10/2025

Zuzanna Sala

Meta krytyki (2). Influencer

W normalnych warunkach, w normalnym świecie pracodawca powinien zapewniać nam sprzęt i materiały do pracy. Natomiast w czasach, gdy kurier Uber Eats musi nie tylko używać własnego smartfonu i zapewnić sobie środek transportu, lecz także kupić we własnym zakresie torbę termiczną za ponad 100 zł, zdanie otwierające tekst wydaje się utopijne. Jeśli ludzie wykonujący pracę fizyczną, idealnie wpisującą się w charakterystykę przewidzianą przez prawo pracy, często muszą płacić z własnych pieniędzy za możliwość wykonywania zawodu, to co dopiero zrobić z freelancerskimi, inteligenckimi pracami, takimi jak uprawianie krytyki literackiej?

Pomijam już to, że mało kto utrzymuje się dziś wyłącznie z pisania o literaturze, dlatego trudno mówić o krytyce jako wykonywaniu zawodu. W ślad za podnoszonym od lat w kulturze hasłem, że za wykonaną pracę należy się zapłata, będę traktowała jednak uprawianie krytyki jako często niepełnoetatową i nieuregulowaną, ale jednak pracę zarobkową. Zwłaszcza że znaczna część mojego budżetu domowego pochodzi z pisania tekstów czy prowadzenia spotkań o książkach. Jeśli jednak krytyk pracuje zarobkowo, to istotne pytanie brzmi: kto go zatrudnia? Zanim jednak przejdę do próby odpowiedzi na to pytanie, kilka słów o tym, co naprowadziło mnie na podobne rozważania. Zaczęło się od reakcji na rozmowę dotyczącą Bookstagrama (czyli pisania o książkach na Instagramie), którą z Konradem Janczurą opublikowaliśmy na łamach „Małego Formatu”. Dość ostro komentowałam w niej nieuczciwe praktyki marketingowe polegające na nieoznaczaniu przez niektórych influencerów współpracy z wydawnictwami (czyli de facto reklam). Po opublikowaniu rozmowy zwrócono mi uwagę, że współpraca może mieć wymiar nie tylko finansowy. Wszelkie czerpanie korzyści materialnych od producenta jakiegoś towaru (w kontekście literatury jest nim wydawca jako ten podmiot, który opiekuje się towarową stroną utworu literackiego, m.in. wprowadzając go na rynek) stanowi rodzaj współpracy promocyjnej. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie pozostawia w tej kwestii żadnych wątpliwości. W rekomendacjach prezesa UOKiK dotyczących oznaczania w mediach społecznościowych treści reklamowych przez influencerów jasno sprecyzowano:

nie ma znaczenia, w jakiej formie influencer otrzymuje korzyść materialną dla uznania treści jako komercyjnej. Korzyść materialna może mieć formy wynagrodzenia pieniężnego lub rzeczowego, czyli m.in.: produktów lub usług, zniżek na zakup produktów lub usług, […] voucherów promocyjnych, bonusów.


Wśród ludzi aktywnych w social mediach, bookstagramerów, booktuberów czy booktokerów, świadomość tego, że książka jest towarem na rynku, a wydawca to nie tylko promotor kultury, mecenas z misją, ale przede wszystkim przedsiębiorca, któremu zależy na dobrej sprzedaży produkowanych przez siebie towarów, jest dość rozpowszechniona. W związku z tym każdy prezent, gratis, egzemplarz recenzencki rozpoznawany jest jako materialne wynagrodzenie, które osoba tworząca treści do mediów pobiera od producenta, czyli wydawcy. W moim przekonaniu to dobre, przejrzyste i pozbawione złudzeń podejście. Po przyjęciu go rodzi się jednak pytanie: czy krytyk podlega tym samym zasadom co influencer? A jeśli nie, to dlaczego? Czy jest coś obiektywnego (wykraczającego poza wątłe kryteria powagi i habitusu), co odróżnia krytyka od influencera książkowego? Dużo bowiem w historii napisano o rozróżnieniu między literaturoznawcą i krytykiem literackim – nie zamierzam podważać wagi tej dystynkcji, uważam, że jest ona zasadna i potrzebna. Tę różnicę mamy jednak w miarę rozpoznaną. Czas idzie do przodu, wraz z nim zmianie ulega pozycja krytyka i dziś najistotniejsze wydaje mi się inne rozróżnienie: właśnie to między krytykiem a influencerem.

