10/2025

Wojciech Kopeć

Notatki, szkice, ornamenty

W dotychczasowej recepcji twórczości Anny Matysiak przewijało się co najmniej kilka rozpoznań. Po pierwsze – jest to projekt autorski (bo tak chyba można określić płodną i konsekwentnie rozwijaną od kilku lat aktywność poetycką Matysiak) zorientowany na opisanie życia rozumianego możliwie najszerzej, nieantropocentrycznie: jako ciągły ruch między jedną formą a drugą. Po drugie – autorka Trewiru traktuje język materialnie, interesuje ją jego nieskończona potencjalność i otwartość na nowe, zaskakujące połączenia. Jak pisał Michał Trusewicz w swojej recenzji Pojedynki: „Wiersze Matysiak są odbiciem rozmaitych dyskursów, rejestrów i kodów językowych, dzięki czemu poetka decentruje język i otwiera go na różne wymiary”. Po trzecie – rozproszenie „ja” w wierszu (mimo że to często wokół obserwacji własnego‑nie własnego ciała ogniskują się kolejne książki).

Te intuicje, wyrażone na wstępie możliwie najogólniej, zdaje się potwierdzać sama autorka. W przeprowadzanych z nią rozmowach wskazuje na zainteresowanie posthumanizmem, relacją między ludzkim a nie‑ludzkim, które opisać może język ekstatyczny, badający świat i w wyniku różnych tarć, zmagań, interakcji z tym, co pozaludzkie, odkształcający rzeczywistość. Podążając za tymi tropami, z powodzeniem można by przeczytać również jedenastą już książkę poetycką w dorobku Matysiak: Srebro Fermiego. Tym bardziej że o międzygatunkowym splątaniu, fragmentacji „ja” i zdystansowaniu się wobec jakkolwiek esencjonalnie rozumianej tożsamości mówi się tutaj często, momentami całkiem wprost:

Chciałam znowu zrzucić skórę,
ale ta była ostatnia. Dlatego oddałam
imię, nazwisko i inne parametry.

(Rogatki)


Przez jakiś czas jeszcze dreszcz w palcach,
przechodzący w miękkość; czy moje stawy to ja?

(Społeczność)


obtarłem skórę na karku,
robiąc podkop; w ranie rozwija się coś.

(argumentum ad amputatio)


Chciałbym jednak przeczytać Srebro Fermiego obok tych gotowych tropów – oczywiście nie lekceważąc ich wagi dla interpretacji całej książki, a raczej: próbując gdzie indziej zlokalizować znaczeniotwórcze punkty ciężkości.

Przy kolejnych lekturach coraz silniej narzucało mi się pytanie: dlaczego podobne środki poetyckie, sprzężone z dość czytelnym posthumanistycznym anturażem, prowadzą na przestrzeni książki do tak odmiennych rezultatów? Oczywiście można by uznać, że zależy to, najzwyczajniej w świecie, od poszczególnych realizacji, które mogą być mniej lub bardziej udane – ot, banalna odpowiedź na banalne pytanie. Ale mimo wszystko nie zatrzymywałbym się na tej obserwacji, a poszedł krok dalej. Dlaczego poetyka Matysiak, mimo wyjątkowo spójnej „metody”, w niektórych realizacjach prowadzi do luźnych, niemal szkicowych impresji, a w innych do znacznie trudniej dostępnych, wyraźnie zorganizowanych maszynek? Wydaje się, że to skrajnie osobista, wręcz solipsystyczna perspektywa podmiotki mogłaby przynajmniej częściowo wytłumaczyć tę rozbieżność. Znamienne, że pojawiające się wielokrotnie odniesienia do świata nauki (zresztą już w samym tytule książki), pojęć z zakresu przyrodoznawstwa czy ściśle matematycznej symboliki służą nie opisaniu obiektywnie istniejącej rzeczywistości, ale – afektów, impresji ekstrapolowanych na świat jako taki. Dobry przykład stanowią „kreski” wyciągnięte z arytmetycznego kontekstu:

odliczanie się zbroi, straż się roi.
wybudzona z zagłady, całkuję i łamię
się nad kreską, pod kreską dynamit.

