Za tymi ciężkimi drzwiami jesionowymi, w gabinecie jasnym czekał on, ten ktoś istotny: starszy, owalny w ramionach, raczej niski, w okrągłych rogowych okularach, z brzuszkiem wyhodowanym na dobrobycie, to pewne, przy rozdziawionej gębie cmokał cienkimi wargami pod skrzywionym nosem, który widzi się u starych kawalerów, zakatarzony, trochę zgarbiony w szarym niby surducie, niby marynarce o niepoważnym kroju, pasującym bardziej studentowi albo artyście niż osobie na takim stanowisku. Tam, gdzie mógł zachować swą indywidualność, utrzymywał wąsik. Który lśnił drapieżnie, jakby się ciągle oblizywał, sinawy, przeistaczając się wręcz w trupi włochaty pasek na wygolonej skórze na ostro. Prawą dłonią, dłonią raczej kobiety niż mężczyzny, odpędzał coś jakby natrętne myśli. To był sekretarz ideologiczny KW, a więc osoba wysoko postawiona w hierarchii. Wezwał owego człowieka bezpośrednio do siebie na ważną rozmowę.
– Towarzysz rozumie, jako że – z naciskiem powiedziane to jako że – chciałbym towarzysza śledczego w pewnym sensie ukierunkować bardziej. − Co pewien czas wkładał na nos szkła w rogowej oprawie, właściwie nie musiał używać szkieł, ale właśnie bez żadnej potrzeby przecierał je powoli irchową szmatką.
O wyznaczonej godzinie Szary Człowiek usiadł w fotelu z jasnego dębu z podwójnie ambarasującym uczuciem, po pierwsze, jakby to był fotel dentystyczny, i po drugie z tym, jakie jest udziałem ludzi, których ból zmusza do pilnego szukania pomocy u kogoś, do kogo nie ma się kompletnie zaufania.
– Nie, dziękuję towarzyszowi, wolałbym nie, staram się mniej palić, nawet może uda mi się zupełnie rzucić palenie. – Wybronił się przed poczęstunkiem nikotynowym, rzeczywiście starał się ograniczyć palenie. Towarzysz sekretarz zaś miał palce zrudziałe od nikotyny wypalanych w nadmiernych ilościach papierosów.
Sekretarz uśmiechnął się jak wyrozumiały rodzic, tak do sufitu bardziej kierując swą szczodrobliwość, ale dłonie miał wilgotne, jakby moczył je w kleistej wodzie.
– Z tym paleniem w zasadzie to wy macie rację, ale ja jednak zapalę, nie mam tyle samozaparcia, co wy – zapalił delikatniejszą markę Zefir – tym bardziej że poprosiłem was, towarzyszu, w bardzo delikatnej sprawie. Doszło do nas, że to was skierowano do rozwiązania zagadki tych dwóch morderstw we Wrzosowie, więc nie ukrywam, że ta sprawa szczególnie leży nam na sercu i bardzo niepokoi. Może jednak zapalicie?
– Wolałbym jednak nie, zdecydowałem się ograniczać, jak już to wspominałem, ale towarzysz sekretarz może się nie krępować, mnie to nie przeszkadza.
Sekretarz głośno, zbyt głośno, aby to był jedynie przypadek, z pewną władczą ostentacją przełknął ślinę.
