9/2025

Elżbieta Wojnarowska

Podniebni

Liza przystanęła raptownie, jakby doznała skurczu. Coś ją zatrzymało w biegu. Jakby straciła na moment oddech. I wzrok. Próbowała ochłonąć.


Słowa płyną z nas i poprzez nas, jak rzeka… porywają nieostrożnych ciemnym nurtem… mnie porwały… a ten muł, to cholerne wspomnienia… próbowałem, próbowałem uciec, uwolnić się, schronić gdziekolwiek, w milczenie, w picie, ale nie da się… jest tylko ten paraliżujący strach, nędzne kawałki potłuczonego szkła, zdań dawno wypowiedzianych… które od byle dotknięcia palą do żywego… jakby to było wczoraj, nie opadły na żadne dno, zwane niepamięcią… jest tylko dno… dno den… piekło pamięci…


*
Świtało i świat stawał się coraz bardziej przeźroczysty. Głos muezzina drżał jak ptak zatrzymany w locie. Miało się wrażenie, że złote kopuły meczetu, lśniące w słońcu, pulsują rytmicznie falą. Przez moment wydawało się nawet, że drga i unosi się w górę gęste, sprężone przez upał powietrze, porzucając wszystkich, ledwo dyszących, jak ryby wyrzucone bezlitośnie przez morze na brzeg.

Wypełniony po brzegi autobus wyhamował z piskiem opon i zatrzymał się na przystanku, tuż pod wysokim murem oddzielającym starą medinę od rozciągającego się w dole placu. Tłum oczekujących natychmiast ruszył ku niemu, dopychając tak mocno drzwi, że wysiadający ledwo mogli się przecisnąć. Ciemne twarze łyskały białkami oczu, niecierpliwy gwar wzmagał się, mieszając z hałasem ulicy. Obok przystanku, wprost na trotuarze, na kocach i tekturach, rozpostarli swój towar handlarze najprzeróżniejszą tandetą. Można tu było dostać prawie wszystko, targowano się głośno i natarczywie, często dochodziło do kłótni. Niektórzy handlarze, ospali od upału, niebaczni na obsiadające ich twarze muchy, trwali w bezruchu obok bezużytecznego towaru, na próżno czekając na potencjalnego klienta. Siedząc w kucki, mrużyli oczy od słońca, ich skóra ociekała potem.

W autobusie bezpardonowo pchano się ku wyjściu, każdy chciał jak najszybciej uciec z rozpalonego jak piec pojazdu. Wydawało się, że ulgę znajdą dopiero w hauście pełnego kurzu i równie rozgrzanego powietrza wessanego w płuca wprost z ulicy.

Liza parła do przodu porwana tą nieokiełznaną siłą, znaną dobrze ludom Wschodu, gorączkową i bezwzględną. Wyrzucona raptownie na zewnątrz, poruszała się bezradnie to w jedną, to w drugą stronę, popychana niecierpliwie przez tłoczących się dokoła. Tłum wciskał się teraz do środka, choć wiadomo było, że autobus nie pomieści wszystkich chętnych.

Powietrze przesączone odorem świeżych ryb i oślego kału, nie poruszane nawet najmniejszym podmuchem wiatru, obejmowało ją oślizłymi mackami. Wszystko wokół migotało od słońca. Panowało tu niepodzielnie. Powodowało jakąś nieuniknioną natarczywość w tych ludziach nienawykłych do chłodnych kalkulacji, przewidywalnych ocen. Wszystko tu było umowne. Jak ceny na ich bazarach.

Liza czuła, jak gorące powietrze pali ją w gardle. Przedarła się przez ludzką gęstwinę i przystanęła w cieniu rzucanym przez mur, choć i tu wrzące powietrze z trudem dawało nieco wytchnienia. Postawiła z boku walizkę, wytarła chusteczką spocone dłonie i czoło. Nacisnęła głębiej czapeczkę z daszkiem, mały koński ogon, w jaki upięła włosy, zadygotał nerwowo. Wyjęła plan miasta i rozpostarła go, szukając nazwy ulicy. Zagłębiona w poszukiwaniach straciłaby niewątpliwie poczucie czasu, gdyby z nieoczekiwanego letargu nie wyrwał jej głos rykszarza. Spojrzała nieprzytomnie, nie od razu orientując się, o co mu chodzi. Uśmiechał się do niej bielą swoich zębów, z szeroko otwartych ust wypłynęło pytanie. W pierwszej chwili nie zrozumiała, o co ją pyta nieskładną mieszaniną angielskiego, francuskiego i rosyjskiego. Pokazała mu plan, wskazała palcem miejsce.

– Yes, yes! – przytaknął, cały czas uśmiechnięty pewnie i beztrosko.