Jeśli pracą krytyka jest obserwowanie i komentowanie pola literackiego, pisanie tekstów, które dałoby się określić za pomocą czterech funkcji uporządkowanych niegdyś przez Janusza Sławińskiego (poznawczo‑oceniającej, postulatywnej, operacyjnej, metakrytycznej), to jego narzędziem pracy są głównie bieżąco wydawane publikacje literackie. W normalnych warunkach, w normalnym świecie pracodawca powinien zapewniać nam sprzęt i materiały do pracy. I tak zapewne byłoby, gdyby istniały krytyczne etaty przy redakcjach czasopism – ale w czasach wszechobecnego B2B sami musimy być sobie sterem, żeglarzem, okrętem; pracownikiem i menedżerem. Dlatego krytycy zazwyczaj nie narzekają, jeśli obsypuje się ich bezpośrednio masą wydawniczych gratisów – myślą o nich nie jako o przekupstwie i liczeniu na wdzięczność ze strony oficyny, ale jako o koniecznej materialnej podstawie do wykonywania zawodu. Co istotne, krytycy (w przeciwieństwie do influencerów), gdy odbierają egzemplarz recenzencki, nie zobowiązują się do żadnej formy publicznego odnotowania tego faktu ani tym bardziej do pisania o danej książce. Jeśli wydawca zapewnia im narzędzie pracy, to z pewnością liczy, że w ten sposób zwiększa szanse na promocję produkowanego przez siebie towaru. Krytyk jednak postąpi według własnego kaprysu i własnej ekspertyzy – napisze albo i nie, nic oficynie do tego. Prawdopodobnie z tego powodu wydawcy od krytyków wolą influencerów i trudno im się dziwić – w przypadku influencera kasa rzadko okazuje się wyrzucona w błoto, w przypadku krytyka zaś – nadzwyczaj często.

Tu widać kluczową w moim mniemaniu różnicę między influencerem a krytykiem. Nie jest ona oparta ani na poziomie wiedzy, ani na głębi refleksji, ani na wielkości zasięgów. Podstawową rzeczą odróżniającą krytyka od influencera jest to, kto jest jego pracodawcą. Jeśli działalność danej osoby jest uzależniona od materialnych relacji z producentami towarów, o których pisze (tzn. jeśli dobiera treści, które publikuje, ze względu na otrzymywane propozycje współpracy promocyjnej, w tym barterowej) – mowa o influencerze. Jeśli kieruje się własną ekspertyzą i na poziomie materialnym pozostaje osobą niezależną od wydawców, a konkretne zlecenia przyjmuje od podmiotów niemających interesu w zwiększeniu sprzedaży danych książek – jesteśmy na biegunie krytyki. Dla ułatwienia skonstruowałam krótką listę, pozwalającą zarysować linię demarkacyjną:

1) pisanie tekstów do prasy niezależnej od wydawców, np. prasy kulturalnej dotowanej przez MKiDN – krytyka literacka;

2) pisanie tekstów do prasy zależnej od wydawców, np. recenzji książek Biura Literackiego do „biBLioteki” albo recenzji książek Agory do „Gazety Wyborczej” – influencerstwo;

3) prowadzenie dyskusji/spotkań organizowanych przez instytucje publiczne, miejskie, NGO, domy kultury, biblioteki (takie, które nie prowadzą wydawnictw) – krytyka literacka;

4) prowadzenie spotkań autorskich organizowanych przez wydawnictwo – influencerstwo;

5) pisanie posta na własnych kanałach socialmediowych, jeśli się na nic nie umawialiśmy z wydawcą (mamy własny egzemplarz książki albo dostaliśmy recenzencki od wydawnictwa, ale bez zobowiązania się do żadnej wzajemności) – krytyka literacka;

6) pisanie posta na własnych kanałach socialmediowych, jeśli się w jakiejkolwiek formie zobowiązało odwdzięczyć wydawnictwu za egzemplarz promocyjny – influencerstwo;

7) pisanie blurba na okładkę książki – influencerstwo.

Z powyższego rozróżnienia wynika, że kiedy pisałam recenzje książek Jerzego Jarniewicza czy Antoniny Tosiek na portal „biBLioteka”, byłam influencerką, nie krytyczką literacką. Podobnie jak Marek Bieńczyk, kiedy pisał blurba na książkę Elizy Kąckiej Wczoraj byłaś zła na zielono. „Krytyk” i „influencer” to nie esencjalne kategorie tożsamościowe – to terminy określające zadania, ambicje i warunki danej pracy. Influencerem się bywa, a nie jest – podobnie krytykiem. To nie stałe cechy, to kategorie opisowe określające konkretne sytuacje, relacje i działania.

Influencerstwo może być merytoryczne i przekonujące, a krytyka literacka może być błaha i wtórna. Można też uprawiać krytykę literacką, która wspiera wolnorynkową ideologię lub być influencerem, który bezpardonowo i bezwzględnie krytykuje książki w ramach współprac z ich producentami (nawet jeśli nie jest to szczególnie stabilny model zabezpieczania sobie szans na kontynuowanie działalności na podobnych zasadach). Materialne uwikłania ustanawiają kontekst, ale nie odbierają całkowicie możliwości autonomicznego zabierania głosu w debacie.

I chociaż liczba niuansów wydaje się tu znaczna, to zaproponowany podział wciąż jest zasadniczo precyzyjny. A trzymanie się tej precyzji – zwłaszcza w czasach rytualnego powtarzania wobec krytyki zarzutów kolesiostwa i elitaryzmu – wydaje mi się szczególnie istotne.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.