– Umrę przez ciebie – tego nie mógł powiedzieć.
Mógł patrzeć. W ciszy. Dworzec pusty. Można było z tego korzystać do woli. Zerknęła na niego. Znów pojawił się ten ledwo zauważalny uśmieszek. Nie da się go zapomnieć. Już wiedział, że z nikim nie będzie mógł o nim porozmawiać. Że będzie dla niego źródłem niekończącej się udręki. I że zawsze będzie w tym jakaś wzniosłość. Był na nią zły, bo pomogła mu zrozumieć aż trzy rzeczy, których i tak nigdy nie zrozumie. Nawet jeśli zacząłby szukać dla tego formy bardziej pojemnej.
– Boję się twoich ust, są takie dokładne – to złe zdanie, źle sformułowane. Nie mógłby go napisać i nie mógłby jej tak tego powiedzieć na samym początku.
Bo jeśli poczułby potrzebę napisania czegoś w rodzaju wiersza, to chyba tylko przyznając jej w nim absolutnie centralne miejsce. Czyli musiałby to być wiersz kompletnie bez niego. Bo kto niby się boi? Ktoś, kto w wieku dziewiętnastu lat ma już tylko przeszłość zredukowaną do chwili na przystanku? I być może jego przyszłość zostanie zredukowana do tego przystanku przez niewyobrażalnie długi czas? Aż do znalezienia odpowiedniego miejsca, w którym nikt nigdy go nie znajdzie? Czyli to ktoś, kto już prawie nie istnieje. Tak się właśnie czuł. Zredukowany do impulsów na drodze wzrokowej. Nowe uczucie, należące chyba do najprzyjemniejszych. Być, ale już właściwie nie być. Napisać jeszcze coś w rodzaju wiersza bez tego gadatliwego nadęcia i granic, nawet w postaci szczelin, zerwań i dysfunkcji, którego nikt nigdy nie wydrukuje w żadnej „Poezji”, i napawać się tym szczęściem bez rozgłosu aż do znalezienia odpowiedniego miejsca? A to nie dyskwalifikuje autora? A czy niedoszły autor nie został już zdyskwalifikowany na przystanku? Zredukowany jak niebo odbite w kałuży. Na „Poezję” nawet nie spojrzała. Tylko przekartkowała. Dobrze zrobiła, bo naprawdę nie ma czego czytać. Najciekawsze są daty urodzin i śmierci przy zdjęciach Iłłakowiczówny i Jastruna. On, taki w krawacie, urodził się jedenaście lat dwa miesiące i dwadzieścia trzy dni po niej, a ona umarła tylko sześć dni przed nim. A lata przestępne? Zostawmy lata przestępne. Jedenaście lat dwa miesiące i dwadzieścia trzy dni. Być może to najciekawsze, bo zatrzymała się chwilę przy tych zdjęciach na drugiej stronie okładki. Bo może o tym warto pisać. Skąd kobiety biorą dodatkowe jedenaście lat dwa miesiące i siedemnaście dni? I na co ten czas przeznaczają? A tym redaktorkom z Miłosza zeszło w trzech niedługich zdaniach od razu na innego faceta, Wittgensteina, ale przez pięciu innych jako księżyce, w tym Baczyńskiego, Herberta, Rymkiewicza. A na Wittgensteina tylko na jeden krótki cytat, ale z grubej rury. Granice mojego świata są granicami mojego języka? Ależ wymyślił. Gdyby przeżył coś takiego jak Hrabia, nie język wyznaczałby mu granice. Nawet nie brak języka w samym jądrze. Raczej zegar na ścianie, który właśnie zrobił pyk i wskazówka niebezpiecznie pokonała kolejny odcinek zabójczego dystansu. W dodatku pisanie w komunistycznym państwie o granicach nie sprawi, że serce przestanie bić na wysokości pępka. Bo co mógłby jej powiedzieć?
– Ostatnią rzeczą, którą zrobię, będzie samobójstwo?