Wyciągnął rękę przed siebie. Nie wiedziała, co miał znaczyć ten gest, przyjęła go więc jako zaproszenie do zapadnięcia w miękki fotel pod daszkiem pojazdu. Rykszarz szybko przytwierdził jej bagaż do ramy siedziska i prawie wepchnął ją na miejsce. Nie czekając na oficjalne przyzwolenie, ruszył przed siebie. Nie oponowała. Pozwalała się wieźć temu, kto według niej lepiej wiedział, dokąd ma dotrzeć, i robił wszystko, aby z powodzeniem dotarła do celu podróży.

Przejeżdżali przez port. Wielkie statki i kontenery zalegały doki. Dźwigi przeładunkowe przekłuwały lazur nieba na wylot. Hałas i smród oleju powodowały zawrót głowy. Liza była wdzięczna, że ktoś ją wiezie, czuła, że nie starczyłoby jej sił, aby przedrzeć się przez tę plątaninę bez ładu i składu – ulic, domów, ludzi i kotów. Przez ciągły, nieopisany harmider. Intensywność kolorów przyprawiała ją o ból oczu. Ostrość barw zdawała się niezwykła, osobliwie porażająca. Błękit nieba, zieleń morza i roślin były uderzająco przenikliwe. Odwracała twarz od światła mimo nałożonych ciemnych okularów, myślała tylko o tym, by dotrwać do końca tej eskapady.

Rykszarz zapytał o coś. Obróciła ku niemu twarz. Nie zrozumiała, o co pyta. Powtórzyła nazwę ulicy.

– O yes! Sí! – uśmiechnął się od ucha do ucha, szczerząc zęby jak u pawiana, ale nie była pewna, czy właściwie się porozumieli.

Chłopak miał najwyżej szesnaście lat. Czarne, mocno skręcone włosy, przystrzyżone tuż przy skórze, ciało szczupłe, jakby zapadnięte w sobie. Pedałował równo, bez zbytniego wysiłku, dłonie o długich palcach zakończonych jasnymi zaniedbanymi paznokciami mocno i pewnie trzymały kierownicę. Mijali teraz luksusowe hotele i banki, sąsiadujące z nędznymi, na wpół rozwalonymi ruderami, czyste ulice skręcały raz po raz w bite, zawalone stertami śmieci zaułki, różnojęzyczny gwar turystów przechodził w jazgot brudnych, półnagich żebrzących dzieciaków, rzucających się gromadnie po byle datek. Liza poczuła się niepewnie. Zarobek rykszarza będzie być może jedynym dziś jego dochodem, być może jedynym przez dłuższy czas. Zakręciło się jej w głowie. Wyjęła z torebki butelkę wody mineralnej i pociągnęła długi łyk. Odetchnęła. Ciepły płyn jednak trochę ją otrzeźwił. Jechali teraz ulicą wzdłuż plaży rozciągającej się przy pięciogwiazdkowych hotelach, zapełnionej półnagimi Europejkami. Po chwili skręcili w prawo, gdzie tuż za zakrętem rozpoczynała się dzielnica nędzy. Sklecone byle jak domy, między nimi sznury porozwieszanej bielizny, nędzne sklepiki z siedzącymi przed nimi bezzębnymi staruchami w długich czarnych galabijach lub burnusach, brudnych i zniszczonych, wygłodzone psy, grzebiące w walających się wszędzie odpadkach, piach, piach, wszechobecny piach, wszechobecne śmieci i gromady kotów, którym pewnie nie brakowało tu szczurów. Nieco szczelnie okrytych kobiet i półnagie dzieci z wzdętymi brzuchami. Tubylcy odprowadzali ją wzrokiem tyleż obojętnym, co znudzonym, sądząc po powszechnym tu bezruchu. Zagłębieni we własnych myślach, nie szukali rozrywki nawet w obserwowaniu eleganckiej Europejki w tak dziwnym dla niej miejscu, jakby wszystko, co się tu działo, było czymś oczywistym. Jednak Liza miała poczucie ryzyka, niepokój wywołał na jej ramionach gęsią skórkę, odwróciła wzrok od ścigających ją nieruchomych oczu, nasunęła daszek czapki głębiej na czoło.

Czuła się coraz mniej pewnie, nie do końca przekonana, czy aby rykszarz wiezie ją we właściwym kierunku. Spojrzała odruchowo na zegarek, dochodziło południe. Z wieży minaretu rozległ się przejmujący śpiew muezzina, nawołujący wiernych do modlitwy. Przez chwilę ogarnęła ją obawa, że rykszarz przystanie, aby odprawić rytuał, jednak nic takiego się nie stało. Nie zauważyła też, aby siedzący przed sklepikami sprzedający opuścili swoje miejsca pracy, by oddać się modłom. Postanowiła na razie nie zaprzątać sobie tym głowy, ale zapytać przy okazji kogoś o tutejsze zwyczaje, najwyraźniej nie całkiem oczywiste dla przyjezdnych.

