9/2025

Olgerd Dziechciarz

Palenie mostów

Tej nocy ponownie dopadła NN brutalność faktów niedokonanych: nie spłodził syna, nie zbudował domu (za to niewiele zabrakło, żeby kilka podpalił) i nie zasadził drzewa (przesadził kiedyś jaśmin, który z czasem dorósł do znacznych rozmiarów, ale co z tego, jaśmin to krzew, czyli drzewo na pół gwizdka). Źle mu było ze świadomością bytu z deficytami, których zaspokojenie ponoć określa mężczyznę spełnionego. Nie czuł się spełniony – to niedający się zakwestionować fakt, ale wątpił również, że doznałby uczucia spełnienia, gdyby zdołał dokonać wymienionych trzech uczynków. Obawiał się, że szczególnie posiadanie dziecka płci męskiej byłoby dla niego utrudnieniem życia, tak jak on był utrudnieniem dla własnych rodziców. Nigdy mu tego nie powiedzieli, bo nie musieli – było widać jak na dłoni, ile przysporzył im męczarni. On też to widział. Cierpieli w milczeniu albo kłócili się w tematach zastępczych. Nie byli bez winy, bo rodzice – podobnie jak chrześcijanie – popełniają grzech pierworodny, którego owocem jest dziecko.


*
Tego dnia wszystko runęło i NN nie pozostało nic więcej poza podziwianiem zgliszczy. Patrzył na zgliszcza swojej młodości i doprawdy był to widok, który największego wesołka wprawiłby w minorowy nastrój albo i depresję. Prawda była okrutna – to nawet nie były zgliszcza, z młodości NN nie pozostał bowiem kamień na kamieniu. Nie było o czym gadać, więc NN odwrócił wzrok. Cóż z tego, skoro teraz patrzył na zgliszcza własnej kariery zawodowej. Tu sprawy wyglądały nieco inaczej, to właściwie nie były zgliszcza, tylko zaczątek budowy, którą wstrzymano na etapie kopania fundamentów. Prace wstrzymano jeszcze przed montażem desek szalunkowych, daleko było nawet do lania betonu. Niewątpliwie była to wina NN, bo traktował swoją karierę zawodową po macoszemu; nie angażował się, nie udzielał, nie kontaktował; kilkukrotnie był zatrudniony, ale w każdym miejscu szybko się orientowano, że nie będzie z niego żadnego pożytku. Przede wszystkim nie wypełniał poleceń służbowych, więcej, kwestionował je na każdym kroku i do tego czynił to publicznie. Żaden pracodawca nie był dla niego dość fachowy i kompetentny, dlatego każdemu przypinał łatkę niedorajdy. Problem tkwił w tym, że NN wiedział lepiej i to – jak uważał – w zasadzie we wszystkim jego wiedza przekraczała wiedzę szefów. Niestety, przełożeni nie zgadzali się z nim i nastawiali się do niego negatywnie, co w konsekwencji powodowało u NN frustrację; szybko zrażał się do pracy i z czasem w ogóle nic nie robił – wtedy go wyrzucano. To się powtórzyło kilka razy, aż w końcu sam doszedł do wniosku, że nie ma to sensu.

Za to dość okazale przedstawiały się ruiny miłości jego życia; było ich kilka, z tego jedna poważna, a trzy, cztery średnio poważne, kilkanaście zakwalifikował zaś do kategorii krótkotrwałego zafascynowania. Najsmutniejsza była sprawa z tą miłością najważniejszą, więc kiedy o niej myślał, miał łzy w oczach. Miłość ta była nieszczęśliwa, nie mógł bowiem jej okazywać. Bardzo chciał, ale okoliczności na to nie pozwalały. Cóż po takiej miłości?! Tylko serce się psuje. Tak właśnie, przez tę miłość, której mu zakazano, na którą podobno nie zasługiwał, jego serce się zepsuło, a jak jest coś nie tak z sercem, to wtedy cały człowiek się psuje. Tak było z NN, popsuł się dokumentnie, zdziwaczał i zdziadział.

*
Prawdziwa miłość musi się żywić czymś, co z pozoru jej zagraża. Nie da się utrzymywać miłości przy życiu, jeśli jest się zgodnym i nie wykazuje elementarnej zazdrości. Przydaje się też szczypta nienawiści. I okruch niedopowiedzenia. Raczej nie próbujmy jej analizować, rozkładać na czynniki pierwsze, a zwłaszcza doszukiwać się drugiego dna, skoro nie ma pierwszego. Od czasu do czasu trzeba jej dać odpocząć. Puścić ją wolno, niech sobie pohasa, gdzie chce i z kim uważa. Wróci bardziej uległa, wierniejsza niż pies, roztropniejsza od kota.