Chyba ją też to pytanie zaintrygowało. Zerknęła na niego. Tak, wiedziała już o jego istnieniu. To pewne. W jej twarzy odczytał pomieszanie zadowolenia i strachu. Nie zauważyła, że powietrze między nimi nabrało intensywności, bo uśmieszek powrócił. To musiało być silniejsze od niej albo było bronią. Piekielnie skuteczną. Wyglądała trochę tak, jakby została utrwalona na dobrze skadrowanym zdjęciu ze snu. Ale nie z jego snu. Raczej ze snu na końcu drabiny opartej o mur wyznaczający granicę. Zawstydził się, bo przyszły mu do głowy tylko puste słowa. Bo między czym? Życiem a śmiercią? Bo przecież nie między ziemią i niebem. Granice świata wyznaczają słowa zepsute. Ich jest mało, dużo mniej niż rzeczy i spraw, o których starają się mówić. Dlatego mówią cokolwiek. Aż się uśmiechnął. Też to wiedziała? Że zasadnicze pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Jak powinno brzmieć pierwsze zdanie?
– Ludzie postrzeleni w serce na wysokości pępka miewają zaburzone poczucie czasu i przestrzeni?
Położyła sobie pismo na kolanie i zapatrzyła się w dal, choć wyraźnie patrzyła na przeciwległą ścianę. Światło błysnęło jej na powiekach. Tak, patrzyła na tę ścianę z opuszczonymi oczami. Oczyma? Nikt inny tak nie potrafi.
– Czy potrafiłabyś się z tym pogodzić, że nigdy byśmy się nie spotkali? – To też nie było dobre zdanie na rozpoczęcie strumienia kolejnych, jakie mogłyby paść między nimi, bo po nim by nie padły. Nie musiała się tym martwić. Pierwsze to on będzie musiał stworzyć z niczego, bo dotychczas nikt nie wymyślił takiego zdania. I nie ocalały żadne słowa, których można tu użyć. Nigdy ich nie znajdzie.
– To ty?
Teraz to zobaczył. Piękna, to widać, mądra i dobra, to można poznać po niebieskim baloniku. Ale jest coś jeszcze. To go prawie powaliło. Aż przysiadł na innej ławce w bezpiecznej odległości.
– Dokąd jedziemy? – Nie od razu usłyszał to pytanie. Niezła podpowiedź. Gdyby jej użył, coś dalej musiałoby się wydarzyć.
– Dokumenty!
Milicjant. Drgnęła. Nie otworzyła „Poezji”, żeby się za nią ukryć. On tym bardziej nie miał niczego, co by za nim w tej sytuacji przemawiało. Miał kiepską prezencję, szczególnie tak musiała być oceniana w komunistycznym państwie sprawiedliwości ludowej. I wdrożone już dawno postanowienie, żeby w życiu nie rozpychać się łokciami, poza boiskiem oczywiście. I pewną delikatność, czego milicja nie mogła odbierać dobrze. Ludzie powinni się prezentować raczej ospale, ale w żadnym razie delikatnie. Delikatność zawsze wybije się ponad udawaną obojętność. Ale przecież ją śledził, co delikatne nie jest.
– Ptaki oszalały – w tym numerze ktoś zacytował taki wers. Może tak się powinien do niej zwrócić? Usłyszała? Chyba nie albo dobrze udawała, że to nie zostało wypowiedziane do niej.
– Jakie ptaki? Dokumenty.
Założyła nogę na nogę. Hrabia właśnie odkrywał jej łydki. Ale zerknął też na zegar, bo od tego przecież zależały losy świata.
– Wstać!
Wstał. Tego nauczyli wszystkich. Posłuszeństwo i cierpliwość. Nie muszą być prawdziwe, mają być widoczne. Bal przebierańców. Coś w rodzaju obchodów święta zmarłych.
– Dokumenty! – Milicjant już się nie certolił. Czuć mu było trochę z ust.
