10/2025

Agnieszka Wolny‑Hamkało

wiersz pierwszy w sprawie ustawy o zabezpieczeniu socjalnym osób wykonujących zawód artystyczny

Jak chłopiec pogryziony w Łazienkach przez dyżurnego pawia,

jak to drzewiszcze, które przywołujesz,

by zwiększyć siłę wywodu.

Albo jak zgrabnie kończą tulipany przy muzeum,

gdy pleśń im śpiewa mokry sen o nawach,

w którym nasze twarze wyglądają jak małpy dżelady,

maski z makaronu. Tak się widzimy – mówi jaźń.

Skoro nawet najmniejsze ciała

kryją w sobie światy,

może są coś warte te plisy materii

wrzucone na kościec wygaszonej bieli

na próbę, którą jak zwykle jest

to samobójcze wyzwanie autoportretu.

Bo motyl zwinięty w zastygłym robaku

to tylko powrót do tamtej postaci

z pominięciem etapów pośrednich – taki skrót.

Masz jeszcze sprężystość, przy pewnej prędkości

fala się chwieje twarda – więc idź. Żryj, módl się i to

podnieś do rangi metody, szkicując mimochodem

swój obraz na marginesie pór roku lub po prostu z nudy,

jak koślawe serce na mokrej szybie pociągu.

A kiedy będzie ci przykro, że jesteś tylko pompą i dźwignią,

przypomnij sobie, jak trudno uchwycić odbicie – własne,

ulotne na tafli – i potem przekwitnąć jak narcyz.

Mówią, że byle pacykarz potrafi tak kręcić,

zmalować blef roku, którego nie zmyje

żaden rozpuszczalnik. Gdybym tylko mógł

oddzielić tę twarz od ciebie –

byłbym grą pozorów, okiem noktowizora

i byłabym taka młoda i brałabym z bidula dziennie

jedną dziewczynkę i jednego chłopca, i szłabym do ciebie,

mecenasie, turlać butelkę, chwalić pana, słone paluszki i tętno

w transformatorach, które bardzo lubią naśladować deszcz.

Nieprawdziwy jesteś w lustrze, które kłamie przez cały dzień,

dzień po dniu, żywy natomiast pozostajesz w długim,

w zdecydowanie przydługim cyklu wierszy o sztuce.

W paleolicie odbijał nas szlif kamienia,

pierwszy wynalazek tej cywilizacji

(kto dobrze zaczął – jest w połowie drogi).

Polerowany brąz, ołów i srebro –

zwierciadła, lustra, mamidła,

w których przejrzała się starożytność

tuż przed skokiem w schemat renesansu,

kiedy to znów człowiek widział siebie

rozpiętego na złotym piasku,

a bóg w fałdzie cumulusa

kończył sekcję zwłok i czekał na barok

(barok ładnie dzwonił).

No i wiadomo – ci burleskowi Rzymianie

porządni jak stempel – żując kawior w Ritzu

wymyślą lustro ze szkła

do prześwietlania własnych obscenicznych gestów.

Ciebie teraz też widzę w skali:

znów się uśmiechasz, masz na fajki

i stać cię na lustro. To będzie twój portret, tutaj cię rozpiszę,

już tu edytuję twój formularz z CV, twoje referencje, twój

biedny dorobek, przesuwając palcem

do samego końca lub na sam początek

(gdzie chwieje się świat).

Zwierzęta też bez nas przechodzą test lustra,

my na selfie-płótnach jesteśmy jak dzieci,

(wracając przez zboże, trzymaj się mamidła).

Odbicie nam każe zakochać się w sobie

i leżeć na torach, czekając na znak.

Abstrakcja to unik, myk zleceniobiorcy,

ucieczka hormonów na zewnętrzny dysk.

Mimesis jest taka stara. Leżąc pod kocem

zaciska termofor między nogami

i wspomina mokre podobrazie,

na które malarz zerkał jak zalotnik.

Ślinka jej poszła i sunie po udzie.

Jak mówi Walser: Skąd brać dobre, solidne życie?

Jak mówi pan strażnik z muzeum: Pełno tu tego.

I na każdej ścianie prywatna przypadłość.

Jak pani definiuje siebie, madame? Pani browaru

sprytnie się prezentuje, zgłaszając napięcia,

jakie towarzyszą wcieraniu portretu w skórę własnymi

palcami. Van Eyck i Dürer malowali siebie na skórce z cielaczka

– cieńszej niż pergamin. Ich portrety nigdy nie były bezpieczne.

I ty też idź, dokąd szli tamci – tam, gdzie dojdziesz sam.

Niech ci nie zawracają głowy

chórzyści w krótkich spodenkach

na festiwalach zespołów ludowych,

rekonstruktorzy batalionów chłopskich,

referenci z twórczych stowarzyszeń

i kolektywne pikiety, zebrania w sprawach wspólnoty,

czarne i kolorowe marsze sprzeciwu i chwały, masowe protesty

i grupy wsparcia, i kluby kibica, i misjonarze plugawych kościołów,

bezczelni mnisi z bezgłośnych zakonów i celebryci z bezmięsnych sekt

i fani motłochu, i naganiacze

silent disco, pomysłodawcy fleszmobów

wyciskacze topornych refrenów

i mechanicznych łez w zatłoczonych kinach, podszeptujący

ludowe refreny bez synkop. Taki bluzg.

Tym wyleniałym kopiom z krwi i kości

powielaczom baśni o cyklicznej rzezi

powiedz: ja. Tym celebrytom klisz,

fanom armii, kontynuatorom husarskich tradycji,

rekonstruktorom bitew, analitykom obozów śmierci

powiedz: ja.

Niech ci się dobrze ze sobą układa.

Niech ci już służy twoja pojedynczość.

Twoje się przeglądanie w sobie, tak.

Niech błogosławieni będą bracia soliści, niszowi kamikadze,

siostry samogwałtu, sędziowie kapturowego samosądu:

singularia tanta – odzież, zawiść,

powietrze, mosiądz, igliwie, bohema i gniew.

A kiedy zmęczy cię pojemność luster

i dozór dystansu, kiedy ci samotność włoży

zimną uprząż w usta – pokaż chudą rękę,

żeby znowu sprawdzić, czy ktoś jeszcze patrzy,

jak wkraczasz do rzeźni w bardzo wąskich spodniach.

Podwójne spotkanie nad zimnym jeziorem

zmartwychwstawanie panien,

cukier w celofanie i whisky w lodówce

ma na etykiecie „a co to jest szczęście”.

Zbyt bliskie miejscówki na wspólnym okręcie

z proporczykiem pyłu i słońcem na plecach.

Zmęczenie portretu, żart autoportretu

zamieńmy na dancing i lot bez biletu.

Niech nam się jakoś ze sobą układa.

Niech nam nie służy nasza pojedynczość.

To jest sabotaż, piach na grób narcyza.

To bar tlenowy, świt na dnie zbiornika.

Twój pomysł na życie, który przyszedł znikąd.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.