Tak czy siak, najlepszą rekomendacją tej książki jest nazwisko autora. Wszak Adam Zagajewski to nie tylko jeden z głównych kandydatów do literackiego Nobla, o czym od kilkunastu lat wczesną jesienią przypominają niemal wszystkie polskie gazety, rozgłośnie, stacje telewizyjne i portale internetowe, ale przede wszystkim jeden z najświetniejszych tworzących dzisiaj w Polsce poetów, na dodatek wieloletni wykładowca z zakresu creative writing na uniwersytetach w Houston i Chicago.
Czytam wszystko, co Zagajewski pisze i wydaje, nie mogłem więc nie przeczytać i tej książki. Biorąc ją do ręki, wiedziałem, że raczej nie znajdę w niej przepisów i recept na to, jak pisać dobre wiersze, ale też – jako pisujący i publikujący od czasu do czasu wiersze – miałem nadzieję, że dowiem się tego i owego o poezji jako takiej, w ogóle i w szczególe. Nie od dzisiaj zresztą wiem (co zresztą mówię swoim studentom raz i drugi, prowadząc warsztaty z zakresu poezji na Studium Literacko-Artystycznym UJ), że łatwiej o wiedzę, jak nie pisać, niż jak pisać, jak pisać nie należy, niż jak pisać należy. Ale nawet jeśli ustalimy, co przesądza o tym, że jeden wiersz jest zły, a drugi jest dobry, nie znaczy, że będziemy na pewno wiedzieli, jak pisać, aby pisać dobrze. Z pisaniem dobrze jest problem, z pisaniem źle problemu nie ma.
Tytuł tej książki jest nie tylko intrygujący i mylący, ale także przewrotny. A to z tego względu, że jej adresatem, jej odbiorcą wirtualnym nie jest wcale ktoś początkujący, uczący się chodzić, kto jeszcze nie ukończył osiemnastu lat, lecz pełnoprawny obywatel państwa poezji czy szerzej – literatury, kto ma prawo ubiegać się o najwyższe w tym państwie funkcje i stanowiska. Poza tym tytuł Poezja dla początkujących jest nieścisły, a to z tego względu, że przedmiotem rozważań Adama Zagajewskiego jest nie tylko poezja, ale również proza, bohaterami jego esejów są nie tylko poeci, już to polscy, już to obcy, ale także prozaicy, zarówno polscy, jak i obcy. O jednych i o drugich pisze się tutaj z równą uwagą i pasją, jedni nie są wcale ważniejsi od innych, wszyscy są równie ważni w swojej wyjątkowości. Są między nimi Czesław Miłosz i Zbigniew Herbert, Stanisław Barańczak i Julian Kornhauser, Rainer Maria von Rilke, Konstandinos Kawafis i Thomas Stearns Eliot, ale także Aleksander Wat (jako autor Mojego wieku), Józef Czapski, Hanna Malewska, bracia Henryk i Tomasz Mannowie, Thomas Bernhard i W.G. Sebald. Eseiście bliscy są zarówno autorzy tak znani, jak Antonio Machado, Paul Celan czy Tomas Tranströmer, jak i mniej znani, w rodzaju C.K. Williamsa czy Michaela Krügera, Utza Rachowskiego czy Jürgena Fuchsa.
Nazwałem autora eseistą, a nie literaturoznawcą, z premedytacją. Poezja dla początkujących to nie podręcznik, lecz tom esejów. Korzystając z formuły eseju, Zagajewski – autor takich książek, jak W cudzym pięknie, Obrona żarliwości, Lekka przesada czy Poeta rozmawia z filozofem – tyleż swobodnie, co finezyjnie przechodzi od tematu do tematu, od nazwiska do nazwiska. Pisząc o Rilkem, pisze przy okazji o Stefanie Georgem i Robercie Musilu, o Rodinie i Cézannie, o Claudelu i Mallarmém, pisząc o Miłoszu, pisze też o Keatsie, Novalisie, Rimbaudzie i Hoffmansthalu. Bywa, że to, co pisze przy okazji, jakby na marginesie, okazuje się ważniejsze od tego, co stanowi zasadniczy temat rozważań. Nieco amorficzny i nieco konfesyjny charakter tych szkiców jest ich cechą konstytutywną, ale także wielką zaletą. Ze szczególną uwagą wczytywałem się zwłaszcza w pojawiające się tu i ówdzie, wtrącone jakby mimochodem zdania i akapity o Jarosławie Iwaszkiewiczu i Tadeuszu Różewiczu, którzy bez wątpienia nie są bohaterami bajki Zagajewskiego, jak ponad wszelką wątpliwość są nimi Miłosz i Herbert. Dlatego też czytelnika, który ma już tę książkę na biurku, ale jeszcze nie zaczął czytać, namawiam, aby jej lekturę rozpoczął od końca, od posłowia, w którym Zagajewski zawarł kilka ważnych myśli o istocie eseju, w tym tę oto, że „esej to próba, jest wiecznym błądzeniem. Błądzić – to i w języku polskim, i w łacinie, i w innych też językach znaczy nie tylko «mylić się», ale i być w ruchu, wędrować, przechadzać się, nie wiedząc, dokąd się dojdzie. Jednak błądzić w nadziei, że u kresu podróży będzie się jednak nieco bliżej prawdy niż w dniu, kiedy się wyruszyło w drogę”. Niewątpliwie słowo eseisty jest w przypadku tego autora równocześnie słowem poety.
