1.
Gdybym napisał szkic, który tu jedynie markuję, to zacząłbym od zdziwienia. Co to było? Co się stało? Kto miał rację? Kto się mylił? I jak się tu znalazłem? W tej niemocie, z której próbuję się wykpić znakiem zapytania postawionym w tytule.
2.
Przypomniałbym, że Artur Szlosarek miał bardzo mocną pozycję w pokoleniu przełomu, które wstępowało na poetycką scenę trzy dekady temu.
O jego poezji pochlebnie pisali wtedy krytycy tej miary, co Jan Błoński czy Marian Stala. I nie były to incydentalne, zdawkowe omówienia. Przeciwnie. Dawały wyraz poczuciu, że jest w tych wierszach coś intrygującego i niepokojącego, że grają o wysoką stawkę i należy się im uważna, pogłębiona lektura.
3.
Nie wszyscy krytycy tak myśleli. Zbigniew Bieńkowski uważał poezję Szlosarka za puste belcanto, czemu z właściwą sobie fertyczną swadą dał wyraz w szkicu, który okazał się jego ostatnim tekstem, napisanym bezpośrednio przed czwartym, rozległym zawałem serca, który zabił krytyka. Bieńkowski łatwo wpadał w furię, ale nie każdemu, kto go irytował, dawał do wiwatu. Szlosarkowi się dostało – co prawda rykoszetem, ale bardzo efektownie.
4.
Między oczy i już nie rykoszetem Szlosarek oberwał wtedy również od Macieja Urbanowskiego, który w szkicu Metafizyczna zupa dworował sobie z predylekcji poety do „łatwej ładności”, metafizycznych dreszczy, a nade wszystko do pisania w wierszach o jedzeniu i – na przykład – o dylematach istnienia widzianych przez pryzmat talerza. Nie mam pewności, że łatwa ładność tych wierszy nie jest tak pomyślana, by zgrzytała między zębami, ani że talerz i metafizyka nijak się nie rymują. Szlosarek czytał pisma Jakoba Böhmego. Pamiętał o jego zgrzebnej cynowej misce – o odbitym w niej promieniu światła, w którym było wszystko. Nie rozwijam tego wątku, bo można by go snuć w nieskończoność. Niemniej spostrzeżenie Urbanowskiego o jedzeniu i poetyckim wyzyskaniu podniebienia jest celne. Mam wszak wrażenie, że oparta na nim kąśliwość bierze się z prześlepienia autoironicznego pazura poezji Szlosarka i uchyla inwersyjność stojącej za tą poezją wyobraźni. Przypominam jednak tekst o metafizycznej zupie właśnie ze względu na jego kąśliwość, która wydaje mi się znamienna, bo jeśli autorowi Wierszy napisanych nie szczędzono pochwał, jeśli była w tych pochwałach powaga, jeśli trafiał się w nich wysoki ton, to nie szczędzono mu też wisusowskich kuksańców. Jakby jego poetycką obecność cechowało coś niedającego się ominąć i zarazem ze wszech miar irytującego – jakaś nieustawna, nieoswojona reszta, z którą nie wiadomo, co zrobić. Jakby solenność i drwina w myśleniu o Szlosarku były konieczne i jednocześnie niewystarczające.
5.
Marcin Świetlicki – w sugestywnej wypowiedzi dla „Czasu Kultury”, spopularyzowanej przez Parnas-bis – ujął to tak:
z wyglądu autentyczny skinhead, z wierszy – delikatna śródziemnomorska roślinka. To tak jakby u siebie w Bonn więził w piwnicy jakiegoś Turka, który pisze za niego, a on pojawia się w Polsce i zbiera pochwały i wyrazy uwielbienia. Jest to bardzo podejrzana historia.
A w taki sposób rzecz wybrzmiała w Katechetach i frustratach Marianny G. Świeduchowskiej:
telefon profesora Jana Hymeńskiego do doktora Mariana Siary
– Więc Schyschko.
– Schyschko?
– Schyschko.
telefon Mariana Siary do redaktora Pilchera
– Gnatowskich dostał Schyschko.
– Nie pierdol, Marian. Schyschko?
