W pierwszym opowiadaniu Strony A Przez okna narrator, niczym w Oknie na podwórze Alfreda Hitchcocka, obserwuje mieszkańców kamienicy przy ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie. Po zmroku budynek przypomina wystawę obrazów Vermeera, tyle że zamiast koronczarki widać chłopaka tkwiącego całymi dniami przed ekranem, adwokata w pstrokatej marynarce i starszą panią z kudłatym psem. Opowieść przenosi się do restauracji, gdzie grupa znajomych, piękno‑szpetnych trzydziestoletnich, świętuje urodziny koleżanki ze studiów. Narrator – późny wnuk Antoine’a Roquentina z Mdłości Sartre’a – patrzy spode łba na teatr życia świątecznego. Wszystko jest sztuczne i obce, ludzie to marionetki, a zbytkowny lokal to scena żałosnego widowiska: „wszedłem do środka i mimo że wziąłem przed wyjściem całą tabletkę xanaxu, przytłoczył mnie chaos tego miejsca: gwar rozmów, brzęk kieliszków, zapach potraw”. Następują długie partie, w których cytuje podręcznikowe objawy depresji („Przez ostatnie cztery miesiące prawie nie wychodziłem z mieszkania”), fobii społecznej („Nie rozmawiałem z nikim na żywo, poza panią z Żabki”) i zespołu derealizacji („każdy gest – sztuczny, każde słowo – wcześniej zapisane”). „Pewnie w tamtej chwili obróciłbym się i wycofał do bezpiecznej przestrzeni własnego mieszkania” – takie określenia jak „bezpieczna przestrzeń” wprost odsyłają do psychoterapeutycznej nowomowy i drażnią ucho. Żeby już nikt nie miał wątpliwości, bohater odmawia picia alkoholu: „(Nie mogę mieszać alkoholu z lekami)”.
Wszystko dzieje się zgodnie z przewidywalnym scenariuszem. Po jednej stronie stołu młodzi ludzie w koszulach od Ralpha Laurena, pracujący w konsultingu i „optymalizujący zyski” (zarobki na poziomie „czterdzieści brutto na
Poza tymi obozami znajduje się xanaxowy egzystencjalista, którego przytłaczają towarzyskie spory o kapitalizm. W końcu jednak opowiada się – niespodzianka – po stronie ofiar systemu. Zażywając w łazience dodatkową tabletkę alprazolamu, wypowiada złote myśli: „Żeby być częścią mechanizmu, musisz być w ciągłym ruchu”; „Na koniec nie powiedziało mi własne ciało”. I tak dalej, o tym samym.
Świat, który najwyżej ceni indywidualność, pełen jest, jak pisała zjadliwe Dorota Masłowska w Magicznej ranie, „fabrycznych ludzi w opakowaniach po dziesięć sztuk”. Język stał się wysypiskiem etykiet, a każdy niepokój ma swój numer w katalogu International Classification of Diseases. Tłumaczy to Dauksza we wspomnianej książce, przyglądając się karierze pojęcia „przegrywa” – „utożsamienie z etykietą pozwala inaczej gospodarować własnymi lękami i niepokojem, korzystać z gotowych definicji i scenariuszy zachowań”. Jakkolwiek tłumaczyć paradoks indywidualizmu i unifikacji – systemowo (winny jest „Bóg Kapitalizm”) lub jednostkowo (Sartre’owska „zła wiara” czy Frommowska „ucieczka przed wolnością”) – Dźwięki ptaków rozpoznają go poprawnie. Lecz co z tego, gdy brak choćby jednego mięśnia śmiechu, który udźwignąłby internetową mowę‑trawę swoich bohaterów? Dziewczyna z opowiadania Przez okna dostaje na urodziny „designerską duńską lampę”, co dowcipny narrator, ten od xanaxu, komentuje tak: „Czy to już ten wiek, kiedy dajemy sobie w prezencie duńskie lampy? […]. Nasze życia się kończą, gdy zaczynają nas kręcić krzesła”. Powielanie kliszy o „milenialskiej stateczności” śmieszy chyba wyłącznie po zażyciu SSRI.
