9/2025

Jerzy Franczak

Chronocykl (4). Deszcz atomów

Podczas ostatniej podróży przemknąłem nad Londynem roku 1925, gdzie akurat ukazała się Pani Dalloway. Widziana z tej perspektywy powieść Virginii Woolf wkomponowała się w rozległy, wielomedialny i wielojęzyczny pejzaż tekstów kultury, które trawiła gorączka symultanizmu. Ale angielska pisarka nie ogranicza się do orkiestrowania miejskiej symfonii. Nakłada na to jeszcze inny proces, nie mniej fascynujący, również przyprawiający o upojne vertigo, a przy tym bardziej niebezpieczny: chodzi o kawałkowanie, rozbijanie na części, rozdrabnianie. Czego? Problem w tym, że niemal wszystkiego: świata, czasu, przestrzeni, człowieka… A co za tym idzie: postaci, sceny, fabuły, formy powieściowej. Nieufna wobec awangardowych eksperymentów, ocala słowo i zdanie, to znaczy nie narusza ich integralności, ale nie kieruje nią ani sentymentalizm, ani zachowawczość: potrzebuje ich jako narzędzi w przedziwnej operacji, którą nazwałbym metodyczną sekcją przeprowadzoną na żywym ciele epoki.

Pierwsze machinacje dotyczą czasu, który spowalnia i niejako uprzestrzennia się: „Big Ben. O! Właśnie bije. Najpierw ostrzegawczo, muzykalnie; a potem wybija godzinę, nieodwołalnie. Ołowiane kręgi rozpływały się w powietrzu” (wszystkie cytaty w przekładzie Magdy Heydel). Chwila, w której poznajemy Clarissę, nabiera materialności i wielowymiarowości, rozbudowuje się wokół niej i wokół nas. „W ludzkich oczach, ruchu, gwarze i tupocie; we wrzasku i wrzawie; w dorożkach, samochodach, omnibusach, furgonetkach, w rozkołysanym kroku ludzi‑reklam; w orkiestrach dętych i katarynkach; w triumfie, jazgocie i w dziwnym zawodzeniu jakiegoś aeroplanu nad głową było to, co kochała; życie; Londyn; ta chwila w czerwcu”. To jednak dopiero początek! Czasoprzestrzeń czerwcowego poranka ukazuje nam się tyleż z zewnątrz, niczym u Johna Dos Passosa, co od wewnątrz. Nie tylko podążamy po splątanych ścieżkach wydeptanych przez postacie, ale raz po raz nurkujemy w ich zmysłowych światach. Ulicami płynie tłum – i jest to spektakl oszałamiający. A jeszcze bardziej oszałamiająca jest myśl, że każdy z przechodniów jest drganiem zmysłów, przepływem wrażeń, strumieniem świadomości; że choć sami o sobie myślą w kategoriach esencjalnych, ich charaktery są zmienne, tożsamości rozmyte, jaźń rozproszona. Nic dziwnego, że gdy parę lat później Woolf ukończy pisanie książki najbardziej radykalnej, jeśli idzie o podążanie za nurtem wrażeń, zrezygnuje z tytułu Ćmy i wybierze inny: Fale.

Wcześniej jednak pojawi się inny impuls, dobrze znany nowoczesnej literaturze. Pożegnawszy się z całością i stałością, zaczyna ona oswajać skandaliczną fragmentację i nieustanną zmianę, a przy tym korci ją, by pytać o to, czy jest coś, co oprze się rozbijaniu i upłynnianiu. Czy istnieje jakaś cząstka elementarna i stała, niezmienna i niepodzielna? Już w szkicu Powieść nowoczesna (1919) pisarka proponuje myślowy eksperyment i sięga po znamienną metaforykę: „Zastanówmy się przez chwilę nad pracą zwyczajnego umysłu w zwyczajny dzień. Odbiera on miriady wrażeń – trywialnych, fantastycznych, przelotnych i trwałych jak stal. Przychodzą one ze wszystkich stron, niczym nieustanny deszcz nieprzeliczonych atomów”. Oto obraz na miarę epoki, dwa i pół tysiąca lat po pierwszych teoriach atomistycznych! Leukippos wywodził podobno (o ile wierzyć Arystotelesowi i Teofrastowi), że wszystko składa się z pustki oraz nieskończenie małych cząsteczek, które są niezmienne i wieczne, różnorodne i ruchliwe, a ich zderzenia tworzą świat zjawisk. Demokryt dorzucił do teorii mistrza coś, co mogłoby spodobać się Woolf; twierdził, że również ludzka dusza składa się z atomów (bardzo drobnych i kulistych). Człowiek zatem podlega demontażowi, indywiduum zamienia się w dywiduum – czyli dzieli się, kawałkuje – i dopiero atom, jak sama nazwa wskazuje (starogreckie ἄτομος oznacza „niepodzielny”), kładzie kres tej szalonej parcelacji.

