„Oczywiście mogę sobie przypominać to wszystko opacznie”, widząc w dole pod Nowogrodem te dwie rzeki i znowu, „po ilu – po ilu latach?”, o nich myśląc: że pierwsza tak po dziecinnemu kręci i laufruje, choć wcale nie zna dzieciństwa, od początku w sile wielkich jezior (jakby od razu w wieku klęski, w martwym imperatywie: – Pisz); z kolei nazwa drugiej podobno wywodzi się od „nur”, a „nur” to ponoć i rzeka, i generalnie woda we wszystkich narzeczach pra-praindoeuropejskich. Tak że: – „Wnurzyć się w łono rzeki z rybaami [……] / Ich okiem niewzruszonym jak gwiaazda [……]” – śpiewałem na cały głos, a piosenka rwała mi się na końcach wersów po raz już nie wiem który.
Wiedziałem, że ryby (i dzieci) głosu nie mają, ale rzeki, rzeki może coś mówią. Przez pewien czas niemą przyrodę rozpisywałem sobie na różne głosy, kaligrafując je w zeszycie do nut: drzewa są łatwe, tłumaczyłem matce pośród drzew; matka była pod wrażeniem, powiedziała ojcu. Ale rzeki? Aber was ist dies – cichy ścieg, ściek zmarszczek na wodzie, który z chwili na chwilę ukazuje się i znika? Może one nie mówią, może tylko piszą? „Nikt nie wie”, powiada Hölderlin, „co czyni on, nurt rzeki”. Ano nie wie i nie powie, bo w każdym swoim miejscu rzeka to jest raczej nic niż coś, zawsze jedynie początek, a co na samym początku można powiedzieć o początku poza tym, że początek nigdy nie będzie początkiem, dopóki nie przestanie nim być? Początek z każdą chwilą w rzece zanika, kończąc się jako początek, i z tym swoim końcem, czyli w swoim dalszym ciągu, „zapoczątkowuje” nowy początek, choć nurt nie zaczyna się przed dziobem ani nie kończy za rufą dla tych, którzy po tej rzece podróżują.
Zaraz, zaraz. Wolniej i po kolei: matka mi mówi, mów dorzeczniej. Tak. Mówiąc inaczej, moje całożyciowe upodobanie w rzekach przypuszczalnie na czymś takim mogłoby polegać. Czy nie kręcę się ciągle przy początkach, zrywając z nimi i znów się w nich zakochując, podczas gdy każdy nowy początek i jego nowy koniec zachodzą w jednej, tej samej i jedynej chwili? Albo może to początki się zakochują i od razu ze mną zrywają, gdy ich chwile są jak najwcześniejsze szepty pierwszych przeczuć, nieśmiertelne i wolne? Kamienie na Marsie, pochylone lub położone przez tamtejsze rzeki na płask, jak porzucone kamienie domina, kostki, którymi dziecko bawiło się w czas. Czyżby te nasze rzeki mogły figurować tutaj właśnie jako takie dzieci, mamo, ukochane ziemskie potomstwo czasu i przestrzeni, ich obrazy i podobieństwa w lustrach wody, w których tak dziwnie, z takim zapamiętaniem się czyta – zawsze na bieżąco, bo lądy, jeziora, morza i oceany praktycznie można przenosić na mapy, ale rzeki? Niepodobieństwo.
Dalej, dalej: ojciec podsuwa mi podręcznik locji. – Locjo, ondyno moja, tęczo nad wodami – mówiłem do niej w natchnieniu; w sensie, że jak poeta. O, ta dała mi szkołę. W lot poznawszy elementarz przemiałów i odsypisk, przykos i ławic, przymulisk, długo uczyłem się czytać pod powierzchnią wód – przez ich bystrza, gęsto plecione warkocze, wiry, blizny i zawrotne zwary; lecz jakże często wpatrywałem się w dno tam, gdzie było je najwyraźniej widać, a jednocześnie chciałem zawsze patrzeć daleko przed siebie, tracąc z oczu widome znaki zatopionych drzew i karp, raf, eratyków, samotnych kamieni… – Hej, to nie łzy są – locja czasami się śmiała. – Stopy wody pod kilem.