Następne opowiadania na Stronie A to już prawie rock psychodeliczny. W Lisie i dziewczynie, które można określić jako sample z Nóg Izoldy Morgan Brunona Jasieńskiego, bohater spotyka kobietę, która zgubiła swoje nogi. Okazuje się, że to młoda samobójczyni, duch z zaświatów, który zstąpił, by poskarżyć się na cywilizację sukcesu. W poszukiwaniu utraconych kończyn wybierają się razem do Ząbkowic Śląskich, rzekomego miasta Frankensteina. Po drodze Karo wygłasza filipiki przeciwko światu, w którym „dwudziestolatek chce się zabić, bo go nie przyjęli na studia albo dlatego że nie dostał się do jakiejś korporacji”. Opowiada też historię szczęśliwej wyspy, z której pochodzi: są na niej „kraby, które na grzbiecie mają ludzkie twarze”, na dnie morza panuje zaś Smoczy Król. Historia rozgrywa się nocą, na zagubionej autostradzie do Ząbkowic. W radiu śpiewają Kylie Minogue i Madonna, a obok samochodu biegnie lis (czyżby uciekł z Małego księcia?). Gdy zatrzymują się w polu, lis olbrzymieje i wznieca tuman kurzu, z którego wyłania się Karo, tym razem z nogami. Jeśli cały sens opowiadania sprowadza się do tych kilku oskarżycielskich zdań przeciwko psychozie sukcesu, to kraba z rzędem temu, kto odgadnie, co mają wspólnego lis, beznoga dziewczyna, Madonna i Smoczy Król.
W podobnie absurdalnym tonie utrzymane jest opowiadanie Wreszcie czuł, że żyje, o mężczyźnie, który umiera po kupieniu drogiego oczyszczacza powietrza i zamienia się w ducha. Pierścień Gygesa z Media Marktu sprawia, że Kamil, pracownik korporacji, staje się przezroczysty dla kolegów z biura. Zaczyna więc, odwrotnie niż Gyges z Państwa Platona, dokuczać ludziom „zapatrzonym w ekrany, którzy siedzieli sami i nie odzywali się do nikogo”, pluć do ich filiżanek, psuć im słuchawki i sikać na laptopy. Kamil doskonale odnajduje się w roli dobrej zjawy („W końcu rozumiem, po co jestem!”). Opowiadanie, opatrzone mottem z Pracy bez sensu Davida Graebera („Istota ludzka pozbawiona sensownego wpływu na świat, przestaje istnieć”), zamienia się w przypowieść o zgubnym wpływie telefonów komórkowych i internetu na relacje społeczne. Kowalik zaprzęga arsenał surrealistycznych chwytów do ilustracji oczywistej tezy.
Na Stronie A przesłuchać można także piosenkę o instagramowej miłości. Ona, studentka z Berlina, nazwa użytkownika: „Miękkość serca”, „dancer | performer | feminist; she/they”. On, student zarządzania na SGH, raper o niebieskich włosach, zwany przez kolegów „simpem”. Poznają się, „serduszkują storiski” i pada sakramentalne: „Mam poczucie, jakbyśmy się znali od zawsze”. Kończy się rzecz jasna fiaskiem, on śpiewa piosenkę „Puste serce, zimne dłonie, nie chcę dalej być sam / Mieszam proszki, żeby nie czuć emocji”, a ona na koncert nie przychodzi. „Smutna buźka, łezka”, the end.
Następny hit na czasie to Wrona bez nogi, opowieść o chłopaku, który podczas kwarantanny zaczyna interesować się miejskimi ptakami. Dniami i nocami słucha albumu Coldplay, gapi się na kulawe wrony, a w majakach po zolpidemie słyszy, jak mówią do niego: „powinieneś być ze swoimi emocjami” (w świecie Kowalika nawet ptaki przeszły kurs mindfulness). Chłopakowi objawia się także generał Józef Zajączek („Może to przez Zolpidem”), konfederata barski, który recytuje Viva la Vida Coldplay w stylizacji na Redutę Ordona i pyta się go, czy chciałby umrzeć za ojczyznę. W odpowiedzi chłopak podpala generała i przeklina go po wsze czasy, nazywając „starym dziadem”. W ten sposób mści się na wszystkim, co „niepostępowe”, łącznie z babcią, która zarzyna kurę na rosół, i matką gdaczącą: „Taki to był zawsze dobry chłopiec, grzeczny”. Zajączek ginie w płomieniach, chromy ptak porywa chłopcu zegarek po starym. Viva la vida.
