1. Poeta i jego tłumacz. Jeden to introwertyk, drugi − ekstrawertyk, jeden był pesymistą, drugi optymistą. Ten pierwszy to Polak, ten drugi Niemiec. Wiele ich dzieliło, ale wiele też łączyło. Byli wszak rówieśnikami, urodzili się w roku 1921. Obydwaj wzięli udział – z bronią w ręku – w II wojnie światowej, tyle tylko, że po dwu różnych stronach. A mimo tego, jak podkreślali w listach do siebie, należeli do tego samego pokolenia, które wzięło udział w tworzeniu się historii, ale jako przedstawiciele tego pokolenia wpływu na historię nie mieli żadnego. Tadeusz Różewicz i Karl Dedecius.
Znamienne, że pierwsze listy do siebie wysłali tego samego dnia 14 grudnia 1961 roku, Dedecius z Frankfurtu, Różewicz z Gliwic, osobiście zaś poznali się niespełna rok później, w październiku 1962 roku, i szybko się zaprzyjaźnili, przeszli na ty, weszli w komitywę ze sobą, czego efektem szczerość, z jaką się do siebie zwracali, ale także delikatność; gdy jeden drugiego nie chciał urazić, a sprawa była drażliwa, pisał z wyjątkowym taktem, nie wprost, licząc przy tym na dobrą wolę i chęć porozumienia ze strony tego drugiego. Kiedy się poznali, mieli po czterdzieści lat i każdy z nich był już w swojej dziedzinie kimś. Gdy zaś wymieniali ze sobą ostatnie listy mieli po lat dziewięćdziesiąt. Od początku znajomości jeden zdawał sobie doskonale sprawę z wybitności tego drugiego. Nie ma w tym przypadku, że już w pierwszym liście Różewicz wyznawał: „To najważniejsze – sprawa honorarium jest dla mnie raczej drugorzędna” (14 XII 1961). Jakby chciał dać Dedeciusowi do zrozumienia, że przede wszystkim zależy mu na tym, aby to on był jego głównym tłumaczem na język niemiecki. Oczywiście, Różewicz nie był jedynym pisarzem, którego Dedecius na język niemiecki przekładał, tak samo zresztą jak Dedecius nie był jedynym tłumaczem, który przekładał Różewicza na niemiecki, lecz nie ulega wątpliwości, że zachowali wobec siebie role uprzywilejowane.
Tak czy owak, chociaż zajmowali się sprawami literatury, to jednak twardo stąpali po ziemi; ich licząca ponad pół wieku dwutomowa korespondencja jest świadectwem tego, jak zmagali się zarówno ze sztuką słowa, jak i sztuką życia. O jednym i drugim pisali do siebie w sposób otwarty, bez ogródek, a przecież z taktem i elegancją. Przejmującym tego dowodem listy, jakie napisali do siebie po śmierci synów: Clemensa Dedeciusa w 2007 roku i Jana Różewicza w roku 2008. Kiedy zwracali się do siebie per Bracie, a nawet Braciszku, to nie bez kozery. Cóż, jak się kiedyś zgadali: na różnych etapach życia języka polskiego uczył ich ten sam nauczyciel Janiga; Różewicza w Radomsku, a Dedeciusa w Łodzi.
[…]
3. Każdy z nich tworzy w listach swój własny konterfekt, ale także konterfekt tego drugiego. I nie sposób nie stwierdzić, że są to nad wyraz celne portrety. Piszą do siebie wprost, bez owijania w bawełnę, o tym, co ich boli: i jak Różewicz nie kryje swojej niechęci do Zbigniewa Herberta, tak Dedecius nie kryje swojego konfliktu z Jarosławem Iwaszkiewiczem.