(łamanie kodów)


W innych fragmentach poetka reifikuje pojęcia, traktuje je jak swobodnie przenoszone przedmioty:


W stawach mam zjednoczone
królestwa: boli, bez rewolucji. Niezdarnie skubię
paradygmat, podłoga wzbiera od potraconych
zdań, podłoga za burtą –

(Wykorzystam wolność palców)


Minimalistyczna lapidarność Matysiak obfituje w różnego rodzaju „przeskoki”: a to nagle podmiot znajduje się w zupełnie innej przestrzeni, a to pojawiają się enumeracje obrazów, w których – podobnie jak w awangardowym montażu – kadr przeskakuje błyskawicznie z jednego miejsca w drugie. Te „przeskoki” sygnalizują czytelnikowi, że ma do czynienia z książką przekraczającą konfesyjną „impresyjność” czy zbiór notatek opisujących pojawiające się urywkowo obrazy. Ta skrótowość w końcu bywa też narwana, generuje połączenia składniowe nietypowe dla polszczyzny:


nie wracaj do mnie
– pisze ocean
na dwóch palcach
w kontakcie

(biedne białko)


Drobne przesunięcia w składni, przestrzenne metafory czy oszczędna fraza (wrażenie „rzemieślniczej obróbki” przycinającej wiersz) odsyła nas w końcu do konstruktywizmu spod znaku Natalii Malek. To przecież recepcja tej poetki ogniskuje się wokół architektonicznych i rzeźbiarskich metafor; perspektywa podmiotki jej wierszy nie wychodzi poza skrajnie rozwinięty solipsyzm i materialny autotematyzm, jednocześnie orientując się możliwie najdalej od konfesji. Elegancka prostota stylu Malek, często sięgającej po dziwne, zapomniane słowa i wokół ich wyobcowania z codziennego języka budującej całe wiersze, wyraźnie pobrzmiewa też w wierszach Matysiak. Dość powiedzieć, że chyba najbardziej charakterystyczny środek formalny, jakim posługuje się Malek, czyli enumeracja, równie chętnie jest wykorzystywany przez drugą z warszawskich poetek.

Nie przywołuję w tym miejscu autorki Kordu tylko po to, żeby – jak to często w tekstach krytycznych bywa – luźno skojarzyć dwie przystające do siebie poetyki. Chciałem pokazać, że twórczość i Malek, i Matysiak staje przed podobnym problemem, który wprost wynika z konstruktywistycznego podejścia do pisania, jednocześnie bardzo osobistego i awangardowego. O ile jednak Malek ostatecznie przezwycięża szkicową, „brulionową” poetykę życiopisania (kto czytał krytykę Maliszewskiego z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, ten wie, co mam na myśli), o tyle Matysiak w Srebrze Fermiego raczej sygnalizuje konstruktywistyczne tropy, sporą część książki zostawiając, niestety, trochę niedoredagowaną, jakby w fazie początkowego zarysu wiersza czy uwag, które spisuje się gdzieś na marginesie. Piszę to niechętnie, bo przecież znajdziemy w tomie wiersze konceptualnie ciekawe, których skrótowość konfuduje czytelnika, a jednocześnie odsłania przed nim ciekawy językowo mechanizm, tak jak w już:

wyskoczyłam w biegu i wbiegłam
w pole kukurydzy. Było to pod Grudziądzem,
było w środku Nevady, było to w środku.


Błyskawicznie przechodzimy przez całą serię dezorientujących zdarzeń. Nie wiemy, skąd wybiega podmiotka, dlaczego znalazła się na amerykańskich polach kukurydzy i czy przed kimś ucieka, a język stara się za tą osobliwością, w którą została wrzucona, podążyć. Ostatecznie znajdujemy się w jakimś wyabstrahowanym „środku”, tak jakby kartograficzne punkty odniesienia (też przecież całkowicie dezorientujące – gdzie Grudziądz, a gdzie Nevada) nie przystawały do poczucia całkowitego rozproszenia.

Innym wyróżniającym się przykładem jest wiersz Cykle z łagodnie wybrzmiewającą pointą, podsumowującą enumerację:

Przez godzinę opadać będzie
nowa fala kurzu i nasion, zarodniki
grzyby, pchły martwe i żywe.
Tyle możemy przewidzieć.