*
Z niedowierzaniem i zaskoczeniem przyjęto wyniki szeroko zakrojonych badań nad grupą zaściankowców, jakie przeprowadził białostocki Instytut ds. Miłości i Uczuć Wyższych. Protokół z badań wykazał, że antyfamilianie nie potrafią kochać ani się przyjaźnić. Wszelkie poczynione przez naukowców próby skłonienia ich do zakochania czy zaprzyjaźnienia spełzły na niczym. Ani jeden z badanych nie wykazał zainteresowania przedstawicielem drugiej płci czy też własnej, a tym samym nie zdołano zmusić któregokolwiek z nich do otwarcia drzwi.


*
Tej nocy NN nie chciał zasnąć, bo się bał, że jeśli zamknie oczy, to już nie da rady ich otworzyć. Usiadł, bo leżąc, nie zdołałby zwalczyć senności, i potem siedział, myśląc, jak marny jest jego los i jak jeszcze marniejsze są szanse na jego poprawę. Palnął się jednak w czoło, bo przecież to był jego osobisty wybór; już dawno uznał, że nie chce zmian, tylko utrwalenia stanu faktycznego, bo już się przyzwyczaił i wolałby nie musieć się przyzwyczajać do czegoś odmiennego. Przecież zmiana nie musi być na lepsze – może być na gorsze albo taka, która de facto niczego nie zmienia. Wprawdzie kiedyś słyszał o przypadku, że komuś się wyraźnie poprawiło, ale raz, że to było dawno, dwa, nie pamiętał, komu to się rzekomo przytrafiło, trzy: już nie wierzył, że to prawda, ba!, powątpiewał w to tak mocno, aż w końcu uznał, że tylko mu się zdawało. „Człowiek nie jest specjalnie skomplikowany – rozmyślał przykurczony, wpatrując się w ciemny kąt – do życia wystarczy mu tylko jedno: forsa, reszta to kwestia ilości tej forsy”. On akurat miał dokładnie tyle, ile potrzebował, żeby nie zdechnąć z głodu i chłodu. Z uznaniem pomyślał o omnipotencji władzy, która tak precyzyjnie wyliczyła kwotę, jaką NN ma otrzymywać. „Dzięki ich przezorności nie mam choćby złotówki na tzw. szaleństwa, a wiadomo, czym się takie coś kończy – znaczy niczym dobrym – to jest ustawicznym kacem potocznie zwanym moralniakiem”.


*
Tego dnia NN był radosny jak skowronek. Chciało mu się. Niespecjalnie wiedział, czego mu się chce, ale sama chęć była wystarczającą nagrodą. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz mu się chciało, więc nie wiedział, jak się zachować. Na wszelki wypadek wpadł w euforię, bo – jak uznał za stosowne – jeśli nie wiadomo, co ze sobą zrobić, lepiej być zadowolonym z siebie niż zmartwionym. Do południa, momentami z trudem, ale dawał radę udawać, że wszystko jest w porządku, niemniej jednak w końcu atmosfera siadła, a jemu odeszła ochota na udawanie euforii. „To jak z udawaniem orgazmu albo agonii, długo się tego nie da rady robić” – uznał i przestał udawać. Wróciła norma dnia ze wszystkimi konsekwencjami, które niczym gromadka dzieci obsiadły NN, czekając, aż się nimi zajmie, na przykład opowie bajkę. Nie dał się prosić i opowiedział: „Był kiedyś człowiek, któremu się chciało. Chodził po świecie i każdemu opowiadał, jak bardzo mu się chce coś zrobić. Ktoś mu wreszcie zwrócił uwagę, że nie można tylko opowiadać o swoich możliwościach, w swoim czasie trzeba udowodnić czynem, że jest się do czynu zdolnym. Człowiek, któremu się chciało, wykrzyknął, że wybuduje katedrę, i to taką, że Gaudi się schowa. Wprawdzie Gaudi dawno się schował, ale jego świątynia wciąż była w budowie, więc Człowiek, któremu się chciało, miał ogólny wzór, który chciał przebić. Wziął kamień i położył na nim drugi, w ten sposób miał kamień na kamieniu. «Całkiem nieźle jak na początek» – pomyślał i osiadł na zasłużonych laurach. Gdy się obudził, z jego katedry nie został kamień na kamieniu, bo ten górny, niczym nie przytwierdzony do dolnego, zsunął się. To podłamało Człowieka, któremu się chciało, i to do tego stopnia, że mu się odechciało. Ruszył przed siebie, głosząc chwałę nieróbstwa, które zapewnia ludziom spokój duszy. Obwołano go prorokiem niedziałania, czyli pozostawiania rzeczy i spraw takimi, jakimi uczynił je Najwyższy, znaczy absolutnymi, wszak ten, który je stworzył, jest nieomylny. Zyskał nieprzebrane rzesze wyznawców. Przyszedł jednak dzień, w którym Człowiek, teraz zwany tym, któremu się nie chce, pojął swój błąd, bo mimo że nic mu się nie chciało i tak uczynił coś, co nie było niedziałaniem, ale ruchem. Popadł w rozpacz, ale to również było nieprzemyślane działanie. Gorszym była tylko śmierć – gdyby wiedział, co się stanie w momencie jego śmierci, pewnie by nie umarł, problem w tym, że nie zdawał sobie sprawy, jak skomplikowanym procesem jest to, co uważał za kwintesencję niedziałania”.