Hrabia nie miał wyboru. Wygrzebał dowód i legitymację szkolną. A między nimi wezwanie na komisję wojskową w wymiętolonej kopercie. Takie nieostrożne ruchy wpływają czasem na bieg rzeczy. Podał dowód i legitymację, kopertę schował do kieszeni. Milicjant udał, że go ta koperta nie zainteresowała. Kartkował dowód, jakby tam mogło się znaleźć coś, co pozwoli mu kontrolować i unifikować wszystko, co może się wydarzać poza dziedziną myśli. I na pewno miał wrażenie, że robi to skutecznie. Porównywał to z zapisami w legitymacji. Oczy mu zabłysły i zaraz zgasły.
– Hrabiaczyński? Dokąd jedziemy? Dlaczego nie w szkole?
– Ja tu, panie władzo, do wojska idę. – Już wiedział, że z nim to nie przejdzie. Milicjant bez wąsów pyta u podstaw. O których przecież wiemy, że nie są skonstruowane z niczego racjonalnego. Ją też to zainteresowało. Spojrzała na niego nawet z pewną troską.
– Bilet!
Hrabia zgłupiał. Wyciągnął kopertę. Podał. Ten czytał, jakby przez to naprawdę miało mu się udać przekroczyć własny horyzont poznawczy, a nawet skonstruowaną przez oficjalne państwowe dokumenty obiektywność. A być może więcej – usankcjonowaną tajemnicę. Hrabia jeszcze raz zerknął na zegar na ścianie. Milicjant też.
– Po czasie jest. Pójdziesz ze mną.
Odprowadziła go wzrokiem. Tego był pewien. Takie rzeczy się czuje. Właściwie interesowało go tylko, co przed nimi. Tego też był pewien. Przyszłość nadejdzie. To nie koniec. Jeszcze ją zobaczy. Takie rzeczy się czuje. Zakręciło mu się w głowie. Przystanął w drzwiach do dworcowej kanciapy milicji. Położył sobie dłoń na czole. Ale został popchnięty.
– Muszą zawsze wtedy, kiedy mam dyżur. – Drugi milicjant był wściekły.
– Są?
– Są.
– Od tyłu?
– A gdzie?
– Dobra. Wyciągaj wszystko z kieszeni. Ale już. I z torby. Wszystko!
Hrabia dobrze rozumiał, że to do niego. Podszedł dwa kroki. Wyjął posłusznie wszystko na zwykły stół z milicyjnej stołówki zakładowej. Klucze. Książki. Tarczę na agrafce. Zeszyty. Długopis. Cyrkiel. Ekierkę. Kątomierz. Kalkulator. Drugie śniadanie. Ołówek. Wypis ze szpitala i papiery od lekarzy na komisję wojskową. Strzykawkę. Sam się zdziwił, że tam jest. Leżała na dnie od zeszłorocznego śmigusa dyngusa. Zakrwawioną watę. O rany. To po treningu. Dostał nowe korki. Obcierały. Watę trener dał mu z prawie pustej apteczki. Strasznie starą. Nie było gdzie wyrzucić. Włożył do torby i zapomniał. Ale milicjanta zainteresował kalkulator.
– Skąd go masz?
Fakt. Kalkulator ze wszystkimi funkcjami. Można było nim dojść nawet do wyznacznika macierzy. A nawet do macierzy transponowanych, co było już poza programem, ale użyteczne i ciekawe. Japoński. W szkole nikt takiego nie miał.
– Kupiłem.
– Gdzie? Masz na to paragon? Gdzie go ukradłeś?
– Paragon? Byłem w Afryce. Tam kupiłem.
Spojrzeli na niego bardzo uważnie. Widocznie jeszcze żaden złodziej nie próbował tej sztuczki w ich obecności.
– Byłeś w Afryce? To co tu robisz?
– Ja tu, panie władzo, do wojska idę. Taki jest los mężczyzny w tym kraju. – Wiedział, że się nie będzie opłacało, ale go podkusiło.
