9/2025

Krzysztof Bielecki

W ogrodzie lub gdzie indziej

Byłem gdzie indziej. Podrzędną uliczką nadrzędnego miasta poszedłem do pewnego ogrodu. Nic nie zapowiadało szaleństwa. Tego snu. Tej fantazji. Tego nieposkromienia życia. Tej… poezji. Było słoneczne popołudnie. Powitali mnie – wyobraźcie sobie – ogrodnicy: Leśmian, Iwaszkiewicz, Rymkiewicz i kilku innych. Nadal kochają to, co przesadnie żyje i nie chce umierać.

Leśmian, Iwaszkiewicz czy Rymkiewicz nie znaleźli dla mnie czasu. Byli zajęci innym czasem – ich własnym, nieuładzonym, którego niczym nie liczą, nawet wątłą jak źdźbło trawy wskazówką zegara. Jeśli ktoś się obruszy, że ich czas bez zegara jest niecywilizowany, wręcz „nieokrzesany”, a fortunniej „nieobyty”, tylko temu przyklasnę.

Poeci‑ogrodnicy rozglądali się za tym, co pogrzebane. Szybko popadli w konfuzję: nic nie było pogrzebane. W którąkolwiek stronę ogrodu poszli, wszystko wszędzie żyło. Więcej: wszystko żywe było wolne i równe sobie, wszystko ze wszystkim z zapałem się bratało. Mógłbym zażartować, że to z okazji 14 lipca – bo wtedy tam byłem – i wolność, równość, braterstwo były od święta. Ale nie – to nieprzejednane zdziczenie, niepohamowane zarastanie jednego drugim nie ma nic z rewolucji. Jest takie od stu lat! Wyłania się z długich dziejów tego kawałka, kawałeczka Zamojszczyzny. Wyłania się z zaświatów lub z czegoś obok… A może z duchoty tamtego 14 lipca 2025 roku, nie wiem…

Historię tego ogrodu zaczęli pisać pradziadkowie obecnych gospodarzy, Janusza i Wiesława, braci na wskroś tutejszych, tu „powstałych” i stąd, i tylko stąd, kiedyś – oby za wieki – odchodzących dokądś indziej. Tylko dokąd, kiedy tu tak dobrze? Pradziadkowie nabyli ten kawałek, kawałeczek ziemi, by nim władać, władać szaleńczo – idąc bardziej za Zborowskim niż Zamojskim – po roku 1925, kiedy w II Rzeczypospolitej zaczęła się parcelacja dużych majątków ziemskich.

Nade wszystko jednak dzieje tego ogrodu opowiadają trawy, paprocie, łodygi, łodyżki, liście i listki. Mówią wieloma językami. Język traw, „trawiata”, szumi głoskami „sz” i „cz”. Język łodyg, „łodygina”, nadużywa samogłosek, z upodobaniem przeciąga „a”, „o” i „u”. Język paproci, „paprotunia”, mamroce, a język liści, „listiana”, jest śmieszniejszy od czeskiego. Wyobraźmy sobie nierealną mowę roślin i spytajmy, czy wśród mówiących roślin żyłoby się nam ciekawiej. Albo przynajmniej: czy Dziwny ogród Mehoffera jest ciekawszy od tysięcy innych obrazów przedstawiających „prawdziwe” ogrody? Tęsknimy za dziwnością czy nie?

„Mój” zamojski ogród zadaje moc pytań. Kiedyś się namyślił i postanowił być nieokiełznany. Nie chce panować. Nie bawi go porządek. Lubi anarchię? Po kątach panoszą się (i niczego nie knują) skupiska roślin, czasem – zdaje się – bez ładu i składu strzelają w górę eksperymenty na miarę dadaizmu czy futuryzmu (bo ten ogród wie, co to dadaizm i futuryzm). Zachodzą na siebie „poetyckie” konwencje i epoki. Rośliny modne przed laty współżyją z głośnymi teraz. Czy ten ogród jest w czymkolwiek zaniedbany? Właśnie nie – wyzwolenie wymaga codziennej pielęgnacji.

Idąc do tamtego ogrodu, idąc do roślin i ludzi, Wiesława, Janusza i Julii, jego żony, trzeba przystanąć przed furtką. Powstała na przełomie niewolnej i wolnej Polski i nie jest doskonała. Przełomy mają kłopot z doskonałością. Jeszcze rosną starsze rośliny i starsi ludzie, a już wyrastają rabatki z najmłodszymi. Tamten osiemdziesiąty dziewiąty przenosiły z epoki do epoki wojownicze żółwie Ninja. Ależ się nadźwigały!

Za furtką jest ścieżka, a dalej pergola. Pergola nie notuje prędkości wędrujących tamtędy ślimaków, dżdżownic czy mrówek albo poziomu hałasu latających nad nimi komarów. Tak, w tym świecie, tam za światem, mrówki i komary chełpią się potęgą. Ich królestwa, wojska lądowe i powietrzne, są nieujarzmione. Anachroniczny pakt o nieagresji niby śmieszy, ale i przypomina, że ogród jest mądrzejszy od człowieka. Za pergolą rozrasta się wszystko. Także siedemdziesięcioletnia studnia z dziecięcymi twarzami Januszka i Wiesia. Chłopcy przeglądali się w lustrze wody jak Narcyz Caravaggia, „zrośnięty z wodą” – i więcej o tym nie mówmy. A narcyzy – żeby o nich nie zapomnieć – są tu jako żywo! Otwierają sezon pod murem z cegieł ze starej cegielni. Na tę uwerturę mają dwa‑trzy tygodnie. Dobrze nie wybrzmią, a już zagłuszają je paprocie, jakby były w ludzkiej orkiestrze sekcją instrumentów dętych blaszanych, zawsze za głośnych, ciut nierównych. Ho, ho, ogród bywa rozhukaną orkiestrą! W marcu jest skradającym się Bolerem, w maju błyskawicznie rosnącym glissandem z Błękitnej rapsodii, w sierpniu ułożoną Pastoralną, w listopadzie Symfonią pieśni żałosnych. Może tak, co?

Ogród i człowiek w ogrodzie, nie mówiąc o wszędobylskich roślinach, zwierzątkach, zapachach i… uczuciach, może być zdziczały albo uporządkowany, jak kto woli. Natchniona zdziczałość cieszy się z nawarstwiania życia, duszenia, wstawania, znów duszenia, z pobudki i zasypiania. Darwinizm, nihilizm tyle mają do powiedzenia… Owszem za dużo w tym trwogi, ale jeśli już, to zawsze uciekniemy w sielskie ogrody i jasne reguły wschodów i zachodów słońca. Chyba że ktoś się uprze i będzie tkwił w oczekiwaniu na burze gradowe, klęski i zawieruszenia, które Janusz i Wiesław do dziś wspominają. Choćby to, co spadło na nich z nieba we wtorek po południu 12 sierpnia 1986 roku i przekroiło na pół ich braterski tunel z dzielnymi pomidorami, które ani myślały wieszczyć koniec świata. Z kąta ogrodu podziwiali grad Leśmian, Iwaszkiewicz i Rymkiewicz. Dobrotliwie kiwali głowami. Uśmiechali się. Trochę zmokli.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.