Zdarza się też, że patetycznawa niedzisiejszość nadmiernie przytłoczy ten czy ów spośród surrealizujących wierszy Blechera – i tak jednak jest w tej poezji całe mnóstwo potężnych, przejmujących obrazów. Mnie akurat najbardziej ucieszył i poruszył finał Wiersza groteskowego, w którego drugiej cząstce czytamy:
Najwspanialej wszakże jest mieć w jednym tomie wszystkie trzy powieści Blechera w jednolitym przekładzie. Owszem, można i zapewne należy ponarzekać trochę na tę edycję. Kłopotów jest tu zaledwie garsteczka, szkoda jednak, że szykując to wydanie o najwyższym znaczeniu, nie wypucowano go na najwyższy połysk. Już na stronie 5, w pierwszym wpisie pożytecznego kalendarium – które jeszcze przed lekturą uświadamia czytelnikowi, że Blecher, syn bogatego żydowskiego kupca z Rumunii, trzy swoje powieści napisał w ciągu trzech ostatnich lat życia, a zmarł w roku 1938, mając lat niespełna dwadzieścia dziewięć, po dekadzie zmagań z gruźlicą kości – no więc już w pierwszym wpisie tego pożytecznego kalendarium czytamy, że pisarz urodził się w „dawnym” mieście Roman, choć miasto to nie jest dawne (co znaczyłoby, że „byłe”), jeno po prostu bardzo stare. Na stronie 43 mowa jest o czyjejś „skąpości” zamiast o „skąpstwie”, na stronie 100 ktoś „popełnia” jakąś „czynność”, na stronie 142 zgrzyta słowo „totalnie” użyte w sposób nadmiernie współczesny, na stronie 197 mówi się, niezbyt zręcznie, o „staromodnej atmosferze starego budynku”, na stronie 242 głos księdza okazuje się „nalegający”, choć mógłby być „natarczywy”, a w całej książce raz po raz powraca głupie słowo „cieplutki”, które swoim milusiństwem nie pasuje do żadnego z rejestrów tej prozy.
Czytelnik, który wcześniej zapoznał się ze wspomnianym kalendarium, a na dodatek zakończył właśnie lekturę Zabliźnionych serc (s. 97–234), szczegółowo opowiadających o życiu w Berck, mieście-sanatorium dla chorych na gruźlicę kości, może być też nieco zaskoczony, gdy na stronie 237 odnajdzie przypis Dorisa Mironescu: „Berck-sur-Mer lub Berck-Plage – uzdrowisko nadmorskie u wybrzeży Oceanu Atlantyckiego w północnej Francji, w departamencie Pas-de-Calais, znanym [znane? – AL] z zakładów leczniczych, szczególnie tych specjalizujących się w gruźlicy kości. Max Blecher, chory na gruźlicę, spędził tam trzy lata w okresie między rokiem 1928 a 1932”. Istnieje również pewne ryzyko, że ten sam czytelnik sapnie z irytacją, gdy na stronie 365 odnajdzie jeszcze obszerniejszy przypis pióra tegoż Mironescu, doklejony na końcu pierwszego akapitu reportażu Berck, miasto potępionych: „Miasto Berck położone jest w północno-zachodniej Francji, w departamencie Pas-de-Calais, nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego, w zatoce powstałej u ujścia rzeki Authie. W Berck, wówczas znanym ośrodku leczniczym, M. Blecher spędził ponad trzy lata, od jesieni 1928 r. do stycznia 1932 r. Mieszkał w Willi Normande [w kalendarium: «w Villi Normande» – AL], a w czerwcu 1930 r. przeniósł się do Willi Myosotis, domu na wydmach na zachodnim krańcu kurortu, w którym mieszkał nie dłużej niż rok. Doświadczenia przedstawione w reportażu opublikowanym w czasopiśmie «Vremea» były znane autorowi bezpośrednio – od przebywania na gutierze [wózko-łóżku opisanym szczegółowo w Zabliźnionych sercach – AL] po gipsowy gorset”. Trzy ruchy redaktorskiego klawisza wystarczyłyby, żeby tej pięknej książki nie szpeciły takie wkurzające redundancje.