– Oj, bo cię kopnę w dupę. Schyschko, Schyschko. Właśnie dzwonił Hymeński.
– Przecież miał dostać ten, no… jak mu tam…
– Oj, bo cię kopnę w dupę. Dostał Schyschko.
– Popatrz, to już nie nasze pokolenie dostaje Gnatowskich. To już to młode.
– Ano już to młode. My już dostaliśmy i nie dostaniemy.
– Ano.
telefon Pilchera do Owietza
– Więc nie pan.
– A kto?
– A Schyschko.
telefon Owietza do Syflasa
– Schyschko.
– Dostał?
– No. Świeckiego szlag trafi…
telefon Syflasa do Świeckiego
– Wkurwić cię?
– No?
– Schyschko dostał.
– Tu jest Starosądecki. Pójdę go wkurwić.
telefon Starosądeckiego do Owietza
– Wkurwić cię?
– Ja też mogę cię wkurwić.
– Schyschko?
– Schyschko.
Schyschko to Szlosarek. Gnatowscy – Nagroda Kościelskich. I tak dalej. Po trzydziestu latach te grepsy są chyba nadal czytelne. Może jedynie Paweł Filas wypadł z obiegu.
6.
Przywołuję facecje Świetlickiego i Świeduchowskiej, żeby raz jeszcze zasygnalizować, że o Szlosarku trudno jest myśleć bez grymasu ironii, bez kąśliwości, ale trudno go też zbyć wzruszeniem ramion, jeśli chce się na serio rozmawiać o panoramie polskiej poezji ostatnich kilku dekad.
7.
Siłą wierszy autora Popiołu i miodu (Znak, Kraków 1996) jest ich zmącona klarowność, ich inwersyjna nieoczywistość, która zjawia się – niczym królik z kapelusza – w lustrze z podwójnym dnem. Tak widziałem i wciąż tak widzę te wiersze. Kiedyś w podobnym duchu pisał o nich Piotr Śliwiński. I jeśli nurtuje mnie, kto wtedy się mylił, a kto miał rację – Błoński czy Bieńkowski, Stala czy Urbanowski – to pamiętam również, że racja nierzadko jest po stronie tych, którzy się mylą.
8.
W swoim czasie sporo o poezji Szlosarka napisałem. Myślałem o poświęconej mu książce. Żałuję, że nie powstała. Gdybym napisał tekst, który tutaj szkicuję, byłby w nim również ten żal. I byłyby wtórujące mu pasaże cytatów. Coś z wierszy – na przykład:
[…] czuję, jak lekko
przelewa się światło,
czuję łatwość,
z jaką zagryza przedmioty
Albo:
przychodzisz? nie przychodzisz?
lękam się, czekam, owadzie
na ścianie, tej ciemniejszej
strony światła stróżu, ciebie
oczekuję, jak ty czysty, niemy
I coś z przekładów, które wyszły spod pióra Szlosarka – wiersz Celana, mała proza albo któryś z aforyzmów Kafki opracowanych przez Roberto Calasso, choćby ten:
Cel istnieje, ale nie ma drogi. To, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
Tak, droga jest wahaniem. Może zwłaszcza droga wiersza. I nasza droga w jego stronę. To dlatego tak często rację mają ci, którzy się mylą.
9.
Nie napisałem ani tamtej książki, ani szkicu, który teraz przesypuje mi się przez palce. Zastanawia mnie to i niepokoi. Nie całkiem wiem, co o tym myśleć. Wydaje mi się jednak, że moja niemota ma jakiś związek z akustyką przestrzeni, w której dzisiaj głos wiersza może wybrzmieć. W pudle rezonansowym tej przestrzeni nieźle ma się zgiełk rozpisany na wtórujące sobie echolalie. Gorzej jest z takimi rejestrami, które w poezji Szlosarka jeszcze wczoraj słyszeliśmy całkiem dobrze. Jakby umilkły, jakby się rozwiały.
10.
Czy wiersze milkną? Czy może przestajemy je słyszeć? Tracimy na nie ucho? Pięćdziesiąt pięć lat temu, w roku 1970, Hans-Georg Gadamer pisał:
Rzecz nie w tym, że poeci milkną, ale w tym, czy nasze uszy dość są czułe, aby słyszeć.