*
Robotę filozofów – zdaje się twierdzić Woolf – przejęli artyści. My – powiada w cytowanym eseju – nowocześni pisarze, tacy jak James Joyce czy ja, „rejestrujemy atomy w kolejności, w jakiej opadają na umysł, wyznaczamy wzór, jaki każdy widok czy wydarzenie zostawia w świadomości, nawet jeśli zdawałby się on nieciągły i niespójny”. Istnieje w tej materii pewna tradycja – Jacques Rancière na przykład odnajduje podobne „fluktuacje atomów” w dziełach Gustave’a Flauberta i Marcela Prousta – niemniej to właśnie Ulisses, Fale czy Wściekłość i wrzask Williama Faulknera wyznaczają apogeum połowicznego rozpadu człowieka i realności. Lata dwudzieste oddają się szaleństwu kawałkowania, a czynią to w przekonaniu, że prawda tkwi w diabelsko małym szczególe, że to, co mniejsze, jest bardziej rzeczywiste i że w końcu uda się odkryć najmniejszą korpuskułę, tę ostateczną molekułę, w której, na zasadzie metonimii (łac. moles – masa, ciężar, ogromna ilość, molecula – mała masa) zawiera się utracona całość.

W tamtych czasach dezintegracja nie zmieniła się jeszcze w spektakl i wydawało się, że rozsadza od środka domenę pozorów. Swoją robotę wykonała poezja, która rozwijała intuicję Artura Rimbauda, że „ja jest innym” („Je est un autre”). Na innym odcinku pracowała filozofia, rozprawiająca się z ideą trwałego podmiotu jako metafizycznym przeżytkiem czy językową konwencją. Jego substrat rozbijali na przykład z ogromnym zapałem empiriokrytycyści – Richard Avenarius, twierdzący, że „ja” nie jest podmiotem doświadczenia, lecz jego równorzędnym składnikiem, czy Ernst Mach, mówiący wprost, , że „Ja jest nie do uratowania”, gdyż stanowi wiązkę ulotnych wrażeń. Ale ton nadawała oczywiście naukowa atomistyka; wychodząc od stareńkiej teorii Johna Daltona (1803) i układu okresowego Dmitrija Mendelejewa (1869), ucząc się na eksperymentach Ernesta Rutherforda (1909–1911) i Nielsa Bohra (1913), ustanawia się ona jako osobna dyscyplina dokładnie w połowie roaring twenties, kiedy Werner Heisenberg i Erwin Schrödinger budują podwaliny mechaniki kwantowej, która w następnej dekadzie rozwinie się w fizykę jądrową i fizykę cząstek elementarnych.

Jak wiadomo, starożytne zaklęcie nie podziałało – atom okazał się podzielny. Od namierzenia elektronów (1897) po odkrycie grup leptonów oraz kwarków (lata 60. XX wieku) i dalej naukowcy pastwili się nad niewidocznymi partykułami, podgrzewali je, zderzali ze sobą lub rozbijali, kontynuując dzieło wiekopomnego rozdrobnienia w epoce, w której sztuka odpuściła już tego rodzaju dywersję. Dodam tylko, że Ijon Tichy, gdy oddawałem mu chronocykl, przypomniał mi, że dawno temu jego pradziad imieniem Wszechświt zaobserwował przenajmniejsze mikrozjawiska: „Zbliżamy się do szybkości światła. Mrowie nieznanych fenomenów. Pojawił się nowy typ cząstek elementarnych – skwarki. Niezbyt wielkie, trochę przypalone”. Lem, pisząc Dzienniki gwiazdowe, a konkretnie Podróż dwudziestą ósmą (1971), chciał zapewne zażartować, ale nauka przelicytowała jego poczucie humoru z właściwą sobie przewrotnością; dziś mówi ona o skwarkach (ang. squark – skrót od supersymmetric quark), czyli hipotetycznych cząstkach, będących symetrycznymi partnerami kwarków. Na razie ich istnienie jest czysto teoretyczne, mimo eksperymentów w Wielkim Zderzaczu Hadronów, dlatego nie wiadomo, jak się naprawdę zachowują… i z czego się składają.

