Opowiadania z Chipsów… wiele różni, mają jednak także liczne punkty zbieżne. Po pierwsze, w każdym z nich główne, jeśli nie jedyne, role odgrywają bohaterki. Jedynym wyjątkiem są Dziecko 1 i Dziecko 2 z Domu typu kostka, których płciowość celowo nie jest określona. Co ciekawe, w książce nie znajdziemy żadnych sugestii, że decyzja ta ma na celu wpisanie opowiadań w szeroko rozumiany dyskurs feministyczny, chociaż tego właśnie moglibyśmy się w takim kontekście spodziewać. Mamy w końcu do czynienia z prozą pisaną przez kobietę, o kobietach, w „świecie w opałach, przed którym na zmianę trzeba się chować i go ratować” – współczesność pełną gębą, ze wszystkimi jej troskami. W Alei Floksów zostaje co prawda przywołana postać Susan Sontag, ale tylko po to, by wskazać, że, podobnie jak główna bohaterka opowiadania, obgryzała paznokcie. Prócz sporadycznych napomknięć, w rodzaju „Miałam chłopaków, dziewczyny i coraz większe dawki Alprazolamu przed snem” w Baby Boczniak, zupełnie pomijany jest też temat seksualności. Estetyzacja chorób psychicznych i seks – dwa tematy, które często pojawiają się w książkach spod znaku „feministyczności” lub „dziewczyńskości” – nie grają w Chipsach… wcale pierwszych skrzypiec.
Czy Suszczyńska nie chce być jak inne dziewczyny? Wątpię, że o to chodzi. Jej bohaterki raczej prezentują sobą dziewczyńskość, która niekoniecznie ładnie wyglądałaby na smutnych profilach na Tumblrze. We wspomnianym już Baby Boczniaku szalona imprezowiczka zostaje landlordką po śmierci rodziców. Narratorka Agaty i zmarłych przeobraża się w pokemona, by przestali się jej śnić zmarli członkowie rodziny. Nie ma artystycznie wdzięcznych tematów anoreksji albo samookaleczenia – ich miejsce zajmują mniej pociągające zaburzenia obsesyjno‑kompulsywne, które do tego ogniskują się w aktach trudnych do estetyzowania (jak wspominane już obgryzanie paznokci w Alei Floksów). Pod płaszczykiem surrealistycznych, ciągle zmieniających się konwencji kryją się prawdziwe życia młodych kobiet i sekreciki, do których raczej nie chciałyby się przyznać. U Suszczyńskiej wykładają one tajemnice swojej codzienności kawa na ławę: „Tak, obgryzam paznokcie, bo tylko nad tym mam kontrolę w swoim życiu”; „Tak, przygarnęłam diamentowe prosię tylko dla lajków na instagramie”; „Tak, jestem landlordką i żyję z czynszu”.
W okładkowych blurbach recenzenci piszą zgodnie, że czytając opowiadania z Chipsów…, czują się sami jak tytułowi goście – rozsadzeni na kanapie, wsłuchani w opowieści snute przez Suszczyńską. Legendarny Afrojax pisze: „[…] książka Natalki Suszczyńskiej weszła mi jak złoto. A może dlatego, że jest świetnie, komunikatywnie napisana, z ogromną empatią względem swoich bohaterów […]”. Nie wiem, czy zgadzam się ze stwierdzeniem, że opowiadania z Chipsów… empatią stoją. Być może jednak elementem, który skłania do takich stwierdzeń, jest powstrzymanie się autorki od oceny swoich bohaterek. Suszczyńska obserwuje je z daleka, z dystansu – i nie wartościuje ich zachowań ani motywacji. Pozwala bohaterkom snuć swoje opowieści – nadaje im formę podobną do gawędy, pełną samonapędzających się fantastycznych skojarzeń, swobody wątków i fabularnych dziur, czasem nawet mrugnięć oka do czytelnika. Taki sposób pisania pozwala na wykreowanie specyficznego rodzaju dystansu, z którym przedstawiane są sylwetki bohaterów i wartościowane zdarzenia.
