Jak chłopiec pogryziony w Łazienkach przez dyżurnego pawia,
jak to drzewiszcze, które przywołujesz,
by zwiększyć siłę wywodu.
Albo jak zgrabnie kończą tulipany przy muzeum,
gdy pleśń im śpiewa mokry sen o nawach,
w którym nasze twarze wyglądają jak małpy dżelady,
maski z makaronu. Tak się widzimy – mówi jaźń.
Skoro nawet najmniejsze ciała
kryją w sobie światy,
może są coś warte te plisy materii
wrzucone na kościec wygaszonej bieli
na próbę, którą jak zwykle jest
to samobójcze wyzwanie autoportretu.
Bo motyl zwinięty w zastygłym robaku
to tylko powrót do tamtej postaci
z pominięciem etapów pośrednich – taki skrót.
Masz jeszcze sprężystość, przy pewnej prędkości
fala się chwieje twarda – więc idź. Żryj, módl się i to
podnieś do rangi metody, szkicując mimochodem
swój obraz na marginesie pór roku lub po prostu z nudy,
jak koślawe serce na mokrej szybie pociągu.
A kiedy będzie ci przykro, że jesteś tylko pompą i dźwignią,
przypomnij sobie, jak trudno uchwycić odbicie – własne,
ulotne na tafli – i potem przekwitnąć jak narcyz.
Mówią, że byle pacykarz potrafi tak kręcić,
zmalować blef roku, którego nie zmyje
żaden rozpuszczalnik. Gdybym tylko mógł
oddzielić tę twarz od ciebie –
byłbym grą pozorów, okiem noktowizora
i byłabym taka młoda i brałabym z bidula dziennie
jedną dziewczynkę i jednego chłopca, i szłabym do ciebie,
mecenasie, turlać butelkę, chwalić pana, słone paluszki i tętno
w transformatorach, które bardzo lubią naśladować deszcz.
Nieprawdziwy jesteś w lustrze, które kłamie przez cały dzień,
dzień po dniu, żywy natomiast pozostajesz w długim,
w zdecydowanie przydługim cyklu wierszy o sztuce.
W paleolicie odbijał nas szlif kamienia,
pierwszy wynalazek tej cywilizacji
(kto dobrze zaczął – jest w połowie drogi).
Polerowany brąz, ołów i srebro –
zwierciadła, lustra, mamidła,
w których przejrzała się starożytność
tuż przed skokiem w schemat renesansu,
kiedy to znów człowiek widział siebie
rozpiętego na złotym piasku,
a bóg w fałdzie cumulusa
kończył sekcję zwłok i czekał na barok
(barok ładnie dzwonił).
No i wiadomo – ci burleskowi Rzymianie –
porządni jak stempel – żując kawior w Ritzu
wymyślą lustro ze szkła
do prześwietlania własnych obscenicznych gestów.
Ciebie teraz też widzę w skali:
znów się uśmiechasz, masz na fajki
i stać cię na lustro. To będzie twój portret, tutaj cię rozpiszę,
już tu edytuję twój formularz z CV, twoje referencje, twój
biedny dorobek, przesuwając palcem
do samego końca lub na sam początek
(gdzie chwieje się świat).
Zwierzęta też bez nas przechodzą test lustra,
my na selfie-płótnach jesteśmy jak dzieci,
(wracając przez zboże, trzymaj się mamidła).
Odbicie nam każe zakochać się w sobie
i leżeć na torach, czekając na znak.
Abstrakcja to unik, myk zleceniobiorcy,
ucieczka hormonów na zewnętrzny dysk.
Mimesis jest taka stara. Leżąc pod kocem
zaciska termofor między nogami
i wspomina mokre podobrazie,
na które malarz zerkał jak zalotnik.
Ślinka jej poszła i sunie po udzie.
Jak mówi Walser: Skąd brać dobre, solidne życie?
Jak mówi pan strażnik z muzeum: Pełno tu tego.
I na każdej ścianie prywatna przypadłość.
Jak pani definiuje siebie, madame? Pani browaru
sprytnie się prezentuje, zgłaszając napięcia,
jakie towarzyszą wcieraniu portretu w skórę własnymi
palcami. Van Eyck i Dürer malowali siebie na skórce z cielaczka
– cieńszej niż pergamin. Ich portrety nigdy nie były bezpieczne.
I ty też idź, dokąd szli tamci – tam, gdzie dojdziesz sam.
Niech ci nie zawracają głowy
chórzyści w krótkich spodenkach
na festiwalach zespołów ludowych,
rekonstruktorzy batalionów chłopskich,
referenci z twórczych stowarzyszeń
i kolektywne pikiety, zebrania w sprawach wspólnoty,
czarne i kolorowe marsze sprzeciwu i chwały, masowe protesty
i grupy wsparcia, i kluby kibica, i misjonarze plugawych kościołów,
bezczelni mnisi z bezgłośnych zakonów i celebryci z bezmięsnych sekt
i fani motłochu, i naganiacze
silent disco, pomysłodawcy fleszmobów
wyciskacze topornych refrenów
i mechanicznych łez w zatłoczonych kinach, podszeptujący
ludowe refreny bez synkop. Taki bluzg.
Tym wyleniałym kopiom z krwi i kości
powielaczom baśni o cyklicznej rzezi
powiedz: ja. Tym celebrytom klisz,
fanom armii, kontynuatorom husarskich tradycji,
rekonstruktorom bitew, analitykom obozów śmierci
powiedz: ja.
Niech ci się dobrze ze sobą układa.
Niech ci już służy twoja pojedynczość.
Twoje się przeglądanie w sobie, tak.
Niech błogosławieni będą bracia soliści, niszowi kamikadze,
siostry samogwałtu, sędziowie kapturowego samosądu:
singularia tanta – odzież, zawiść,
powietrze, mosiądz, igliwie, bohema i gniew.
A kiedy zmęczy cię pojemność luster
i dozór dystansu, kiedy ci samotność włoży
zimną uprząż w usta – pokaż chudą rękę,
żeby znowu sprawdzić, czy ktoś jeszcze patrzy,
jak wkraczasz do rzeźni w bardzo wąskich spodniach.
Podwójne spotkanie nad zimnym jeziorem
zmartwychwstawanie panien,
cukier w celofanie i whisky w lodówce
ma na etykiecie „a co to jest szczęście”.
Zbyt bliskie miejscówki na wspólnym okręcie
z proporczykiem pyłu i słońcem na plecach.
Zmęczenie portretu, żart autoportretu
zamieńmy na dancing i lot bez biletu.
Niech nam się jakoś ze sobą układa.
Niech nam nie służy nasza pojedynczość.
To jest sabotaż, piach na grób narcyza.
To bar tlenowy, świt na dnie zbiornika.
Twój pomysł na życie, który przyszedł znikąd.