*
Nie sposób pominąć milczeniem najważniejszego polskiego atomisty, tego, który już w 1903 roku ogłosił olśniewający literacki traktat o cząsteczkach duszy. Karol Irzykowski, bo o nim mowa, zbudował swoją Pałubę wokół pustego pojęcia „atomów bezimiennych”. Mianem tym określił minimalne jednostki doświadczenia – byty doskonale abstrakcyjne, bo wymykające się poznaniu i nazwaniu. Jego zdaniem język przesłania istotę naszych przeżyć, tworząc „skorupę nomenklatury”, pisarz zaś ma obowiązek rozbijać tę skorupę i przedzierać się do rzeczywistości elementarnej, nieprzetworzonej i niezafałszowanej. A ponieważ Irzykowski nie komponował rozprawy, lecz eksperymentalną powieść, swój przedziwny wywód doczepił do rozwlekłej, pretekstowej fabuły. W jej epicentrum znajduje się Piotr Strumieński (czy w kontekście naszych dywagacji o strumieniu świadomości możemy uznać to za nazwisko znaczące?), zubożały szlachcic o skłonnościach artystycznych, który żeni się z egzaltowaną malarką, Angeliką Kauffman. Przedwczesny poród i utrata dziecka wywołują w niej rozstrój nerwowy, zakończony samobójczą śmiercią. Zrozpaczony Strumieński buduje na swojej posesji Muzeum Angeliki, gdzie otacza zmarłą niemal religijnym kultem. Wkrótce potem żeni się ponownie – z ładną i prozaiczną Olą. Przedmiotem powieści są wydarzenia z ich wspólnego życia oraz dzieje życia ich syna, Pawełka, tudzież jego przypadkowej śmierci.

Historia ta nie układa się w żaden wzór, strzelba z pierwszego aktu nie wypala w ostatnim i znać w tym zaniechaniu pewną ostentację. Podstawowy budulec Pałuby to nie dramatyczne wydarzenia, lecz stany wewnętrzne bohaterów. Zdaniem Irzykowskiego nasze życie opiera się na „szacherce” czy „kontrabandzie psychicznej”. Powoduje nami egoizm intelektualny, przejawiający się w odgrywaniu „komedii charakteru”, który w imię dobrego samopoczucia maskujemy. Pałuba stawia sobie za cel wykrycie tych fałszujących mechanizmów oraz dotarcie do niejawnej sfery, gdzie rodzą się nasze myśli i emocje – do retorty, w której destyluje się nasza osobowość.

Uprawiana przez Irzykowskiego „atomistyka codziennego życia duszy” (jak to nazwał Kazimierz Wyka) była próbą rozdzielenia impulsów biologicznych, kulturowych i językowych. To jednak okazało się dość trudne. Dla przykładu, miłość Strumieńskiego do Oli to mieszanina „egoizmu, popędu, ambicji, potrzeby twórczości, ciekawości psychologicznej” itd. itp. Czy mamy prawo wciąż mówić o „miłości”? A może, jak dopowiada okrutnie pisarz, „to słowo jest obszerną skrzynią, w której się trzyma rozmaite zwierzątka”? Czy istnieje stałe jądro ich uczucia? Czy można poznać jego bezimienne atomy? I czy wolno je nazywać, skoro „nazwa jest grobem kwestii”? Gdy ponad dwie dekady później Virginia Woolf ukaże nam wnętrze pani Dalloway, nie będzie stawiać tego rodzaju pytań, a jej wiara w moc literatury pozostanie niezachwiana. W tym samym czasie Irzykowski będzie zajmował się niemal wyłącznie krytyką literacką i filmową.

