9/2025

Paweł Sołtys

Debora

W bramie Nowego Światu, w jednej z bram, rozkokoszona na smutno na torbach, na łachach, na dobytku, siedzi Debora. Ta, która była sędzią w Izraelu, ta, która prorokowała, ta, której słuchały pokolenia, której pieśń jest najpewniej najstarsza w Księdze. Wtedy sądziła pod palmami, nie jak inni sędziowie w bramach miast, to ją wyróżniało. Teraz do palmy na rondzie de Gaulle’a ma sto kroków, dziesięć dziesiątek, ale sądzi już w bramie, prorokuje już chroniona przed deszczem i słońcem, włada swym ludem stąd. Obraca w ustach, jak w zmierzchu, imię pokolenia Machira, które w późniejszych tekstach nie weszło do dwunastu plemion, do tuzina pokoleń. Zapomniano jego imię i czyny, a przecież w godzinie próby stanęli na wzgórzu i zbiegli ku kananejskim rydwanom bezstrasznie. No, ale tak to jest. Nawet Księga gubi swą pamięć, wytraca się w słowach i latach.

Debora mówi językiem rozwieszonym między gderaniem, modlitwą, prorokowaniem i zaklęciem. Jej język jest haftowany i ma cztery rogi, światu i sobie rzuca go pod nogi, jak ziarno ptakom. Mówi: „I tu mokro, i tu mokro, pójdziem wtedy abarotno”. Albo „Gadaj, gadaj, czego ty? Kysz! Ulataj stąd migiem, żeby cię oczy moje nie łoglądały, żeby nie, żebyś sczezł!”. Nie wiadomo do kogo, a po chwili chyba już do kogoś innego, a może właśnie nie, może do tego samego: „Usiądź się, proszę bardzo, ale słuchaj jak głuchy, jak ślepy, jak zegarek na ślinę, nie? I nie gadaj, krótkie gadanie, długie biadanie!”. Trochę w tym gwary, ale nie warszawskiej, i za mało, by pomyśleć, że to jej cały język, jakby naczytała się książek w jakimś złym miejscu, w szpitalu psychiatrycznym, więzieniu albo w piekle. Mówi: „A co ty taki całożerca? Nic nie zostawi, obeżre się do imentu, oberwie się, oderwie, o dawniej to inaczej bywało, inaczej!”. Gdybym miał ją przezwać, przezwałbym ją Stara Chlebnikowa, język jej wierzga, narowi się i idzie ścieżką, która biegnie czasem przez rozum, świadomość, a niekiedy skręca, prowadzi przez siwe, upięte w nać rzodkwi włosy, szminkę na ustach i po niespodziewanych zupełnie obszarach twarzy, ścianami bramy, kałużami niepokojącego pochodzenia, przez cyryliczne i łacińskie litery graffiti. „Garuj, garuj, co się natyka, to napotyka, waruj jak pies, Azor, tramwaj, każdy tramwaj niech jedzie, wszystkie tramwaje na start!”. Tylko ja jestem jej ludem, tylko ja ją słyszę. Jej pokolenia tu umarły, szczątki ich odpłynęły za morze, już tylko ja mam uszy, więc słucham. Dla niej, dla trwania przepowiedni wyobrażam sobie, że wszystkie tramwaje jadą naraz. Jak wąż zaczynają się i kończą, i znów zaczynają. Wszystkie pokolenia tramwajów. Jadą konne tużpopowstańcze, tużpostyczniowe, z dwójką koni zaprzęgniętych w chomąta, część wagonów jest piętrowa, część parterowa, na towar. Dzwonią dzwonkami, skrzypią potępieńczo śrubowymi hamulcami. Za nimi jadą „belgijskie”, tych już jest osiemdziesiąt, ale też je ciągną umęczone kopytne. Potem już elektryczne suną, dwie setki niemal, Falkenreidów i MAN-ów, z dębu, jaworu i mahoniu. Za nimi pierwsze rodzime, od Lilpopa, Raua i Loewensteina. Dalej te z wolnej