Gdyż nie mieczówką podróżowaliśmy, lecz jednostką, która miała duże zanurzenie, z półmetrowym kilem, wypełnionym ołowianymi prosiakami. A były miejsca, momenty na trasie, kiedy locja mogła tylko płakać. Ot, horror za mostem we wsi Dobry Las (albo Dobrylas: 70 kilometr Pisy); masakra na wysokości Kruszewa (127 kilometr Narwi): warkocz jak połyskujący szkielet węża, który rozłożył się w poprzek rzeki. Cóż, czekaliśmy, ze śrubą wyciągniętą z wody, z odrobiną wisielczej ciekawości, aż dryfujący jacht zacznie lekko szorować o dno, podrygiwać i zgrzytać, po czym znieruchomieje na przypominających łupki kamieniach…1.
Jednak kiedy trochę podrosłem, właśnie takie dni z góry uważałem za stracone. Były to bowiem dni pod znakiem – od początku padał na nie cień myśli o czymś, co ma być, co będzie, jakby zgodnie z jakimś grafikiem czy planem: ten kilometr, tamten kilometr; tutaj zawsze to, a tam znowu tamto. Inaczej mówiąc, dni bez początków – początki usuwała w cień antycypacja. Cokolwiek sądzić o „zdarzeniu”, które znalazło się u dołu strony, mogło ono mieć miejsce, akurat to, a nie inne miejsce, tylko dzięki lekkomyślności w nieoczekiwanie nieobliczalnych warunkach. Skądinąd „przygód” tego rodzaju i tak nic prawie nie łączy z treścią czasu rzek, który rozpościerał się od rana do młodej nocy przez „strefy cienia i pogody”, kojarząc wszystkie swoje treści ze światłem i fazami dnia, z wędrówką chmur, krajobrazów i burz, z oczekiwaniem na księżyc lub deszcz, na rzeczne i nadrzeczne opary i mgły, początek snu letniej nocy i jej czarów. I z tą codzienną pewnością, kiedy przyszła noc, że przed nami nieskończony szmat dni.
„Miło, gdy snują się na wodzie dni pasmem długim”, śpiewały Okeanidy. A w paśmie nocnym prawie każda noc na rzece była jak zacisze schronu dla dziecka. Niekiedy przed snem mówiłem do siebie, że pewnie nikt się nie ośmieli wejść na łódź – nikt nie wynurzy się z ciemnego lasu, nikt nie przyjdzie z pól czy bagien, żeby wtargnąć na pokład; ktoś zawsze jednak może zwyczajnie odwiązać lub odciąć cumę, delikatnie pchnąć i puścić jacht z prądem rzeki, i co wtedy?
Wtedy ta ciepła ufność na myśl, że będziemy spokojnie płynąć i spać, oddychając jak u siebie w domu; i nie usłyszę kroków nad głową, tylko z senną półprzytomnością będę czuł, że out there przesuwają się w ciemności łagodne brzegi, zarośla, łąki, drzewa, i że łódka wkrótce zacznie się powoli obracać, przyjemnie; i pewnie niedługo lekko o coś zahaczy, zaskrzypi na mieliźnie.
Niebawem wstanie ojciec, wyjdzie na pokład i jednym ruchem pychówki skieruje nas do brzegu, gdzie dobijemy, choćby „na słowo honoru”; bądź da sobie spokój z dobijaniem, z cumowaniem, rzuci po prostu kotwicę, kotwicę Danfortha lub admiralicji, albo nawet obie, a postój na kotwicy w nurcie to taka frajda, kiedy żaglówka chodzi raz trochę w lewo, raz nieco w prawo na wibrującej linie… i jak dobrze tu, w głębi kabiny, słychać szmer prądu wody na burcie… nisko, poniżej poziomu koi, lecz jakby tuż obok śpiwora.
Wówczas zasypiałem głębiej, wciąż widząc powierzchnię rzeki i jej umykające dno, schludne kępki zielonego mchu, złoty piasek i szare, obłe kamyki (zawsze taki świetlisty sen; to samo widzenie po całym dniu patrzenia w głąb wody), ale potem jakiś metaliczny, mglisty blask, niby warstwa srebra w lustrze, kładł się pode mną na obrazach wody i dna i stopniowo matowiał, przesłaniając wcześniejsze widoki, więc jeszcze tylko przez krótką chwilę pamiętałem, że to koniec śnienia i początek snu po niedostępnej stronie lustra i pamięci.