Ten drugi się wkurzył. Wstał. Być może chciał uderzyć, ale podszedł do stołu. Przyjrzał się wszystkiemu uważnie. Szturchnął strzykawkę palcem. Wziął do ręki długopis i obrócił nim watę. Wytrząsnął z torby wszystko. Okruchy. Papierki. Stare ściągi. Zagubioną kostkę gitarową Fendera 351. Bilon. Nic więcej. Obejrzał torbę dokładnie, ale igły nie było.
– Ćpun. Pokaż kanały.
Hrabia wiedział, co to znaczy, ale rozsądniej było udawać, że nie wie. Ten drugi sam podciągnął mu rękaw. Bardzo gwałtownie. Obejrzał. Potem drugi kanał. Poczuł wyraźny zawód.
– Byłeś w Afryce?
Spojrzał na niego, jakby szukał dostępu do czegoś w rodzaju głębokiej nierzeczywistości. Każdego tchórza i kłamcę można przejrzeć, jeśli się potrafi?
– Kiedy?
Chyba postanowił zmienić taktykę wypruwania flaków. Zainteresował go nagle powód prześladowania.
– W zeszłym roku.
– Co żeś tam robił?
– Grałem w piłkę.
Zza ściany dobiegł stłumiony odgłos krajalnicy. Tam był bar dworcowy. Tylko ona potrafiła się zaśmiać z Hrabiego w sposób bardziej dotkliwy. Krajalnica przy niej to jednak pryszcz.
– Jak to grałeś w piłkę? W Afryce? Od początku. Po kolei.
– Grałem w piłkę. Po prostu. Reprezentacja Polski juniorów.
– Polski?
– Polski. Dwa mecze. Towarzyskie. Taki miniturniej.
To była nieudana próba upokorzenia. Milicjant jednak opuścił brwi. Nawet oni coś czują w sprawach ojczyzny?
– Bo oni u nas mieli być na obozie. A że u nas był ten stan wojenny, to zaprosili nas do siebie. I Francuzów, bo oni byli wcześniej krajem kolonialnym, francuskim właśnie. I Francuzi za wszystko płacili. Nie wiem dlaczego, ale chcieli zapłacić. I zapłacili. Sankcje, a zapłacili. Ale oni nas nie chcieli puścić. Paszportów nie chcieli dać. Żebyśmy nie pouciekali. Ale PZPN miał dostać za te dwa mecze dwieście tysięcy franków, ktoś z PZPN podobno drugie tyle do kieszeni, tak trener powiedział, nie wiem dlaczego. Oni to załatwili na najwyższym szczeblu, bo piłka nożna to wiedzą panowie, i nas puścili, tylko dostaliśmy jeden paszport na trzech. Tylko miało nie być nikogo z Warszawy, Wrocławia ani Krakowa. Bo oni by na pewno zwiali. Na zachodzie jest teraz rok karencji, a potem można do dowolnego klubu na kontrakt. Poważnie. Tak tam jest. Od Buncola. Od Rudego. Ja i tak bym już nie uciekł – powiedział to, myśląc o tej, która mu ukradła przyszłość i miłość własną. – Ale nas przechytrzyli. Jedno zdjęcie, ale trzy głowy i trzy nazwiska w paszporcie. I tak nas brali po trzech z jednego miasta, ale jeden zawsze z innej drużyny, żebyśmy się nie dogadali. Uciekanie we trzech z jednym paszportem nie jest łatwe. I tam kupiłem ten kalkulator, za dietę meczową. A potem wróciliśmy.
– We trzech?
– Wszyscy wrócili. Poza masażystą i lekarzem. I poza takimi dwoma, co się niby mieli nami opiekować. Oni mieli normalne paszporty.
– A trener?
– A co w normalnym świecie mogłaby robić polska myśl szkoleniowa?
– I ty kupiłeś kalkulator?
– Tak. Tak, a za resztę i drugą dietę dwie płyty. Oni nam obiecali i naprawdę wypłacili.
– Jakie znowu płyty?
– Gramofonowe. Trzecią płytę The Clash, London Calling, najlepszą. I Closer Joy Division. Rozumieją panowie.
– Nic nie rozumiem. To co robisz na dworcu?