Jako najwybitniejszy tłumacz literatury polskiej na język niemiecki, a także założyciel i dyrektor Deutsches Polen-Institut był Dedecius poddawany najrozmaitszym naciskom, próbowano go wplątać w najróżniejsze intrygi personalne. Już po kilku latach znajomości wyznawał swojemu rówieśnikowi: „człowiek ucieka od rzeczywistości do poezji, myśląc, że tutaj znajdzie prawdę, pokój, mądrość, itd. A okazuje się, że wśród poetów panuje zimna wojna, absolutyzm, totalitaryzm itp. postępowe idee. Mord, niewola i rasizm. A dlaczego nie tolerancja, a dlaczego nie szacunek dla «innej maści»?” (17 I 1964). Nie inaczej po kilku dekadach: „To, co pisarze piszą o pisarzach, poeci o poetach (tym bardziej), krytycy o krytykach, tłumacze o tłumaczach – nie czytam tego i nie traktuję tego poważnie ani z sympatią. Raczej z żalem i wstydem” (3 IV 1988). Nie krył przed nim, że dostaje z Polski mnóstwo przesyłek z książkami głównie od poetów, ale przecież nie tylko, i tyle samo próśb i gróźb, tłumaczyć tego, a nie tamtego. Różewiczowi, który namawiał go, aby przełożył Granice współczesności Mieczysława Porębskiego, odmówił całkiem obcesowo: „takich książek otrzymuję od moich 200 znajomych w Polsce także kupę. Każdy spodziewa się, roi nadzieję, że mu gdzieś to jego dzieło ulokuję” (26 VI 1965). Kilka miesięcy później, bo Różewicz widać nie ustępował, nieco się usprawiedliwiając, objaśniał: „Wszystkich książek, które są tego warte, i tak nie przetłumaczę. […] zrobiono ze mnie instytucję – każdy myśli, że jestem jakimś duchem świętym, «zobowiązany» załatwiać sprawy, odpowiadać na pytania, dawać informacje, pisywać po dziesięć listów dziennie” (6 IX 1965). Nie raz i nie dwa wtrąca np. „Piszę krótko (tymczasem), bo strasznie haruję: pracuję nad trzema książkami równocześnie” (czerwiec 1968 roku). Dochodzi do tego, że nie wysyła mu swojej właśnie wydanej książki, „bo sam nie lubię, jeśli mi ktoś nieproszony przysyła swoje” (17 IX 1975). Innym razem komentując recepcję wydanej we własnych przekładach antologii, konstatuje: „Z antologiami sprawa zawsze będzie tak jak jest i jak była, tzn. zbiorowisko nieporozumień i ogólnego niezadowolenia. Wiem, bo sam nie jestem bez winy” (13 V 1985). A jednak nie wini za ten stan rzeczy nikogo oprócz siebie: „Wiem, że Ty to dobrze zrozumiesz, to moje idiotyczne prusko-protestanckie (wrodzone! zakorzenione) pracowite poczucie odpowiedzialności” (5 V 2006). Doskonale współgra ta konstatacja z autocharakterystyką sprzed czterech dekad: „Przepracowany jestem – ale to mój stan normalny i ciągły. Coś w rodzaju pijaństwa, narkotyzacji” (9 III 1965). Niewykluczone zresztą, że to najcelniejsza autocharakterystyka, jaką Karl Dedecius daje w tych listach.
Wzrusza przy tym wiara tłumacza w literaturę polską, jego miłość do polskiej literatury, niezachwiana i niewyczerpana. Podpytywany o książki współczesnych niemieckich autorów, jakie się ostatnio ukazały i jakie warto byłoby przeczytać, odpowiada z rozbrajającą szczerością: „niemieckiej poezji ostatnio nie czytałem prawie wcale” (30 VIII 1970), a kilkanaście lat później podpytywany, co sądzi o nowo nagrodzonym nobliście: „przykro mi, ale nowego laureata Nagrody Nobla nie czytałem. Genialnych polskich poetów jest tak dużo, że mi na resztę świata brak sił i czasu” (6 XII 1984). Z oddania Dedeciusa dla polskiej literatury i kultury czy też w ogóle dla Polski – z jednej strony, a z drugiej – z jego pracowitości Różewicz zdawał sobie sprawę doskonale. Wielokrotnie przezywał go pół żartem, pół serio Atlasem i Syzyfem lub Syzyfem i Heraklesem – w jednej osobie; i jest w tym coś na rzeczy. Pół żartem, pół serio życzył mu na Nowy Rok, aby „przetłumaczył (he! he!) wszystkich polskich poetów” (16 II 1969), pół żartem, pół serio zagadywał go: „co Ci daje np. tłumaczenie wierszy p. Polkowskiego – nawet św. Hieronim tego nie wie” (21 XII 1993). A mimo tego namawiał przyjaciela, aby przełożył wiersze Adama Czerniawskiego i Bolesława Taborskiego, powieść Mieczysława Porębskiego Z. Po-wieść (oczywiście, przy okazji wypomni mu, że wcześniej polecanych Granic współczesności nie przetłumaczył), rekomenduje na stypendium do Deutsches Polen-Institut poetę Jerzego Kronholda i nie kryje irytacji, gdy z jego rekomendacji nie skorzystano. Pamięta o tym, że przyjaciel wierzy w św. Hieronima jako patrona tłumaczy i przez wiele dekad, skąd tylko się da, wysyła mu – do jego prywatnej kolekcji – wszystkie pocztówki z podobizną tego świętego.