*
Ferdydurke (1937) łączą z Pałubą sekretne więzi. Witold Gombrowicz ewidentnie przejmuje od Irzykowskiego misję psucia gry i rozbijania gotowców, demaskowania i patroszenia. Jak wiele jednak zmieniło się przez trzy i pół dekady! Krótkie stulecie przyszło na świat w wojennych okopach, a potem zdążyło się błyskawicznie zestarzeć. Nie idzie wyłącznie o to, że polityczny horyzont pociemniał; klimat literackiej atomistyki również zmienił się nie do poznania. U Irzykowskiego dominowała ambicja badawcza, chłodna precyzja i poczucie misji (budowanie przyszłej „cywilizacji szczerości”). U Woolf ufność w potęgę słowa, gotowość powierzenia się strumieniom świadomego i nieświadomego. W grotesce Gombrowicza wszystko jest sztuczne i grymaśne, literatura obnosi się ze swoją bezsiłą, a dzieje Józia układają się w upiorny ciąg przyłapań, miętoszeń, uwiedzeń, uwięzień i oczywiście rozdrobnień. Jeśli idzie o te ostatnie, zaczyna się od triumfu wewnętrznej erozji: zbudzonego Józia dręczy poczucie „wewnętrznego rozdarcia, rozproszenia i rozproszkowania”, „lęk nieprzyzwoitej drobnostkowości i małostkowości, popłoch dekoncentracji, panika na tle ułamka”, a nawet „samopoczucie wewnętrznego, międzycząsteczkowego przedrzeźniania i szyderstwa, wsobnego prześmiechu”. Wydaje się, jakby eony dzieliły nas od epoki, w której deszcz atomów wywoływał rozkoszny dreszcz.

Gombrowicz, jak pamiętamy, inscenizuje pojedynek Filidora i Anty‑Filidora w taki sposób, by nie dopuścić do zwycięstwa syntezy. Na koniec strzelaniny „analiza właściwie zwyciężyła”, ale nie oznacza to, że podlegamy wyłącznie rozkładowym tendencjom, że tracimy, niczym żona Filidora (zanim została podziurawiona kulami), „wewnętrzny związek”. Owszem, nasze ego pozostaje „w stanie agonii”, ale nic z tego nie wynika – nadal jesteśmy rozdzierani przez nieustanne całkowanie i dzielenie. Tę upiorną dialektykę Gombrowicz będzie rozwijał bez końca, przez całą swoją pisarską przygodę, aż po Kosmos (1965), który oscyluje między okruchami a spójniami, rozproszonymi impresjami a scalającymi obsesjami. Ulewa, kładąca kres ostatniej fabule pisarza, kojarzona niekiedy (Jean‑Pierre Salgas Witold Gombrowicz lub ateizm integralny) z deszczem demokrytejskich atomów, nie przyniesie wybawienia ani od paranoicznych knowań, ani od automatyzmów codzienności.

*
Trzeba uczciwie przyznać, że w 1925 roku dezintegracja ma jeszcze inny wymiar: stanowi echo Wielkiej Wojny, święta rozpadu i rozkładu. Wątpię, czy Ernest Hemingway zgodziłby się z Woolf, że natura ludzka zmieniła się pod koniec 1910 roku. Dla niego ważniejsze od londyńskiej wystawy postimpresjonistów były piekło transzei i rany od szrapneli. Właśnie ogłosił drukiem zbiór opowiadań In Our Time, w którym większość nowel krąży wokół tego tematu. Wojna – twierdzi młody debiutant – to podstawa każdej uczciwej diagnozy „naszych czasów”. Wiedzą o tym jego rówieśnicy, chociażby dadaiści i ekspresjoniści, a także futuryści. Jeden z nich, Aleksiej Kruczonych, opublikował dopiero co w „LEF” wierszowaną historię Johanna Protezy (opatrzoną figlarnym podtytułem „wolny przekład z niemieckiego”), wojennego inwalidy, którego można rozkładać na części pierwsze. Dysocjacja człowieka nie zawsze budzi ekscytację. Zresztą autorka Pani Dalloway zdaje sobie z tego sprawę, dlatego w wplata w powieść wątek Septimusa Warrena Smitha, byłego żołnierza, który cierpi traumę okopową, miewa halucynacje, niekiedy rozmawia z nieżyjącym przyjacielem z frontu, a ostatecznie popełnia samobójstwo, wyskakując przez okno. Ale Clarissa nigdy go nie spotyka, po prostu ktoś opowiada o jego losie podczas przyjęcia. Wielkie tematy epoki spotykają się: parcelacja przestrzeni i czasu na niezliczone równoczesności oznacza równoległość kawałkowania ciał i dusz.