Poezja jest tutaj równie ważna jak poeta. Eseistę po równi zajmuje biografia wybranego poety i jego twórczość. A przy tym nie tylko literatura sama w sobie, ale także jej kontekst: historyczny i polityczny, społeczny i obyczajowy. Niezależnie od tych kontekstów, od tego, w jakim kontekście poeta żyje i tworzy, eseista przyznaje mu prawo do indywidualności, do samotności, do osobności. Praca poety to według Zagajewskiego praca w wyobraźni, poeci to „pracownicy ducha”. Zajmuje go „poeta odszczepieniec, poetycki dysydent” Kawafis lub Wat, ale jako „człowiek wewnętrzny”. Ci wielcy tworzą zazwyczaj przeciwko ideologii, na przekór ogarniającej wszelkie dziedziny życia prywatnego i zbiorowego ideologii, w imię nieskończoności, ale też eseista nie byłby sobą, czyli poetą, gdyby nie dodał: „Nieskończoność poezji jest niepewna, kapryśna, wydaje się nawet, że jest – lub bywa – skończona”. Wyobraźnia, duchowość i nieskończoność to, rzecz jasna, nie jedyne tematy tej książki, wszak czytamy tu także o mądrości pisarza, o jego sumieniu i pamięci, o rolach, jakie przychodzi mu z wyboru lub z konieczności bądź z odgórnego lub oddolnego nadania pełnić, w tym o roli autorytetu; wreszcie o roli konkretu w kształtowaniu wiersza, ale także o natchnieniu, czym ono jest, jeśli w ogóle jest.
Adam Zagajewski ma swoje zdanie niemal na każdy temat literacki, ale własnych sądów nigdy nie wygłasza ex cathedra, w sposób apodyktyczny, nic z tych rzeczy. Imponuje mu z jednej strony wyobraźnia Rilkego, a z drugiej pracowitość Stanisława Barańczaka, imponuje mu młody Miłosz i stary Miłosz, ci, którzy wygrali, i ci, którzy przegrali; być może nawet ci ostatni bardziej, bo przecież klęska jest ciekawsza od zwycięstwa. Pasjonuje go także wiersz Kawafisa Bóg opuszcza Antoniusza i zainspirowana tym wierszem piosenka Leonarda Cohena Alexandra Leaving oraz afera oskarżonego o zdradę na rzecz Niemiec kapitana Alfreda Dreyfusa, któremu winy co prawda nie udowodniono, ale za to skazano go na dożywocie, co doprowadziło – skąd my to znamy? – do podziału Francji „na dwa walczące ze sobą plemiona”.
Z powagą rozprawia o Auschwitz i Kołymie, o komunizmie i kapitalizmie, o sowieckim imperializmie lub faszystowskiej dyktaturze i o demokracji, w której moglibyśmy się poczuć jak u siebie w domu, ale nie boi się żartować, gdy opowiada o życiowych słabościach i nieporadnościach pisarzy, a choćby i swoich. Czego jak czego, ale empatii mu nie brakuje. Cóż, wspominając czasy PRL, studencki klub Pod Jaszczurami w Rynku Głównym w Krakowie, Dom Literatów przy ulicy Krupniczej 22, gdzie w piątkowe wieczory zawzięcie spierali się pisarze z trzech grup: Teraz (Zagajewski, Kornhauser, Stanisław Stabro, Wit Jaworski et consortes), Tylicz (m.in. Adam Ziemianin, Jerzy Gizella, Andrzej Warzecha) oraz 848 (np. Roman Wysogląd, Leonard Neuger), a w redakcji tygodnika „Życie Literackie” przy ulicy Wiślnej dział poezji redagowała Wisława Szymborska, wreszcie blok przy ulicy Bolesława Chrobrego, gdzie jego sąsiadami byli nie tylko Kornhauser, ale i aktor Starego Teatru Jerzy Radziwiłowicz, dochodzi do słusznego wniosku: „Satyrycy i humoryści w chwilach wolnych od pracy oddają się melancholii, za to nieraz tragicy pękają ze śmiechu – może dlatego, że tragizm oswaja ich z absurdem, a absurd przeraża ich, ale także bawi”.
Adam Zagajewski lubi paradoksy, „nierozstrzygalne sprzeczności”, wręcz w nich się lubuje. Ale przecież ma rację, gdy twierdzi: „można zmarnować życie w najlepszym z krajów (który to kraj?) i ocalić je w najgorszym” lub wtedy gdy konstatuje: „Nie trzeba wierzyć w poetów, wystarczy dochować wiary poezji” czy wtedy gdy dochodzi do tyleż smutnego, co słusznego wniosku: „kiedy umieramy, odchodzimy jak biedacy; milionerzy nie mogą zabrać z sobą majątku, kolekcjonerzy muszą porzucić swoje kolekcje, generałowie znikają samotnie, bez ordynansa, bez orderów i bez podwładnych”. A poeci? Poeci są biedakami całe życie – dopowiadam już od siebie samego – umierają tak, jak żyli, czyli jak biedacy, a mimo tego nie umierają do końca, bo przecież żyją w swoich wierszach, które ktoś kiedyś wreszcie przeczyta. Nadzieja poetów jest nieskończona i nieśmiertelna.