Dalej jest równie jaskrawie – w opowiadaniu Krzaki wykładowca filozofii cierpi na depresję, a liczne codzienne dylematy moralne rozwiązuje zaklęciem: „kim jestem, żeby oceniać”. Przygląda się swoim pierwszym zmarszczkom, stęka teatralnie, wychodząc spod prysznica („Mój Boże, czy to tak się zaczyna?”). W pracy męczy się ze studentami, którzy widzą we Fryderyku Nietzschem „dziewiętnastowiecznego incela”. Nic dziwnego, że zostają mu tylko spacery z psem i niewinny romans ze studentką. „Ludzie nie pomagają jednak na długo”, stwierdza tym razem bohater Królikasów, powielając popularny przesąd o „zastępowaniu ludzi psem”. Nie jest w tym odosobniony, wystarczy przywołać najnowszą powieść Krzysztofa Vargi Śmiejący się pies, by przekonać się o istnieniu mizantropów‑psiarzy.
Kowalik „diagnozuje” współczesność – medyczny żargon jest tu na miejscu. W opowiadaniu Normalny człowiek po raz kolejny sięga po przypowieść. Oto Grzegorz – skojarzenie z Gregorem Samsą z Kafkowskiej Przemiany nasuwa się tu zbyt łatwo – budzi się rano i nie rozpoznaje świata, w którym żyje. Mężczyźni wyglądają jak kobiety, a Grzegorza tytułują „radczynią prawną” i dodają mu nazwisko panieńskie żony. Na ulice zamiast psów wyprowadza się świnie. Utopia to czy dystopia, brakuje rozstrzygnięcia. Grzegorza oskarża się o bycie „normikiem” i „nudziarzem”, mówi mu się: „To bardzo okej nie rozumieć wszystkiego” (mowa apostołów pozytywnego myślenia). Pod koniec opowiadania, na przyjęciu urodzinowym swojego syna, bohater rozbiera się do naga i ogłasza ewangelicznie: „Oto normalny człowiek!!!”. Nietzsche, Chrystus albo Sally Rooney z powieścią Normalni ludzie – jeden pies, a nawet świnia. Po raz kolejny czytelnik zostaje z pustą diagnozą. Niedobrze być „incelem”, ale równie źle być „normikiem”.
W ostatnim opowiadaniu Ogrody Wisły Kowalik snuje fantazje o przyszłości. Panuje wojna hybrydowa, bioinżynieria tworzy nowe gatunki zwierząt, a wszystko kontroluje nowy (zamuskowany?) prezydent Stanów Zjednoczonych. Jak na końcowy utwór Strony B to raczej licha fantaisie impromptu, niedorobiona i pospieszna koda.
Dźwięki ptaków to ani w pełni konsekwentny „realizm dyktafonowy” – można by ukuć taki termin po lekturze opowiadań „z życia wziętych”, takich jak Przez okno, Krzaki, Monstera i Miękkość serca – ani surrealizm, mimo że usilnie wprowadza się absurdalne szczegóły do prozy obyczajowej, jak w Lisie i dziewczynie. Kowalik rozrasta się do piętnastu Kowalików (tyle jest opowiadań), przez co książka‑płyta osuwa się w nieprzyjemną kakofonię. I nie są to dźwięki ptaków, ale remiks realistyczno‑surrealistyczno‑futurystyczny z parabolicznym dżinglem, ostatecznie ze szkodą dla każdej konwencji.
Można by oponować naiwnie: ależ taki jest współczesny świat, pomieszanie z poplątaniem, wrona z lisem, a krab z królikiem. Dźwięki ptaków to jednak książka z ambicjami postawienia „społecznej diagnozy”, co słychać już od pierwszych stron. Jeśli tak jest, nie wystarczy jednak transkrypcja dialogów z Instagrama, parę etnograficznych wypraw do centrum Warszawy, a w przerwie na lawendową kawę kilka pomysłów na egzotyczną fabułę. W ten sposób można jedynie zebrać garść realistycznych drobiazgów, które osuwają się w stereotyp.
Gorzką rację miał Michel Houellebecq w Poszerzeniu pola walki: „Cała ta zbieranina realistycznych szczegółów, która ma na celu przedstawienie ostro zróżnicowanych postaci, zawsze mi się wydawała, przepraszam za określenie, głupotą. […] To jakby obserwować homary, które maszerują na dnie akwarium (wystarczy w tym celu pójść do rybnej restauracji)” (przeł. Ewa Wieleżyńska). Pozwolę sobie na śmiałą wróżbę. Jeśli literatura pójdzie tym tropem, a więc gdy ludzi będzie widzieć wyłącznie przez pryzmat generacji (alfy mówią inaczej niż milenialsi), a z pojedynczym człowiekiem rozprawi się, nazywając go „normikiem” czy „simpem”, to będzie można sprzedawać ją w opakowaniach po dziesięć sztuk. Wtedy lepiej już słuchać śpiewu ptaków.