*
Sukces przychodzi wtedy, kiedy nikt nie spodziewa się jego wizyty. Więcej, nikt sobie jej nie życzy. Tak, wtedy się pojawia – w najmniej odpowiedniej chwili – i ma się rozumieć jest zdumiony, że nikt go nie wita z otwartymi ramionami, jest wręcz zdruzgotany, słysząc, jak go wyklinają, a potem przerażony, widząc, że szykują się, żeby go zrzucić ze schodów. Do czego zresztą przydaje się sukces? Ma ktoś jaki pomysł na wykorzystanie czegoś tak mało przydatnego jak sukces? Chyba tylko do zatkania gęb wrogom. Ale akurat do tego sukces najmniej się przydaje, bo bardziej im gęby rozwiera, niż zatyka. Poza tym jest jak nieprzetworzona żywność, szybko się psuje, a jeszcze szybciej przypomina wszystko inne niż to, czym miał być. Ludzie sukcesu to jego niewolnicy. Do niczego już w życiu nie dojdą, bo jeśliby im się udało jeszcze raz osiągnąć laur, to nic im z niego nie przyjdzie, gdyż go nie rozpoznają albo i pomylą z czymś powszechnym, jak na przykład zasłużona nagroda za wieloletnie usilne starania. Doprawdy – ludziom sukcesu nie ma czego zazdrościć.


*
Tej nocy nawiedził NN koszmarny sen, w którym zmuszony był do walki jako żołnierz piechoty w dziwnej, niezrozumiałej dla niego wojnie. Nie widział przeciwników, tylko gęstą mgłę, która zjadała pociski, oraz tych, którzy w nią wstąpili. Jeśli ktoś z towarzyszy broni wszedł w mgłę, to już więcej się nie pojawiał – NN był przerażony, że i jego pochłonie ten gęsty, niemal organiczny dym. Jednocześnie dziwił się, że inni nie dostrzegają tego zagrożenia. Szli jak barany na rzeź. NN tak nie chciał. Wtedy się zorientował, że gdzieś mu się zawieruszył plecak, w którym miał dokumenty i pieniądze. Pal licho dokumenty, chodziło mu o pieniądze, bez których przecież ani rusz. Naraz uświadomił sobie, że przecież jest na wojnie, więc z powodzeniem może rekwirować to, co mu jest w danej chwili potrzebne: jedzenie, odzież, alkohol, nawet miłość, tak, pomyślał o miłości, nawet ona zdawała mu się podlegać procederowi rekwizycji. Uspokojony wszedł w mgłę, a tam byli już wszyscy ci, z którymi – jak mniemał – pożegnał się na zawsze, gdy tylko przestąpili granicę mgły; siedzieli na ławach za dużymi drewnianymi stołami, uginającymi się pod tacami z mięsiwem wszelakim, ale też z tak dziwnymi potrawami, jak pieczone koty, żółwie i jaszczurki, oraz akwariami z gotującymi się we wrzącej wodzie welonkami czy skalarami; żołnierze pili piwo, poklepywali się po plecach, śmiali z koszarowych anegdot i dowcipów, i najwyraźniej nie zauważali NN, który radośnie do nich machał. Okazało się, że w ręku trzyma flagę i to nie była odpowiednia flaga, bo w końcu go zauważyli i wtedy zapadła cisza. „Kto tu zaprosił tego zdrajcę?” – usłyszał pytanie, które – jak mu się zdawało – nie dotyczyło jego. Jakże się mylił! Wojacy wstali i sytuacja stała się napięta. NN postanowił ją załagodzić: „Stawiam wszystkim!” – oznajmił. Mężczyźni, którzy przed momentem wydawali się mu śmiertelnie groźni, w jednej chwili zamienili się w dobrych wujków – i z werwą wznieśli toast na jego cześć. Wtedy sobie przypomniał, że nie ma plecaka z pieniędzmi…

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.