A przecież, powtórzę, po prostu najwspanialej jest mieć w jednym tomie wszystkie trzy powieści Blechera w jednolitym przekładzie. Dzięki temu można w pełni docenić zarówno spójność, jak i różnorodność tej niebywale intensywnej twórczości, jej wielokierunkowość, a zarazem koncentrację wokół ciemnej gwiazdy choroby. Teraz nie będziemy już musieli podejmować decyzji, którą z tych trzech doskonałych powieści lubimy najbardziej. Bo przecież z łatwością znalazłyby się powody, by w sposób szczególny wyróżnić każdy z elementów Blecherowej trylogii.
Na Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości składa się sekwencja obrazów z dzieciństwa spędzonego w niewielkim miasteczku, fragmentów prawdziwych w swoim zmyśleniu, kreślonych językiem soczystym, zmysłowym, przesyconym mocami fantazji. To przede wszystkim za sprawą tej powieści Blecher porównywany jest chętnie do Brunona Schulza. Takie porównania łatwo ulegają banalizacji: bez dodatkowych analiz i argumentów etykieta „rumuński Schulz” jest warta mniej więcej tyle samo co żurnalistyczne gadanie o „polskiej Jelinek” czy wręcz o „Małyszu polskiej krytyki literackiej”. A jednak pokrewieństwa między debiutancką powieścią Blechera a prozą Schulza są rzeczywiste i nie zawsze oczywiste. Małomiasteczkowość, doświadczenie dziecięce, narracja wplatająca fantazję w teksturę codzienności, oszałamiające opisy stanów ekstatycznych, ale też rekwizyty i postacie – jest u Blechera panoptikum, jest woskowy następca austriackiego tronu, jest dziewczyna przywodząca na myśl Adelę, jest ktoś na kształt Edzia, jest miejscowa wariatka spokrewniona z Tłują – te wszystkie elementy całkiem ściśle łączą obu pisarzy. Co może ciekawsze, zestawienie Zdarzeń… z opowiadaniami Schulza uwypukla melancholijny wymiar twórczości tego ostatniego, ów szaro-biały smutek, który swój najpełniejszy wyraz znajduje w takich opowiadaniach jak Samotność czy Dodo. Jeśli w odniesieniu do Schulza myśl, że wszystkie kolorowe opowieści o genialnej epoce snuje całkiem już dorosły narrator Samotności zamurowany we własnym ciele i w pozbawionym drzwi, a może nawet okien pokoju, musi pozostać czytelniczą hipotezą – nawet jeśli przemawia za nią całkiem sporo – w przypadku powieści Blechera analogiczna interpretacja znajduje mocne potwierdzenie w samej konstrukcji powieści. Oniriada wypełniająca Zdarzenia… – sama w sobie znacznie smutniejsza, bardziej cierpka i błotna niż u Schulza, przestrzelona dorosłą lub prawie dorosłą seksualnością – została ujęta w nawias rozdziałów początkowego i finałowego, w których dorosły narrator daje się poznać jako osobnik radykalnie odcięty od świata zewnętrznego, zatrzaśnięty w swoim pokoju, pragnący obudzić się z płaskiego koszmaru jawy. W tych dwóch genialnych fragmentach Blecher okazuje się sekretnym łącznikiem między Schulzem a Leo Lipskim.