Do najciekawszych efektów prowadzi to w opowiadaniu Dom typu kostka, ostatnim i najlepszym w cyklu. Zachowanie dystansu pozwala autorce bardzo długo utrzymywać pozory, że opisuje trudne, ale szczęśliwe dzieciństwo. Jesteśmy gotowi przymknąć oko na osobliwe nazewnictwo używane wobec Dziecka 1 i Dziecka 2, a chłodny ton odtwarzanych codziennie rozmów zrzucić na nieuniknioną niewydolność komunikacyjną i ograniczenia języka. Na przykład gdy dzieci utartymi formułkami odpowiadają na pytania o to, jak minął im dzień w szkole, ich matka myśli sobie, że „nie ma pojęcia, co by odpowiedziała, gdyby któregoś razu ktoś ją zapytał o to, co u niej”. Styl, którym Suszczyńska się posługuje, nieraz przybiera też specyficzną, wypraną z emocji formę podobną do protokołu – na przykład w scenie, w której ojciec bije dzieci krzyżem za urządzenie pogrzebu wróblowi. Podobnie protokolarne są w tym sensie liczne fragmenty, które składają się wyłącznie z dialogów: wymiany zdań w zdecydowanej większości nie są opatrzone żadnym komentarzem. Odsuwają czytelnika od prawdziwych emocji bohaterów, zostawiają po sobie pustkę, tak jak wtedy, gdy matka decyduje się wyruszyć na poszukiwanie wodnego batiuszki i wskakuje do studni. Na dobrą sprawę jej wybór zdaje się podyktowany tym, że rzeczony batiuszka ma złote łuski. Jednak w obliczu całego opowiadania znajdziemy poszlaki, które wskazują na niezadowolenie ze związku z kontrolującym mężem‑przemocowcem, wypalenie i samotność. Suszczyńska świadomie pozostawia to wszystko niedopowiedziane. Odwraca uwagę czytelnika od większego problemu.
W pewnym momencie pozornie neutralny obrazek zaczyna się jednak kruszyć i nie da się już tłumaczyć przemocowych zachowań ojca kryzysem wieku średniego, a emocjonalnej oschłości atmosferą kościoła ortodoksyjnego czy „zimnym chowem”. Tematyzowane przez Suszczyńską zjawisko parentyfikacji tylko do pewnego momentu rozpływa się, niemal niezauważone, na kartach opowiadania. Powaga sytuacji uderza czytelnika z pełną mocą, gdy do domu typu kostka przychodzą sąsiedzi i w końcu wysławiają zewnętrzną ocenę życia rodziny:
Na początku możemy ulec tej pięknej wizji – matka ucieka z domu przez studnię ze swoim morskim doppelgängerem, by przemierzać kolejne cieki wodne w poszukiwaniu prawdziwego wodnego batiuszki o złotych łuskach. Suszczyńska rozbija jednak nasze wyobrażenia o bohaterce, której udaje się brawurowa ucieczka w poszukiwaniu samej siebie, a raczej konfrontuje je z tym, co pozostawiła za sobą, przemocowością ojca, któremu od tej pory placki smażą dzieci, a nie żona.
Autorkę zdecydowanie interesują problemy w relacjach międzyludzkich, w każdym z tych opowiadań coś bowiem zgrzyta. W Domu typu kostka opisywana jest parentyfikacja, w innych opowiadaniach pojawiają się zaburzenia osobowości i choroby: OCD, depresja, ADHD. Gawędziarska maniera, która lekką ręką prowadzi czytającego przez tekst, jest płaszczykiem, pod którym kryją się niewydolność relacji społecznych i dojmująca samotność bohaterek. Bo wszystkie są samotne. Czasem ze względu na czynniki zewnętrzne – na przykład obostrzenia pandemiczne, będące oczywistym nawiązaniem do warunków covidowych (Diamentowe prosię: historia porażki), albo katastrofę klimatyczną (Baby Boczniak). Czasem ze względu na obsesje, które dekonstruują tożsamość, a tym samym uniemożliwiają tworzenie głębszych relacji międzyludzkich. Pod tym względem bliźniacze są sobie dwie bohaterki o imieniu Hanna. Jedna z nich, już przeze mnie wspomniana, całe dnie spędza na obgryzaniu paznokci, druga zaś na pobieraniu faktur, co prowadzi do tego, że w swojej świadomości staje się jednością z własną firmą: „Moja firma to ja. A więc moja postać to postać mojej firmy – powtarza Hanna”, aż do końca opowiadania, gdy faktury ciągną ją do tańca. Scena ta może w jakiś sposób korespondować z zakończeniem Wesela. Faktury, podobnie jak Chochoł u Wyspiańskiego, są czynną stroną – to one proszą Hannę na parkiet. W popularnej interpretacji Wesela taniec jest obrazem bezwładności, działaniem pozbawionym sensu, które ma swoje korzenie w niemocy człowieka. To właśnie spotyka Hannę – stopniowy rozpad osobowości, znikająca sprawczość: „ma wrażenie, że umysł jej zgnił od tej nieustającej pogoni za fakturami. Ale to nie umysł jest jej potrzebny, tylko faktury”. Gdy zaś zwolni księgową, ujawnia się jej bezradność: „Liczy na to, że sytuacja sama się rozwiąże. Jak by to jednak miało wyglądać?”.