− Tak, ograniczacie się z paleniem, to postawa godna pochwały, popieram i zachęcam. A teraz ogólna uwaga, to nie jest łatwe województwo. Co dzień mam takich i jeszcze twardszych sto orzechów do rozgryzienia i zastrzegam, że nie będę nad wami trzymał parasola ochronnego. Ale pewny jestem, że wy aż takiej asekuracji nie potrzebujecie. Towarzysz major Horoszewski z Komendy Głównej bardzo pochlebnie się o was wypowiedział jako o specjaliście, a po linii partyjnej osobiście sam towarzysz Ludwik Wanad bardzo zaangażował się w waszej sprawie. Obaj bardzo was nam polecali i wyrażali się o was bardzo pozytywnie. Nie dawniej jak przedwczoraj mieliśmy telefon z centrali z rekomendacjami dla was, uważają was za dobrego czekistę, tak się o was nasi towarzysze wyrazili. Już teraz mogę wam powiedzieć: w grę wchodziły tylko dwie kandydatury: konkretnie wy albo kapitan Jan Ziętek, ale towarzysz Ziętek przebywa obecnie na wczasach w Bułgarii, w podróży poślubnej, sami rozumiecie. Zakładam, że zapewne znacie już przynajmniej wstępną dokumentację całej sprawy, właściwie to dwóch spraw, tej z przed roku, i tej obecnie zaistniałej. Obowiązuje nas decyzja podjęta na wysokim szczeblu, aby je łączyć w jedno zagadnienie. Z kolei ja chciałbym was, jakby to ująć, zapoznać z regionalną specyfiką, to trudny teren, bardzo nietypowy, nieprzewietrzony, jakby tu powiedzieć, miejscowi ludzie to dosyć hermetyczna społeczność, wiem coś o tym osobiście, bo moja małżonka urodziła się we Wrzosowie, wiecie, tam jest tak jak na Sycylii, liczą się te stare rody. Wyznam, że sam, jak mam do czynienia z ludźmi z Wrzosowa, to zawsze mam wrażenie, że coś mają do ukrycia. Oczywiście wraz z Polską Ludową stosunki się powoli zmieniają, ale nie na tyle, aby z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że mamy pełną kontrolę nad sytuacją. Oj nie, nie wyobrażajcie sobie Bóg wie czego, mafii tam nie ma, ludzie normalnie żyją, ale jest pewien klimat, szczególna atmosfera. Ale kawki nie odmówicie i zwyczajowej lampki wina, mamy dobre, importowane, gronowe bułgarskie. No tak, musimy tą niedobrą sytuację uzdrowić i wy tego dokonacie tam bezpośrednio, na miejscu. Powiem wam, że w sukces są zaangażowane najwyższe czynniki. – W myślach zaś doszedł do nieoczekiwanej konkluzji: ten człowiek nie wygląda mi na kogoś, kto ma szczęście w kartach. Sprawa wrzosowska była i jest wysoce delikatna i może mieć drugie, a nawet trzecie dno. Nie możemy pozwolić, aby ta sprawa na jakimkolwiek etapie wymknęła się spod naszej kontroli. Zatrzymał się obok szerokiej bryły biurka i nonszalancko oparł się o jego brzeg. Pozę tę już wielekroć podpatrzył u towarzyszy z KC. Zaciągnął się głęboko: jednak papieros dobrze mu robi.
Pytanie dla obu, jego czy tamtego, a może kogoś trzeciego? Czyje było to odbicie − pląsające widmo, majak, pętające się niczym bagienny liszaj na licu politurowanej szafy od bardzo ważnych akt i rozporządzeń?
No jak tak, to nie odmówił, mała kawka owszem, winko okazało się gruzińskim, ale nie zapalił, choć ssało go w żołądku, po prostu papieros trochę go rozpraszał i chciał pokazać (bardziej sobie), jaki jest mężny. Kiedy sekretarka, towarzyszka Zofia, kolejny biurowy kaszalot w szarym kostiumie, poruszająca się z gracją ochwaconej kobyły, wyszła z gabinetu, pomyślał: Dlaczego oni zawsze mają taki paskudny personel żeński? Dlaczego oni wszyscy tutaj tacy jak po jednych rodzicach, kluchowaci, bezwyrazowi? Wiadomo dlaczego, zbliżony tryb życia całej tej kasty urzędników: tłuste jedzenie, za dużo alkoholu, papierosy, brak ruchu i świeżego powietrza, a u kobiet dodatkowo poronienia, porody.