Są tacy, których niepokoi ów nieustanny przemiał, w wyniku którego świat zmienia się w „stos pokruszonych obrazów” (słowa T.S. Eliota). Anty‑Filidory trzymają się mocno, ale Filidory również zwierają szeregi, tu i ówdzie nawet zawiązują sprzysiężenia. Na przykład w Oksfordzie, gdzie członkiem Kolegium Magdalen zostaje C.S. Lewis, a stanowisko profesora na tamtejszym uniwersytecie obejmuje J.R.R. Tolkien. W styczniu Carl Gustav Jung zakończył zbieranie materiałów w Taos (Nowy Meksyk), skonfrontował – jak pisze we Wspomnieniach, snach, myślach (1957) – europejską świadomość z „indiańską nieświadomością” i rozmyśla, jak przekuć refleksję o „nieświadomości zbiorowej” w teorię archetypu. Wielkie projekty syntetyzujące nabierają rozmachu, podczas gdy wszystko kruszy się i rozsypuje, a eksperymentalna literatura coraz bardziej przypomina wielki zderzacz psychicznych molekuł.

*
Miałem być teraz w Londynie, ale obowiązki zawodowe zatrzymały mnie w Polsce. Po wyjątkowo zimnym maju zrobiło się nagle ciepło. Lato wysunęło już z gałęzi wszystkie listki, tak samo jak wtedy, gdy Clarissa przemierzała trasę z Westminsteru przez Bond Street, St James’s Park, Piccadilly i (przypuszczalnie) Regent Street lub Oxford Street. Chciałem tę trasę powtórzyć. Zamiast tego siedzę pod Pałacem Kultury i patrzę na Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które wygląda niczym sprzęt z jakiegoś gigantycznego laboratorium – coś w rodzaju wirówki, wstrząsarki, homogenizatora lub destylatora. Bardzo mi się to podoba, zwłaszcza gdy wyobrażam sobie artystyczne obiekty i antyobiekty wypełniające budynek chmarą nieprzebraną, wirujące, trzęsące się itd. Zrobiło się gorąco. Jest bowiem środek czerwca. Wyraźnie. Wojna trwa, choć nie dla takich osób jak my, jak zwykli przechodnie na warszawskiej ulicy. Zmierzch zapada na kwadratowym placu zwanym kiedyś defiladowym, a dziś centralnym.

Wracam do hotelu, a myślami wędruję z powrotem do stolicy imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. W tekście Ulicami Londynu: przygoda (1927) Woolf zastanawia się: „Czy prawdziwa jaźń to ta, co stoi w styczniu na chodniku, czy może ta, która w czerwcu wychyla się z balkonu? Jestem tu, czy raczej tam? A może prawdziwa jaźń to ani ta, ani tamta, ani tu, ani tam, ale jest tak różnorodna i wędrująca, że tylko wtedy, gdy oddamy wodze jej zachciankom i pozwolimy jej bez przeszkód pójść własną drogą, staniemy się sobą? Warunki zmuszają nas do jedności; dla wygody człowiek musi tworzyć całość”. Nie wiem, czy dziś ktokolwiek zastanawia się nad tym, czym jest prawdziwa jaźń. Za to zewsząd poucza się nas, jak być sobą. Czyżby wygrała ryczałtowa, well‑beingowa synteza? Niekoniecznie. Bardzo możliwe, że fantazje o pokawałkowaniu przesunęły się w inne rejony kultury, a my w odmienny sposób rozmieniamy się na drobne: jednostkami naszego rozproszenia nie są już atomy, lecz bity i piksele.

7.06.2025
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.