W tytułowym opowiadaniu Suszczyńska nawiązuje zaś do Tołstoja, wskazując to dość wyraźnie cytatem: „Wszystkie nawiedzone domy są do siebie podobne, każdy nienawiedzony dom jest nienawiedzony na swój własny sposób”. Po co autorce Anna Karenina? Taka dyskusja z jednym z najbardziej wyrazistych pierwszych zdań w historii literatury wywołuje śmiech – z wielkiej rosyjskiej powieści psychologicznej zostajemy przeniesieni do współczesności, gdzie bohaterka zmaga się z nawiedzeniem manifestującym się zapachem „starobabskich” perfum. Reinterpretacja cytatu jest też nieco przewrotna: u Tołstoja to szczęśliwe rodziny są pospolite, a nieszczęśliwe mierzą się z innymi problemami. U Suszczyńskiej – każdy dom boryka się z taką samą sytuacją paranormalną, a to brak nawiedzenia jest stanem wyjątkowym. Ostatecznie jednak tor opowiadania powraca do relacji rodzinnych, ale też tematu tradycji międzypokoleniowej: bohaterka mierzy się z duchem babci. Wypędzenie go to jednocześnie odcięcie się od patriarchalnych wzorców funkcjonowania, od tego, jak powinna zachowywać się dama – żeby móc po prostu jeść chipsy pod blokiem i serwować je gościom.
Czasem samotność bohaterek wynika z toksycznych zależności rodzinnych. Przykładem takiego opowiadania jest O Dominice, co ma zaszyty rozum, w którym główna bohaterka od dzieciństwa męczy się w relacji z kontrolującą, narcystyczną matką. Musi pilnować tego, w jaki sposób je, rozmawia czy spotyka się ze znajomymi, bo każde z jej zachowań jest przedmiotem oceny, zawsze zresztą negatywnej. W niektórych opowiadaniach konkretne powody atrapowości relacji nie są możliwe do zdefiniowania, a czytelnikowi dane jest tylko obserwować ich sztuczność. Bohaterki Suszczyńskiej powtarzają fałszywie uspołeczniające gesty w mediach społecznościowych, spotykają się z nudnymi znajomymi i są z tego niezadowolone („W ciągu trzech ciepłych miesięcy zła wróżka spełniła wszystkie niefrasobliwie rzucane «trzeba się kiedyś spotkać»”), nie potrafią żyć z rodzicami czy rodzeństwem, tak jak narratorka opowiadania o diamentowej śwince, która wprost przyznaje, że z siostrą potrafi się dogadać jedynie w kwestii gotowania ziemniaków dla nowego zwierzaka.
Chipsy dla gości są przy tym wszystkim jednak pełne humoru – Suszczyńska z lekkością łączy powagę osamotnienia ludzi, którym przyszło żyć w nowoczesności bez systemu wsparcia, z kąśliwą drwiną z absurdów późnokapitalistycznej rzeczywistości. Dawid Kujawa wskazywał w recenzji Chipsów…, idąc zresztą za sugestią z wywiadu z autorką, na obecne w książce inspiracje kreskówkowe. Myślę, że do zestawu artystycznych dykcji Suszczyńskiej można dorzucić jeszcze delikatny romans z dystopijną literaturą młodzieżową. Światy, które tworzy, i relacje, które opisuje, w dużej mierze charakteryzują się bowiem sztucznością i niewydolnością, popadają w absurd – a z absurdu płynnie przechodzą w tragizm i znów w żart. Tak jak wtedy, gdy narratorka Baby Boczniaka w iście kronosowskim geście pożera wyhodowane grzyby, którym jeszcze niedawno matkowała. Perypetie Hanny od faktur może i wywołują chichot, bo ciężko nie chichotać, gdy ostrze dowcipu łaskocze „małych przedsiembiorców”, jednak obsesyjne tony opisu mrożą uśmiech na ustach. Zabawne zdają się reakcje Dziecka 1 i Dziecka 2 na podarowany przez sąsiadów bigos, którego wcześniej nie jadły, dopóki Suszczyńska nie uderza nas pierwszym głosem z zewnątrz przemocowego domu, który rozpędza iluzję jak komentarz z offu.
