6/2025

Krzysztof Bielecki

Marsz, konik polski i smutek

Był pięknym młodzieńcem. Miał dwadzieścia dwa lata. Porywał tłumy. Przyjechał do Warszawy zagrać w białej koszuli marsz żałobny. To znaczy zagrał o wiele więcej rzeczy, ale najważniejsze było zagranie tego marsza. Zagranie tego marsza w lewej ręce. Tej ręce jak skała. Z niewzruszonym ostinato. Z nieuniknionym pochodem ku śmierci. Bez najmniejszej próby ucieczki w święte chopinowskie rubato.

Lewa ręka tego marsza nie komponowała się z małym ekranem czarno‑białego jak klawiatura fortepianu telewizora. Lewa ręka tego marsza przerastała ekran. Wydobywała się z telewizora i potworniała jak ósmy pasażer „Nostromo”. Siedzących na wersalce rodziców i mnie chwytała za gardło i dławiła. Ginęliśmy w męczarniach. Na granicy jawy i snu.

W tamtych latach granica jawy i snu była powszechnie pożądana. Na którejś z moich półek stoi rozchwytywany wtedy album Na jawie z bezwstydną – jak skwitowała moja mama – grafiką Stefana Żechowskiego. Lubiłem długo spać albo długo myśleć. To i to było stanem wynaturzonym. Nazbyt długim. Nazbyt okrutnym? No nie – już tak bym nie mówił. Jednak w tamtych latach z karnawałem „Solidarności”, a potem długą nocą stanu wojennego żyło się sennie. Przedziwnie. Z jakimiś ekstrawagancjami w rodzaju jugosłowiańskiego pianisty młodego pokolenia. Żyło się tym bardziej szczególnie, że samemu było się młodym pokoleniem i myślało o ekstrawagancjach, które byłyby namiastką ucieczki w kosmos. Ucieczki z kraju smutku. Namiastka ucieczki w kosmos w postaci oglądania postaci, i to postaci z dewizowej Jugosławii, była jak znalazł.

Namiastek kosmicznych ucieczek było co niemiara: Jarocin, zarośnięte łąki, półżywe drogi, tory donikąd. Tyle tylko, że to wymagało pewnej fatygi. Trzeba było wstać, wyjść z akademika, dokądś się udać. Udać się „w kierunku namiastki”. W tym powszechnym rozleniwieniu było coś wręcz zjawiskowego. Coś na miarę prehistorycznej obłomowszczyzny czy późniejszych Nieustających wakacji Jarmuscha. Czuło się jakieś propaństwowe przyzwolenie na rozleniwienie się w poszukiwaniu niczego. W poszukiwaniu czegoś tam, byle nie celu. Czegoś jak strzepnięcie popiołu ze smutnego papierosa. Czegoś jak ostatni łyk smutnego wina. Nie wiem. Było się. Snuło. Rosła w siłę powtarzana na każdym kroku niedbała fraza „bez sensu” równa wyrażeniu uznawanemu wówczas za wulgarne – „kurwa”. Ja mówiłem akurat „bez sensu”, ale inni zamiast „bez sensu” mówili „kurwa”. To było to samo.

Nad tamtym czasem wisiała smutna nieuchronność epoki. Panoszyło się „tak musi być”; nie było „albo”. Smutek był – rozkoszowałem się wtedy łaciną – conditio sine qua non kondycji człowieka polskiego. Tak, człowieka polskiego – jak konika polskiego. Czy czegokolwiek innego, co mogłoby trafnie nazywać pewien gatunek zrezygnowanego stworzenia polskiego. Ale niech będzie konik polski – w sam raz na ilustrację pierwszej połowy lat osiemdziesiątych XX wieku. W internecie przeczytamy: „konik polski – polska rasa konia późno dojrzewającego w typie konia prymitywnego, długowiecznego, odpornego na choroby i trudne warunki utrzymania. Koniki polskie mają twardy róg kopytowy, pozwalający pracować niepodkutym na twardym podłożu, umaszczenie: myszate”. No więc postawmy smutne „albo”: „człowiek polski – polska rasa człowieka lat osiemdziesiątych XX wieku późno dojrzewającego w typie człowieka prymitywnie wegetującego, długowiecznego, odpornego na choroby i trudne warunki utrzymania. Ludzie polscy mają twarde życie, pozwalające pracować na twardym podłożu, umaszczenie: myszate”. Czy coś się nie zgadza?

Nie, nie rozmarzyłem się. Tęsknię do tamtego pięknego młodzieńca, a nie do tamtych niepięknych czasów. Tęsknię do tamtego porywu serca i odkrycia, że warto w sztuce iść pod prąd, nie bać się artystycznego ryzyka i niedopuszczenia do finału, i skandalu z wyjazdem Marthy Argerich i groźbą, że już nigdy nie wróci do Polski! Nie bać się. Tamten marsz żałobny był przewrotnym znakiem mojej młodości.

I zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem, że udałem się na koncert Ivo Pogorelicia 11 maja 2025 roku w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Czy dobrze zrobiłem, że zobaczyłem swego idola, jak przed występem w Koncercie f‑moll Chopina siedzi w masce przy fortepianie i rozgrzewa czterdzieści pięć lat starsze palce? Czy dobrze zrobiłem, że zobaczyłem jego głowę, która zapomniała o włosach? Czy dobrze zrobiłem, że zobaczyłem smutną twarz, pozbawioną młodzieńczej pyszałkowatości, może nawet pychy, ale takiej uroczej, łatwo wybaczalnej, uzasadnionej pianistyczną brawurą? Czy dobrze zrobiłem, że wysłuchałem spokojnej interpretacji Koncertu fortepianowego f‑moll, tęsknej, lirycznej, rozmiłowanej w umiarze i smutku? Czy dobrze zrobiłem, że zobaczyłem człowieka po utracie żony, która zmarła przedwcześnie w 1996 roku i zostawiła go samego? A tyle było w czasie X Konkursu Chopinowskiego w 1980 roku hałasu, że przyjechał do Polski ze znacznie starszą kobietą! Gruzińską nauczycielką pianistyki i kochanką.

Czy dobrze zrobiłem, że o tym wszystkim teraz napisałem? Jakoś poruszony – jak? Jakoś dotknięty – jak? Jakoś wyjęty z tamtej Polski – jak? Troszkę dawny, troszkę teraźniejszy. Coraz mocniej (choć wciąż nie śmielej) teraźniejszy. Taki, który wybierając się w majową niedzielę 2025 roku na koncert Pogorelicia, wybiera się na coś tak ważnego wolniej niż kiedyś, a potem wolniej jedzie lepszym niż kiedyś samochodem, lepszymi niż kiedyś Alejami Jerozolimskimi, widzi lepsze niż kiedyś kamienice, mija lepszych niż kiedyś… ludzi.

Może nawet tych samych, lecz teraz na pewno lepszych – choć kiedyś byli konikami polskimi.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.