Zgadzam się z takim postawieniem sprawy. Nasz słuch – mam wrażenie – stępiał. Jego czułość ma niewielką amplitudę. Płytko sięga w przeszłość. Zawiesił się. Ugrzązł w indukcyjnej pętli.
11.
Jeśli poezja – jak sądzę – jest przyszłością mowy, jeśli jest tym, czym ludzki język dopiero będzie, to zapewne polszczyzna swojej przyszłej formy nie odnajdzie w wierszach Szlosarka. Dziś nic na to nie wskazuje. Reliefy jego wierszy – ryte w czymś ciemnym i bezmownym, ryte w mowie otwartej na oddech tajemnicy, na grozę i głębię istnienia – nie odcisną się w języku, którym będziemy mówili w przyszłości. A szkoda.
12.
Na moje ucho, poetycka polszczyzna dryfuje od ładnych kilku lat w stronę abstraktu, w stronę konstruktów akademickich teorii i mozolnego sprawdzania, co jeszcze można wycisnąć z języka, jakie układy wyrazów są jeszcze możliwe. Innymi słowy to, co obecnie w poezji się nosi, żyje w symbiotycznym uścisku z krytyką, która wiersza potrzebuje głównie po to, żeby wypróbować na nim kolejny intelektualny koncept, kolejny dyskurs. Jest w tym płycizna sezonowości, nuda przepisywactwa, ziewanie. Dlatego ten kieracik tak chętnie żyrujemy sugestią ożywczych impulsów i wypracowywanego w pocie czoła postępu. Jak długo tak można? Bezwzględnie długo. W nieskończoność.
13.
Dla krytyki być może nie ma innej drogi. Może istotnie musi wciąż szukać nowych myślowych podniet, musi ewoluować – zwłaszcza jeśli ma przeżyć na uniwersytecie. Ale podzielam sceptycyzm Józefa Czechowicza, który pisał: „w ewolucję poezji wątpię”.
14.
Nie wierzę w ewolucję poezji. Kochanowski i Słowacki wciąż są wielkimi poetami. I nie zmieni tego wielkość poetów, którzy przyszli po nich. Wiem jednak, jak łatwo tracimy słuch, jak chętnie zapominamy. I wiem też, że łatwiej już być w ogródku, już witać się gąską, niż biec manowcami. Wiersze Szlosarka chodzą manowcami i na manowce wiodą swoich czytelników. To w nich cenię. Także to.
15.
Jeśli faktycznie – jak mi się wydaje – poezja jest dzisiaj rozpięta między dwoma biegunami: szarad i zaklęć, gagów i guseł, konstruktów i inkantacji, to mam wrażenie, że obraz sytuacji, do której piję, nadal można dostrzec w wierszu Stanisława Balińskiego napisanym 55 lat temu. Myślę o Sonecie 1970, który brzmi tak:
Poezja w kraju – to abstrakt i forma,
Wiersze poetów kłębią się od znaczeń.
Poezja tutaj – to lampa wieczorna,
A nasze wiersze to strzępy majaczeń.
Poezja w kraju to matematyka,
Mnoży się w cyfry i dzieli na kraty.
Poezja tutaj ze mgłą się boryka,
Szuka sztandarów, a znajduje kwiaty.
Poezja w kraju jest granicą brzegów,
Do których trudno dostać się bez klucza,
A nasze wiersze, obdarte ze śpiewu,
Obce realiom, wierne metaforze,
Krążą nad wyspą, jak podróżne płuca.
Świt nas nie budzi. Noc uśpić nie może.
16.
Te podróżne płuca wierszy Szlosarka – bezsenne, wyłuskane z nocy – wciąż kołują po jakimś obcym niebie, nad inną, nietutejszą ziemią. Żyją na wygnaniu. Są przyszłością polszczyzny, która zapewne nigdy się nie ziści. Kpią z naszego słuchu. Trzymają się metafory odartej ze śpiewu, świtającej. Mylą się w sposób, który sprawia, że racja jest po ich stronie. I w tym widzę ich wartość. Również w tym.