawia się całkiem zasadne pytanie: czy TO… nie jest właśnie taką próbą, hipotezą alternatywnego losu, nie tyle nawet zebraniem wierszy w nową opowieść, ile „życiem przeciwstawnym”, „przewidywalnym tylko w bok”? W ten sposób udałoby się Janickiemu wreszcie stworzyć apokryf doskonały – falsyfikat wierszy zebranych, fałszywe ciało proroka (którym się wielokrotnie mianował), wyklute w jakiejś kosmicznej komorze inkubacyjnej. Chyba nie bez powodu tom nawiązuje estetycznie właśnie do Ćwiczeń muzycznych…, których tytuł spisano srebrną, kosmiczną czcionką Standard Galactic Alphabet, a które zadedykowane były UFO. Janickiego zawsze w człowieku interesowało nie‑ludzkie: kosmiczne, psie, robotyczne, święte. „Prowadzę bardzo subiektywną grę z czymś, co kiedyś nazywano humanizmem” – to chyba najważniejsza z deklaracji, jakie kiedykolwiek padły z jego ust. „Niezidentyfikowany obiekt latający” – już nie wiersz, lecz hipotetyczny byt, Inny, którego wypatrujemy w kosmicznej ciemności – to punkt dojścia tej liryki, jej teodycei, pokrewny symbolice Odysei kosmicznej 2001 Stanleya Kubricka (monolit jako czarny prostopadłościan) i Solaris Stanisława Lema (goście jako powracające kopie‑widma przeszłości, sztuczne awatary zamiast utęsknionej komunikacji). Przypomnę wiersz Fałszerze z 13 sztuk:
zdejmujemy z ojcem w wiatrołapie buty
i pytam go, dlaczego człowiek ma uczucia.
Dlaczego raz jest kinestetykiem
a kiedy indziej wzrokowcem.
Dlaczego jest taki silny,
ma słuch muzyczny
i łączy różne rzeczy.
Dlaczego wytwarza obrazy
a potem przenosi je z miejsca na miejsce.
Mam – mówię – na myśli człowieka
w statku międzygwiezdnym.
Człowieka bez kończyn,
który turla się po pokładzie.
I tak gadam do ojca i patrzymy
na siebie, oparci o szafę.
Całość tego misterium otwiera część Ich głosy (z przypisem na temat widmowej obecności „ulubionych poetów”, których „głosy są prawie gołe, bo tylko przyobleczone językowym szlafrokiem”). Następnie pierwszymi trzema wierszami (W 80 słów dookoła świata, Żeczy i Wymyśliłem świat) wyruszamy w swoiste Genezis z Ducha, w opowieść kogoś, kto próbuje mówić w najwyższych, metafizycznych tonach:
chociaż sięgałem uchem aż na jego drugą stronę.
Czego mógłbym chcieć jeszcze w ten bezlitosny poranek, śpiewniejsze
od poprzednich minuty, królewsko urządzone niebo po nocy, która nie przeszła
obok, a jednak zostawiła ziemię nienaruszoną, może tylko zanadto obsypaną
szronem
1/6
żegnaj materialna rzeczy
dotykana obu dłońmi
posłyszana dwojem uszu
oglądana dwojem oczu
i wąchana nosem
[…]
/k2>
6/6
wrócisz odejść dwoje razy
dwojem uszu dwojem oczu
nosem smakiem dotykaniem
pogodna żałobna święta
miód ściana okular
Janicki nie pisze nowoczesnych elegii ani epitafiów. Przeciwnie: nuci (podśpiewuje, bo śpiewać nie potrafi, bo pieśń – w jej boskim aspekcie – utraciliśmy na zawsze) nieustające stworzenie, i to takie, które zmusza go (powołuje) do kolejnych śmierci i zmartwychwstań. Od psiej książki (2018) uprawia wysokiej próby dyskurs metafizyczny, bliższy Anioła Ślązaka, a TO… jest jakby formą reorganizacji całego korpusu poety, żeby w jego imieniu mówiło wyłącznie święte, widmowe ciało, „przyobleczone językowym szlafrokiem” (otulone aurą łaski, jak ciała chrześcijańskich męczenników). Jeśli Roland Barthes w Stopniu zero pisania poszukiwał semiologicznej utopii czystego pisania, poziomu pozbawionego właściwości i stylu (uwolnionego od historii aktu samounicestwienia się literatury), to Janicki wykonuje ruch odwrotny: wyobcowuje cały swój dyskurs tak, żeby od początku był on nadawany z poziomu 210 (to tytuł jednej z pierwszych części książki) i żeby zmienił się w wypisy z mistycznego traktatu, w którym rektyfikuje się spiritus movens i uprawia żegnanie materii. Ten ruch przebóstwienia (lub alienacji z porządku społecznego) prowadzi do wiersza paragrafowego Pytania i dalej, poza niego:
W recenzji Ćwiczeń muzycznych… pisałem, że „autor nie umarł i chociaż podpisuje się dopiero w stopce redakcyjnej, to czuwa nad tym wszystkim w sposób tak idiomatyczny, że nie sposób go pomylić z jakąkolwiek inną stylistyką”. Teraz zastanawiam się, czy celem Janickiego nie jest właśnie śmierć i zmartwychwstanie Autora, już nie jako człowieka, lecz stanu skupienia, językowej gęstości; przedzierzgnięcie się w świętego za życia.
Trochę to paradoksalne, bo autor Bożego roku jest przecież poetą afirmacji i witalności. Jednak z innej strony: od pewnego czasu opiewa upadek, koniec człowieka i czasu. Stał się mimochodem pisarzem katastroficznym – pieśniarzem schyłku, który trzeba wchłonąć w siebie, szukając w nim zapewne szansy na kolejne genezyjskie przeistoczenie. W obliczu takich kryptoteologicznych przesłanek estetyka wysokiego modernizmu – siła napędowa tej twórczości – zdaje się zawieszać, a elementy takie jak dłużyzny i rozlewne wersy, naruszenia decorum, suche żarty i przeładowane puenty, natrętne apostrofy i pytania retoryczne, momenty derealizacji i utraty koherencji przestają dziwić. Spoiwem przez czterysta stron nie są reguły mowy wiązanej, lecz podniosły, misteryjny ton. Jestem skłonny uwierzyć, że Janicki naprawdę poszukuje „nowego człowieka”, który potrafi mówić językami aniołów – o miłości („Bo jest osiem miłości. / Pierwsza miłość idzie z góry na dół / druga miłość idzie z prawa na lewo”), o zachwycie istnieniem, o tym, co skończone, i tym, co dopiero nadejdzie (podobno już prozą).