[…]
6. Jak na zdefiniowanego pesymistę przystało, Różewicz narzeka i zrzędzi, co nie znaczy, że nie potrafi nad swoim malkontenctwem zapanować; wtedy nie bez autoironii pisze: „Czuję się źle, ale nie będę o tym szerzej pisał, bo prócz mnie jeszcze parę milionów starych ludzi czuje się źle (raz lepiej, raz gorzej)”, ale nie omieszka zaraz dodać: „Trzeba się czuć źle w Paryżu wtedy wszyscy o tym mówią w Warszawie. Jak się źle czujesz w Gliwicach czy w Radomsku, to się nie liczy (i nigdy się nie liczyło)” i jako przeciwstawne przykłady podaje przypadki Aleksandra Wata oraz Juliana Przybosia. Tymczasem Dedecius, który zdefiniował zarówno życiowy pesymizm Różewicza, jak i swój programowy optymizm, nie raz i nie dwa stara się zmitygować przyjaciela. Próbuje go rozchmurzyć zapewnieniami: „ciągle pracuję na Ciebie i Twoją wieczność” (4 II 1977) albo z premedytacją odwraca kota ogonem: „Popatrz więc na życie pogodniej […] i nie zazdrość mi mojego życia, które może jest i «bogate», i «dramatyczne» – ale z kolei ja tęsknię za – Twoim żywotem, za spokojem, bezludziem, pustynią i puszczą” (23 III 1980). A kiedy nie pomagają żarty, odpowiada pięknym za nadobne: „Widzisz – teraz na mnie kolej, teraz ja mam jeden z naszych niżów psychometrycznych. Nie można przecież być bez końca zdrowym i w kieracie” (28 I 1984).
Musiało być w Różewiczu coś autodestrukcyjnego, skoro w końcu – po wywiadzie poety dla „Süddeutsche Zeitung” – tłumacz napisał: „Wiem, że lubisz być «niepopularny» i dlatego robisz wszystko, ażeby Ci się to udało” (20 III 1989) i jeszcze tego samego roku: „Mnie to nie przeszkadza, że Ty się często (oczywiście nie bez przyczyny) złościsz, gniewasz, rugasz – komuś pokazujesz język, czemuś jesteś nieprzejednany. Ja to rozumiem, jak brat brata rozumie, ale czy aby inni też, czy wszyscy?” (15 V 1989). Trochę w tych konstatacjach, przestrogach zniecierpliwienia, ale też sporo autentycznej obawy o psychiczną, by nie powiedzieć duchową kondycję przyjaciela. Stąd braterskie wręcz upomnienia w stylu: „i jeśli możesz, pozwól sobie od czasu do czasu na szczyptę wesołości” (3 V 1996). A przecież w listach Różewicza sporo dowodów na to, że był on skory do wesołości, do żartów, że na deficyt poczucia humoru nie cierpiał; i w twórczości, i w bezpośrednim kontakcie, o czym zresztą piszący te słowa miał okazję przekonać się nie raz i nie dwa. Ale jednak nie poczucie humoru interlokutorów przesądza o poznawczej wadze i literackim znaczeniu ich korespondencji. A zatem na koniec cytat z wiersza Tadeusza Różewicza Do tłumacza K.D. z roku 1970, opublikowanego teraz w dwutomowym zbiorze ich Listów po raz pierwszy; dwie pierwsze strofki:
Moją pamięć
tłumaczysz
na pamięć własną
moje milczenie
na swoje milczenie
słowo słowem oświetlasz
wyłaniasz obraz
z obrazu
wydobywasz
z wiersza
wiersz
Bo przecież tłumacząc polskich poetów na język niemiecki, Karl Dedecius był nie tylko tłumaczem, ale także poetą. I Tadeusz Różewicz wiedział to doskonale, lepiej niż ktokolwiek, niewykluczone, że lepiej niż sam Karl Dedecius.
[pełny tekst do przeczytania w wydaniu papierowym]