Grzało coraz mocniej, Liza poczuła, jak puchną jej stopy w zamszowych mokasynach. Języki słońca prażyły nawet przez cienki materiał spodni. Nieco wytchnienia dawał jedynie mały daszek rykszy. Minęła ich załadowana po brzegi ludźmi taksówka w postaci rozklekotanego busa z otwartym dachem. Auto z trudem przebijało się przez wąską, piaszczystą drogę.

Teraz wyjechali na przedmieście. Wtaszczyli się z trudem na wysokie wzgórze. Stały tu pojedyncze, budowane z żółtego piaskowca bungalowy, otoczone wysokimi kamiennymi, ozdobnymi ogrodzeniami. Dzielnica bogatych. Zza ogrodzeń widać było zadbaną zieleń, białe bugenwille wysypywały się naręczami na zewnątrz, palmy wieńczyły wzniośle nieduże dziedzińce. W dole z daleka szumiało ogromne, opasłe morze.

Przed jednym z domów rykszarz się zatrzymał. Liza wysiadła na całkiem rozmiękłych nogach. Chłopak postawił obok jej walizkę i wyciągnął rękę po bakszysz. Odruchowo podała mu banknot dolarowy, pokręcił przecząco głową. Na szczęście wymieniła na lotnisku trochę waluty, przyjął datek bez szemrania, ukłonił się nisko, nie wiedziała, zadowolony czy nie, wsiadł szybko na rower i natychmiast odjechał.

Stała przy jednym z szeregu prawie identycznych domków o płaskim dachu i półokrągłych, otoczonych kamiennymi ornamentami oknach.

Sprawdziła numer, zgadzało się. Droga była tu brukowana, biegła daleko w dół, poprzez żółtą, piaszczystą, pustynną okolicę, płaską jak stół aż po horyzont. Gdzieniegdzie sterty kamieni i resztek potłuczonego piaskowca mąciły jednolitość suchej, spalonej gleby, porośniętej na poboczach gęstą opuncją. Wielkie mrówki tu i ówdzie znaczyły szlaki swoich wędrówek, odruchowo cofnęła nogę.

Nacisnęła dzwonek domofonu. Nie rozległ się żaden dźwięk, nacisnęła więc po raz drugi. I tym razem wydało się jej, że na próżno. Jednak wkrótce drzwi uchyliły się i ukazała się w nich twarz niemłodej, otyłej kobiety, która popatrzyła na nią podejrzliwie.

– Dom pana Franciszka Obary? – zapytała Liza, ale kobieta jakby nie zrozumiała, bo jej twarz pozostała nieporuszona. Liza podała jej wizytówkę. Kobieta nawet nie zerknąwszy, zatrzasnęła drzwi. Słychać było, jak oddala się w głąb. Liza zmęczona obserwowała dużego pająka w załomie muru. Miała wrażenie, że trwa to wieki. W końcu drzwi się otworzyły i ta sama kobieta, zmierzywszy ją od stóp do głów, wpuściła wreszcie do środka. Liza weszła na wyłożony niebieską mozaiką dziedziniec, minęła małą, zaniedbaną fontannę na patio i podążyła za grubą, spowitą w chustę kobietą. Kobieta wzięła od niej walizkę i pokazawszy Lizie, aby szła za nią, ruszyła przodem, prowadząc do niedużego, zaciemnionego pokoju. Otwarła nieco okiennice, postawiła walizkę w kącie. Pokazała palcem na zegarze, że za godzinę będzie obiad, i wyszła.

Ręka… gdzie moja ręka… przestań, przestań mnie szarpać… oddaj mi rękę… Mario! ty stara krowo… jak pan zaraz nie wstanie, to grzmotnę, co mi w rękę wpadnie… ręka! oddawaj! ręka pańska tu, trzeba włożyć w rękaw… bo ona już przyjechała i czeka, a pan… kto, kogo tu diabli przynieśli… ją, przynieśli, i czeka, niechże pan wreszcie wstanie, do pana przyjechała… i ja mam wstać, bo ona? a żeby was obie… szlag… gdzie ten rękaw, gdzie moja butelka, o jeszcze tego brakowało, żeby butelka też na pana czekała, ty mi ją krowo znowu schowałaś? bo pan chowa gdzie popadnie, już wszędzie się je znajduje, po kątach pełne i puste, jak można tak chlać… co ty mi będziesz tu morały wciskać, dawaj, bo zabiję, o, a pan to tylko taki mocny w gębie, lepiej, żeby w nogach i wreszcie wstał, przecież stoję, idę, ale muszę łyka, dajże łyka, bo nie dojdę, wpierw niech się pan umyje, bo wstyd będzie, jak zobaczy, ty mi lepiej oddaj rękę! i w gardle tak pali, znowu mnie otrułaś, ty stara wiedźmo, no, przecież już wstaję, odczep się…