– Jechałem na komisję wojskową, ale… człowiek się zawsze boi więcej niż należy. To zacząłem w autobusie czytać, o tę książkę – wskazał na JA z jednej strony i JA z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka Aleksandra Wata, wydanie z 1920 ukradzione babci, ale już po jej śmierci. – I się zaczytałem. Aż dojechałem na dworzec.
– Ty jesteś normalny? – Ten drugi spytał dopiero po przekartkowaniu książki. Spojrzał na Hrabiego uważniej. Potem wziął jego legitymację, przyglądał się jej z wielkim skupieniem. – Hrabiaczyński – prychnął. Popatrzył nawet pod światło na stempel. Nie była sfałszowana. – Czego oni ich uczą w tych liceach? Sanacyjne brednie. A potem to my musimy wszystko odkręcać. A chociaż wygraliście?
– Tak, oba mecze, z Francuzami też.
– Też? Jak?
– Oni technicznie świetni, przyjęcie, kiwka, podanie, kapitalnie się ustawiali, po trójkątach, dochodzili nam na dwudziesty metr, jak chcieli. Ale jacyś tacy przestraszeni. Grają na stojaka. Prawie nie biegali. U nas to „kopiesz i lecisz”, u nich „podajesz i podziwiasz, jak ładnie podałeś”. Dziwnie grają. Jak w szachy. Piłka chodzi, a ruchu mało. To wzięliśmy ich niską obroną i lagami.
– A tych z Afryki?
– Szybko i dużo biegali, ale głupio. Trener nas ustawił na trzech środkowych pomocników i kazał zawężać skrzydła. Nigdy tak nie grałem. W takiej ciasnocie. Wzięliśmy ich środkiem. Prostopadłymi i przebitkami. Drugie piłki, oni w ogóle nie umieją wygrać drugiej piłki.
– I w Afryce mają takie kalkulatory?
– Mają. Wszystko tam jest.
– Dziwne. Teraz o komisji. Mów.
– Tu jest papier – wtrącił się pierwszy. – Jest po czasie.
Drugi czytał, zafascynowany, jakby to był przynajmniej tekst, który nie mógłby się ukazać w „Poezji” z oczywistych względów.
– Grałeś w reprezentacji Polski? Jesteś stąd? Czemu ja nic o tym nie wiem?
– Wszystko przez sytuację polityczną. Zawsze tak jest. Polityka kładzie cień na wszystkim. Nie wie pan?
– Mnie polityka nie interesuje.
– I dlatego pan tu jest?
– Czemu ja nic o tym nie wiem, Hrabiaczyński?
– Bo był ten stan wojenny. Gazet nie było. Potem były, ale oni sami nie wiedzieli, o czym mogą pisać. Nikt nie wiedział, że tam zagraliśmy. Nawet mój wuefista nie wie.
– Prawdę mówisz? – Milicjant przyjrzał mu się badawczo.
– Samą prawdę.
– Całą?
– A da się powiedzieć całą? Chciałby pan wiedzieć, co chłopaki robili tam w nocy? Co zrobili z dietami? Ile było gadaniny o tym, czym jest murzyńska dupa?
– Idź stąd. Ale już. I żebym cię tu więcej nie widział.
– A jak będę gdzieś wyjeżdżał?
– Autobusami sobie jeździj!
– Czekaj. A ta krew na wacie? Tobie się nie zapaliła lampka? Coś on za bardzo wyszczekany. Czyja to krew? – odezwał się drugi milicjant.
– Krew? Moja. A czyja? Piłka nożna to pot i krew, i czasem łzy. A najczęściej smarki. I pomyślunek. Bez tego nic się nie zrobi.
– Na jakiej pozycji grasz? U nas.
– Prawe skrzydło.
– Będę cię miał na oku, Hrabiaczyński! Wypad i żebym cię więcej nie widział.
Hrabia bardzo szybko chował wszystkie fanty. Ale Wata przetarł rękawem. Oni stali naprzeciw siebie w lekkim rozkroku.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]