Przeplatanie powagi z absurdem nie jest jedyną cechą tego specyficznego „leksykonu współczesności”, jakim są Chipsy…. Elementem, który spaja ze sobą zdecydowaną większość opowiadań, jest kwestia przemiany. Niemal wszystkie bohaterki i wszyscy bohaterowie Chipsów… wyruszają pod koniec opowiadań w drogę, czy to dosłowną, czy metaforyczną; przełamują własne i narzucone ograniczenia; podejmują akty większego i mniejszego buntu wobec zautomatyzowanej rzeczywistości. Dziecko 1, uznawane za głupie, zostaje głową rodziny, gdy Dziecko 2 kształci się na szklarza; jedno i drugie wyraźnie zrywa z tradycją, gdy przestają przyrządzać placki ziemniaczane. Narratorka Agaty i zmarłych przemienia się w pokemona i traci kontakt z nękającymi ją w snach duchami. Bohaterka Chipsów dla gości bezceremonialnie odsyła przytłaczającą obecność apodyktycznej babci w zaświaty, serwując gościom chipsy i zwracając się do ducha tak, jak damie nie wypada. Dominika o zaszytym rozumie pokonuje przesądną matkę jej własną bronią – na odejście daje jej w prezencie buty, co według starego zabobonu przynosi pecha (a do tego kładzie obuwie na stole, co pecha podwaja).
Pozostaje spytać – czy ten bunt cokolwiek znaczy? Czy zmienia życie bohaterek, czy jest tylko symbolicznym tupnięciem nóżką? Suszczyńska zwykle zawiesza odpowiedź, zostawia swoje bohaterki w tych przejściowych miejscach, na progu uchylonych drzwi. Ukazuje je w aktach sprawczości, ale nie dopowiada ostatniego słowa. Pozwala tylko wybrzmieć tym gestom, które wskazują na pragnienie zmiany. Zbiór opowiadań zamyka moment spotkania matki z Domu typu kostka z wodnym batiuszką – i jest to idealny przykład takiego gestu. Komizm sytuacji oparty jest na tym, że bohaterka, jak ryba, nabiera wody w usta, gdy zostaje spytana o to, o co nigdy nie spytał jej mąż ani dzieci, mianowicie: co słychać? Jej ucieczka owocuje nie tylko odkryciem samej siebie, lecz także odnalezieniem kogoś, kto jest w stanie zadać jej takie pytanie i chce usłyszeć odpowiedź. Odpowiedź ta nie jest jednak przeznaczona dla czytelniczki: w wygłosie opowiadania i całej książki, zostajemy zostawione z kolejną opowieścią. Tym razem dzieje się ona jednak poza kadrem, jest niedopowiedziana. Dowiadujemy się wiele o bohaterkach opowiadań Suszczyńskiej, ale jeszcze więcej zostaje przez autorkę wygrane umykaniem od jednoznacznych odpowiedzi. W ten sposób nie ocenia ona i nie determinuje – opowiada o urywkach życia, a resztę zostawia „na inną historię”. Dzięki temu zabiegowi w zbiorze opowiadań nie ma prób umoralniania, autorka nie popada w naiwne opisywanie procesu stawania się lepszym człowiekiem. Próba buntu stawia jej bohaterki na progu lepszego życia, zapowiada przełamanie cierpienia i pokonanie traum, ale Suszczyńska nie zamyka rozdziałów kiczowatym przekonaniem, że wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Jednocześnie nie chodzi jej też o pozostawienie czytelnika z pesymistyczną wizją późnego kapitalizmu, w którym jednostkowe działania nie mają żadnego znaczenia. Chipsy dla gości to takie słodko‑gorzkie pomiędzy, którego niedookreślenie tylko zaostrza apetyt.