Liza rozejrzała się po pokoju. Niewątpliwie działała tu klimatyzacja, panował nieprzyjemny wilgotny chłód. Wyjrzała na nieduży balkon, zacieniony płaskim zwieńczeniem dachu, popatrzyła na zmarniały ogródek domagający się natychmiastowej interwencji i intensywnej pielęgnacji, a był na to niewątpliwie ostatni moment. Wróciła do pokoju i rzuciła się łóżko. Pościel była szorstka i tę szorstkość wyczuwało się wszędzie. Na ścianach, suficie, w mdłych cieniach wzdłuż krawędzi podłogi. Drzemała przez jakiś czas. Jednak opalona skóra piekła ją zbyt mocno. Liza zrzuciła ubranie i wzięła prysznic. Długo nacierała ciało olejkiem, który znalazła w łazience. Rozczesała mokre włosy i ułożyła je, nie spinając. Wrzuciła walizkę do szafy nierozpakowaną, nie zagospodarowując żadnej z półek.

Pokój wyłożony był arabską mozaiką o morskich wzorach, także na podłodze. Poza tym pusto. Liza poczuła się nieswojo. Nie było górnego światła, tylko dwa boczne kinkiety.

„Pewnie nikt tu nie czytuje książek – skonstatowała z przekąsem. – Bo przecież przy takim świetle oczy można stracić”.

Ubrana w płócienne szorty do kolan i luźną koszulę narzuconą na obcisły top, spojrzała w lustro. Podkreśliła kredką powieki, jeszcze raz przyglądając się sceptycznie swemu odbiciu. Włączyła radio, rozległa się głośna ludowa muzyka arabska. Liza nie słuchała jednak. Myśli jej błądziły daleko, muzyka pozwalała im swobodnie unosić się w rejony odległe od miejsca i czasu, w którym obecnie się znajdowała. Nie wiedziała dokładnie, o czym rozmyśla, ale unosił ją sam fakt chwilowej wolności oraz świadomość, że za chwilę będzie musiała wrócić do męczącej rzeczywistości, by stawić czoła temu, po co tu przyjechała.

Usłyszała z głębi domu coś jakby gong. Przekonana, że wołają ją na posiłek, wyszła z pokoju, intuicyjnie podążając naprzeciw dudniącemu odgłosowi. Dom był surowy, urządzony bez dbałości o zbytek, widać było brak kobiecej ręki. Mimo stałej, jak sądziła, obecności grubej kobiety, nie widziało się żadnych firanek, zasłon, jedynie żaluzje i moskitiery. Żadnych chodników, serwetek, miłych oczom drobiazgów. Surowość ścian łagodziły tylko arabskie mozaiki, którymi szczodrze wyłożył dom właściciel, być może poprzedni. Obecnego najwyraźniej nie obchodziło wypełnienie pustej przestrzeni pomieszczeń czymkolwiek oprócz całkowicie niezbędnych przedmiotów. Wszędzie ta sama surowa oszczędność. Jedynymi dopracowanymi detalami były szczegóły architektoniczne budynku, zbudowanego według obowiązujących tu standardów.

I nie chodziło tylko o surowość. Wyczuwało się coś znacznie więcej. Tym, co wręcz rzucało się w oczy, była zbędność. Wszystko tu było zbędne. Każda rzecz, pozornie nawet najbardziej niezbędna. Cały ten dom był zbędny. Jakby nie należał do nikogo. Opuszczony i smutny. Czuło się bezbrzeżną samotność wyzierającą z każdego kąta. Zaniedbanie, bylejakość. Pozory uładzenia czasu, zgoda na los. Ona też była tu zbędna. Nigdy dotychczas nie miała tak dotkliwego przekonania, że jest niepotrzebna. Ale przecież z pewnością nie chodziło o nią. Ten ktoś, kto tu mieszkał, a raczej przebywał, bo o mieszkaniu trudno było mówić, sam dla siebie musiał być niepotrzebny. Zaznaczał to w sposób mimowolny, abnegacją, obcy w tym domu, z pewnością także obcy sam sobie. Tego kogoś będzie musiała za chwilę poznać. Poznać nie tylko jego, ale przede wszystkim jego życie. A raczej sens jego życia. Ażeby w końcu zrozumieć sens własnego. Po to tu przyjechała. Jeżeli tylko jej w tym pomoże. Liczyła na to i truchlała na myśl, że mogła się przeliczyć. Choć właściwie, pocieszyła się, dlaczego miałoby się tak stać?

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.