W Zdarzeniach… Blecher trzyma się pierwszoosobowej narracji i nigdy nie odsłania ciała swojego narratora w jego obecnej kondycji. Pokazuje raczej to, jak patrzy, wspomina, roi, śni i medytuje człowiek uwięziony w pokoju, a rezultaty wszystkich tych aktywności kunsztownie zaplatają się w medium narracji, tak że nie sposób ich od siebie odróżnić. W Zabliźnionych sercach pisarz obiera radykalnie odmienną strategię. Obraca kamerę i w trybie realistycznej narracji trzecioosobowej opowiada o losach swojego bohatera (wyposażonego w szykowne imię Emanuel), który ze zdiagnozowaną gruźlicą kręgosłupa ląduje w Berck, mieście potępionych. Mnóstwo tu świetnej socjologii społeczności zamkniętych, naturalistycznych opisów udręczonego ciała i praktyk medycznych, bystrych obserwacji psychiki człowieka skonfrontowanego z chorobą i doskonale zaprojektowanych porównań. Przestrzeń zdumiewającego trybu egzystencji – „miasto poziome”, wypełnione ludźmi w gipsowych gorsetach, którzy śpią, jedzą i konwersują, nie opuszczając wózków na gumowych kołach (czyli owych „gutier”) – okazuje się też jednak naturalną scenerią dla iście wisielczego slapsticku, przywodzącego czasem na myśl końcówkowy świat Samuela Becketta. Zderzenie witalnych pragnień – przede wszystkim pragnienia seksualnego – z bezlitośnie opisaną fizyką zagipsowanego ciała pozwala pisarzowi uchwycić konstytutywną niezdarność i kruchość człowieczeństwa, niszczycielską potęgę choroby niweczącej wszystkie nasze plany, rozpacz niespełnienia, gniew i okrucieństwo zrodzone z bezsilności. Blecher, który w pierwszej powieści kreślił obrazy rozbuchane, po modernistycznemu czasem nieco przesadne, tutaj wykazuje się imponującą oszczędnością i wielkim talentem do szybkiego konstruowania sytuacji tyleż komicznych, co upiornych, takich jak choćby scena pacjenckiej popijawy zakończonej popisami strzeleckimi (w roli tarczy strzelniczej: uliczna lampa). Potrafi też jednak kilkoma kreskami naszkicować fantastyczne, nadrealne epizody, w których jego zagipsowany bohater przemierza swoim powozikiem atlantycką plażę lub, w chwili triumfu, zdobywa wydmowe wzniesienia. „Do widzenia! Do widzenia! Ruszam dalej w góry!”, woła szczęśliwy do zdumionych jego brawurą widzów, a my cieszymy się razem z nim (s. 191).
Powieść trzecia nosi podtytuł Dziennik sanatoryjny. Podtytuł jest zwodniczy już choćby dlatego, że mógłby sugerować brak struktury, poza ewentualnym układem chronologicznym. Tymczasem wydana wiele dekad po śmierci autora Rozświetlona jama to całość skomponowana bardzo przemyślnie. Blecher posługuje się tutaj technikami, których używał w obu wcześniejszych powieściach – jest tu i realistyczne sprawozdanie z życia sanatoryjnego, i halucynacyjna medytacja – ale z wielkim powodzeniem próbuje również nowych trybów narracyjnych: opowiadania fantastycznego i filozoficzno-egzystencjalnego mikroeseju. Ta gatunkowa eklektyczność nie rozsadza książki, ale spaja ją w domkniętą całość, której bohaterem jest przykuty do chorego ciała, tracący poczucie własnego istnienia pierwszoosobowy narrator. Tekst aż skwierczy od wstrząsających obrazów życia pod znakiem śmiertelnej choroby, przeszytych upiornym, powracającym bez końca dźwiękiem szpitalnego dzwonka: oto narrator ulega pokusie zakazanego napoju dokładnie w tym samym momencie, gdy za ścianą w straszliwych męczarniach umiera inny pacjent; pacjenci urządzają bal karnawałowy, a dwoje z nich, wciąż w przebraniach, odwiedza umierającą zakonnicę; dręczony gorączką narrator upiera się, że doczłapie do pokoju zainteresowanej nim kobiety, gdy jednak dociera na miejsce, po prostu zasypia z wyczerpania (skądinąd dzięki momentowi autoironii opowieść o tym romansie fortunnie równoważy nieurocze męskocentryzmy, którymi naznaczone są Zabliźnione serca). Desperacko-sarkastyczny fragment opisujący rzekomo doskonałą technikę radzenia sobie z bólem po prostu zwala z nóg. Włączone w tekst drobne fantazje – drastyczna historia o insurekcji małomiasteczkowych psów zakończonej brutalną egzekucją buntowników, satyryczne opowiadanko o towarach produkowanych „w Radiu”, czyli czymś w rodzaju Blecherowskiej drukarki
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]