Gdy zostali sami, sekretarz dziwnie po ludzku spoważniał, swym prywatnym zwyczajem zakasłał i, zmieszany, bezbarwnym tonem rozbryzgującym się od tej sztucznej inteligencji orzekł:
– Tak, bez wątpienia to bardzo trudny problem i bardzo nietypowy, powiedziałbym nawet taki jakiś zupełnie nie z obecnych czasów, jakiś taki, nie śmiejcie się, że tak powiem, jakby z ducha przedwojenny. Mam pewne podstawy, aby tak powiedzieć, wiecie może, że ja ukończyłem socjologię, co, nie wyglądam wam na magistra, oj nie, tym bardziej na humanistę. I właśnie jako socjolog chciałem was bardziej uczulić na aspekt społeczny. W hermetycznym małomiasteczkowym środowisku już mamy dwa morderstwa, oba wyjątkowo okrutne i ofiarami są dzieci płci żeńskiej, podlotki. Może to coś znaczy? Tamto morderstwo sprzed roku nie zostało wyjaśnione, sami wiecie, że mamy tylko poszlaki, tylko podejrzenia, żadnych dowodów. To ostatnie, drugie, już wiąże się z gwałtem i ma wyraźnie podłoże seksualne. Towarzysze z komendy wojewódzkiej dokładnie mi referowali, tak, ale jest jeszcze coś, jesteście inteligentni i sami wcześniej czy później dojdziecie do informacji, że w roku 1938 właśnie w tym samym parku we Wrzosowie, w pobliżu zegara słonecznego w podobny sposób zamordowano dziecko, dziewczynkę narodowości żydowskiej, miejscową, córkę koszernego rzeźnika, to jeden fakt, a drugi jest taki, że po roku, w połowie sierpnia 1939 roku w tym samym parku w podobnych okolicznościach, nocą, zamordowano dziewczynę narodowości polskiej, szesnaście lat, i ta druga ofiara została zgwałcona, ale tak nie do końca przekonywająco. Jeszcze jedno muszę wam powiedzieć, ale to w najgłębszym zaufaniu, jak to mówi się, na cztery uszy wyłącznie, to temat tabu. W 1945 roku, latem, we Wrzosowie, wszystko wskazuje na to, że zrobili to miejscowi, jednemu, no, z naszych tych bardziej aktywnych towarzyszy bagnetem albo nożem do szlachtowania nacięli gardło. Ale nie do końca, specjalnie, aby konał w mękach jeszcze kilka dni. Z okropnej rany na szyi wydobywały się czerwone pęcherze. Podrzucili go pod posterunek milicji nocą, aby się wykrwawił lub zadławił krwią. Nie mógł jeść ani pić, cierpiał niewyobrażalnie, rzęził. Nic się nie dało zrobić, lekarz, domyślacie się sami, nie mógł na jego ból patrzeć, taki to ten narodek, nikt nic nie widział, nikt nic nie wie, kamień w wodę, totalna zmowa milczenia. – I zaciągnął się okropnym muchobojem. – Może jednak złamiecie się i zapalicie mojego?
– Nie, dziękuję, zapalę swojego, ale nie teraz, jakoś mi mało przyjemnie się zrobiło. Staram się rzucić ten nałóg, nawet mi czasem wychodzi to rzucanie − wymawiając się, Szary Człowiek zaniepokoił się: wszyscy wielcy mnie polecają, a może wypychają na pierwszą linię ognia. To też coś znaczy albo gorzej, coś zapowiada, ale nauczył się udawać obojętność, nawet spokój. Gdyby żył komisarz doktor Bolesław Szmurło, ten by wiedział, od czego zacząć. Nazywali go pijawka, taki niski, łysiejący od dzieciństwa, facjata niskiej rangi urzędnika pocztowego z bardzo, ale to bardzo głębokiej prowincji. A jemu tylko pułkownik Wala powiedział krótko: – Życzę wam powodzenia, pakujcie walizki i w drogę.
Sekretarz przechadzał się po gabinecie owym robionym elastycznym stylem (aby nikt nie mógł komuś wyżej zasugerować, że posunął się w latach), mimowolnie, acz jeszcze udatnie prezentując definicję „dożywotni urzędnik” wypisaną niewidzialnymi literami na wyświeconym siedzeniu. A on myślał, że ten człowiek, który jest ordynarnie nijaki, który tak po chłopsku usiadł i podciągnął nogawki spodni, na bezmyślnej twarzy, trochę bezczelnej, takie twarze coś znaczyły jeszcze w latach pięćdziesiątych, na tej twarzy spóźnionej o dekadę ma wypisane „nudzę się” i jakby się nie bał, to by ziewał, skurczybyk.
[pełny tekst do przeczytania w wydaniu papierowym]