Wróćmy jednak do konstruktywistycznych tropów, które rozsiane są tu i ówdzie po całej książce. Pojawiają się geometryczne figury, kolory, które stają się równoprawnymi bohaterami wiersza, kolejne płaszczyzny czy w końcu nawiązania do materialności pisma i poezji w ogóle. Wszystkie te neoawangardowe rekwizyty zapraszają wręcz czytelnika, by odczytywał wiersz jako kompozycyjny plan, w którym znaczy sama materialność figur poetyckich, składni czy wyabstrahowanych struktur. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że w Srebrze Fermiego te konstruktywistyczne tropy są traktowane raczej jako ozdobniki, elementy niekoniecznie splecione organicznie z całą książką. Widać to choćby w wierszu Moje zimne ramię, w którym oszczędny dwuwers przywołujący obrazki szkolnego wyobcowania, pointowany jest trochę niezgrabnym, jakby wymuszonym, geometrycznym rozwiązaniem:

Boję się zimne ramię pod moją brodą.
Są tu obce dziewczyny z podstawówki i z liceum.
Opieram na tym koło.


Podobnie wybrzmiewa pointa w Wymianie gazowej. Ta nieco wylewniejsza, ale też bardziej ułożona i linearna proza poetycka (a zarazem miniaturowe studium z oddychania), wieńczy wers wprowadzający nagle wrażenie fragmentaryczności, dalekie od wcześniejszej części tekstu:


[…] warto też patrzeć w lewy górny róg ekranu, samym okiem, nie przesuwając głowy, uciekać nim tak długo, aż w końcu trzy razy idealnie trafi się w pole między zarysem krawędzi półki a korzeniem powietrznym paprotki.

Niebo nad berlinem, ręka zaciśnięta na kępce trawy, biurko.


Z kolei w innych wierszach to wspomniany już wcześniej kilkukrotnie szkicowy, nieociosany styl wychodzi na plan pierwszy. Żeby była jasność – nie mam tu na myśli poetyki minimalistycznej jako takiej, ale brak jakiegoś bardziej przykuwającego uwagę elementu, punktu zaczepienia, który albo prowadziłby do zaskakującego rozwiązania, albo wręcz przeciwnie: wyrażałby niemożliwy do rozwiązania językowy czy komunikacyjny klincz (co świetnie robią choćby Szymon Bira czy Ilona Witkowska). W wierszu nieobecność nie jest radykalna problemem nie jest więc brak jakiegoś wyrazistego zakończenia, ale brak wyrazistej poetyckiej interwencji w stonowaną, gładko brzmiącą obserwację:

w metrze odbicia w oknach
dotknięcia cudzym plecakiem
na schodach ruchomych
w szybie piekarnika jakiś Bosch


Ledwie zamarkowana gra słowna pojawiająca się na końcu (nazwa firmy produkującej sprzęt AGD tożsama z nazwiskiem słynnego malarza) w innych wierszach wybrzmiewa znacznie śmielej. Pojawiają się bliskie rymy („odliczanie się zbroi, straż się roi”; „mikrobiom / nie wierzy w złom.”) oraz słowa o tym samym rdzeniu zestawione obok siebie („pod niebem i podniebieniem / niebienie rozsuwa się żeby przenieść”). To chyba ulubiony obok enumeracji środek formalny wykorzystywany przez Matysiak i – podobnie – rzucany jakby mimochodem. W podobnym kluczu pojawiają się też językoznawcze i lingwistyczne określenia, takie jak: „semantyka” czy „imiona” – mamy jako czytelnicy odnosić wrażenie, że, aby zacytować komunał krytyczny, pracuje się tutaj w języku.

Wracamy zatem do tropów wymienionych przeze mnie na samym początku tekstu (posthumanizmu, decentralizacji języka i rozproszenia „ja”), które stanowią niejako poziom podstawowy poezji Matysiak. Ostatecznie lektura Srebra Fermiego tylko utwierdza czytelnika w tym, co wiedział o poezji Matysiak wcześniej, nie konfrontuje go z jakąś odmienną perspektywą, a elementy, które pojawiają się jak ślady prowadzące do głębszych metaliterackich tropów, okazują się niestety jedynie ozdobnikami. Nie znaczy to oczywiście, że interesująca czy zwyczajnie poruszająca książka poetycka zawsze musi być nastawiona na tricksterstwo, nieskończone ryzyko czy ciągłe podważanie swojej poetyki. Nie może w niej jednak zabraknąć wyrazistości, ciekawego pomysłu czy lekturowych punktów zaczepienia, a tego niestety w książce poetyckiej Matysiak nie znajdziemy zbyt wiele.

Anna Matysiak: Srebro Fermiego.
Instytucja Kultury Ars Cameralis Silesiae Superioris,
Katowice 2024, s. 58.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.