Polski, trzysta dziewięćdziesiąt pojazdów, co kilkaset metrów, niektóre migają cyferką zero, te są tylko dla Niemców, na szczęście już dawno zmarłych. A kilka ma gwiazdy Dawida, te skrzypią w stronę Debory. Dalej berlińskie i z Breslau, po wojnie rewindykowane, w ich ślad jadą N-ki z chorzowskiego Konstalu, każda ma wał kułakowy. I jeszcze czwórki N i trzynastki, kwadratowe i nieśmiertelne, i sto dwójki, sto piątki. A na koniec współczesne Pesy, Hyundaye i znowu Konstale o niskich i wysokich podłogach. Wszystkie jadą w tysiące, idą jak pleń przez Warszawę, wolniej i wolniej, i wolniej. Korkują czas, znów jest jak w Księdze, słowo ważniejsze od wieku, od historii, od pamięci i zapomnienia. A we wszystkich jest motorniczy, choć w konnych przecież woźnica, o tej samej zmęczonej, wyjeżdżonej już twarzy. Stare i nowe tory, różnego rozstawu i trasy, kłębią się pod kołem bosym i pod obręczami. A on powozi, kieruje, dowodzi. Można go w końcu rozpoznać, bo wie, jak zbudować te stare, najstarsze wagony. Zna wagę i piękno mahoniu, siłę dębu, jaworowe słoje wąskie i niewyraźne jak mgła. I wiem nagle, że Józef Wittlin rozpoznałby go bez pytania, jednym spojrzeniem geniuszu. I mówię do siebie, jakbym też prorokował, był cieniem wielkiej Debory: „A Wittlin nie ma pomnika, choć mają je politycy. Nie ma pomnika, nawet popiersia, cokołu. Chociaż cokołu, na którym cień by się kładł jego w dni greckie bardziej, w achajowe upały. Wystarczyłby sam korpus, jak u rzeźb mykeńskich, na których czas się pustkami oznaczył. Bezręki, bezgłowy, bez czasu, niepojęty jak ścieżka z Dmytrowa w NewYorki, z zakonu starego w chrystiaństwo. A drugi mój wymarzony to pomnik księdza Józefa Danikowskiego, który w tysiąc osiemset szesnastym powiesił się na ołtarzu kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej, podobno przez defraudację. Kościół był w miejscu kaplicy. Kaplicy Szujskich, jedynej, w której carowie chowani byli, umarłszy w obcej niewoli. Po samobójstwie Józefa świątynię zniesiono dość szybko. Po profanacji nie warto było widocznie się modlić. Staszic zbudował tu pałac i mądrzy tu pisywali rozprawy. Później tu była cerkiew, kopuły nad ruskim gimnazjum, najeźdźca zacierał historię. A później moje wesele, dwieście lat po pochówku księdza, co nie mógł znieść wstydu. Na piątym piętrze wziąłem Monikę do tańca, grała orkiestra przyjaciół, tańczyli dziś dawno zmarli. No więc chciałbym tego pomnika: na sznurze rzeźba wisząca, w bujaniu wiecznym wahadła. Niczym w zegarze, ksiądz Danikowski, sprawca zmian i wyburzeń, kołysze się za plecami Kopernika ku strachowi gawiedzi.

I potem wychodzę z bramy, zostawiam w niej prorokinię, idę ulicą Iwaszki. Idę ulicami Prusa, Konwickiego i Hertza. Idę więc Nowym Światem, ulicą gęstą jak krew w zakrzepicznej żyle. Idę ulicami Lechonia, Leśmiana, Lenartowicza, absolwenta warszawskiej szkoły obwodowej. Idę ulicą knajp, ulicą tańczących na rurze, ulicą naganiaczek z sumieniem skrytym w kredycie. Idę samotny, jak nigdy wcześniej donikąd, po nic, nie szedłem. Idę krokiem pewnego, że się wydarzy najgorsze.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.