Leżałam długo w łóżku, zupełnie przytomna, przewracając się z boku na bok, to odrzucając, to naciągając na siebie kołdrę. Wołałam rodziców, wymyślałam, że chce mi się pić, że chce mi się jeść, że muszę iść do łazienki. Jadłam więc kanapki, na które wcale nie miałam ochoty, piłam wodę tak powoli, aż wzbierała mi w ustach.
Czasem oglądałam z rodzicami filmy. To znaczy – oni oglądali, a ja siedziałam ukryta na progu ich pokoju i widziałam ekran z twarzami rozciągniętymi pod dziwnym kątem.
Potem mówiłam po prostu, że nie mogę zasnąć. Mama radziła, żebym odwróciła się do ściany i „coś sobie wyobrażała”.
To w końcu pomogło, bo chociaż wciąż nie spałam, nauczyłam się, że w przebywaniu sam na sam z własnymi myślami nie ma nic strasznego.
Na przykład kiedyś przez dobre parę tygodni próbowałam przed snem przywołać wszystkie pokoje w góralskich domach, kwatery, które wynajmowaliśmy co roku w wakacje. Pokoje w Beskidach, w Tatrach, w Pieninach, wyszukiwane w gazetach w dziale „ogłoszenia drobne”.
Gdzie stały nasze łóżka? W którym miejscu było okno? Czy za oknem był ogród?
Domy podobne do siebie, wyciągnięte w górę, z niezliczonymi piętrami dobudowanymi tak, by pomieścić wielopokoleniowe rodziny górali i letników.
Boazerie. Wszystkie te pokoje przypominały drewniane szkatułki ze szczelnie opuszczonym wiekiem.
Jasny kolor drewna. Żółtawa poświata odbita od polakierowanych desek. Ciemne nacieki sęków.
Pościel z kory. Pastelowe powłoczki w żurawie.
W którymś z domów w suterenie, w części wspólnej, był chyba stół bilardowy. Wydaje mi się, że pamiętam, jak bilardowe kule toczą się przez ciemnozielone skurzone sukno. Kule odbijają się od siebie, od band, któraś wpada w łuzy.
Ta praca pamięci uspokaja mnie. Zmusza do wysiłku, przywołuje zmęczenie, ale przede wszystkim wydaje mi się, że jest jak odkręcanie ze szpulki bardzo dawno nawiniętej przeze mnie samą nitki.
Odkrywam miejsca, o których nie pamiętałam od lat, obrazy tkwiące w gotowości, pojawiające się właściwie natychmiast, kiedy tylko postanowiłam o nich pomyśleć. Jakby wystarczyło się tylko zapuścić w ten obszar, by znów wszystko zobaczyć na własne oczy. Nie wywołują zdziwienia, raczej są potwierdzeniem, że tak, to ja sama właśnie tak to wszystko widziałam.
Są jednak i takie wspomnienia, które przypominają nagły uskok, wpadam w nie, zupełnie zaskoczona, że nagle odkrywam coś, co kiedyś mi się przydarzało. Ale one także zwykle wracają do mnie w całej okazałości, gotowe, choć zadziwiające, sztychy.
Wreszcie są obrazy powoli przeze mnie przywoływane, na których trop wpadam pomiędzy innymi, szukam ich, a potem po kawałku odkrywam, jakbym je sobie wymyślała.
Wtedy właśnie zasypiam.
Nagle widzę obraz z wycieczki sprzed dziesięciu lat. Z nikim o tym wcześniej nie rozmawiałam, nie robiłam ostatnio niczego, co mogłoby przywołać akurat tamten czas z pamięci.
A jednak właśnie ten zapomniany obraz wpada mi przed oczy na ułamek sekundy, kiedy robię zakupy, jadę autobusem, stoję w kolejce.
Ciągłe powidoki. Miejsca, w których kiedyś byłam, ale o których przecież nigdy później nie myślałam. Są jak paproszki wirujące w oku, myślę sobie, ale pośród nich widzę też obrazy znajome, miejsca obłożone dokładnie uczuciem – a jednak zawieszone w niczym. Nie mam już pojęcia, gdzie i kiedy jest to, co nagle mi się przypomina. A może po prostu mi się to kiedyś przyśniło? Owszem, to może być stary sen, bo czasem w podobny sposób przypominają się obrazy ze snów, wiem przecież o tym. Ale jeśli mi się śniło, to czy kiedyś już o tym śnie pamiętałam (chociaż ze snów przede wszystkim zapamiętuje się to, co się o nich opowiedziało innym)?
A co, gdyby to naprawdę był stary sen, ale przypominam go sobie teraz, po latach, po raz pierwszy?
A może – co zawsze przerażało mnie najbardziej i było zwykle ostatnim ze wszystkich domysłów – ten obraz przyśnił mi się dzisiaj w nocy, a fałszywe poczucie upływu czasu i odległości bierze się z miejsca, którego sama się przecież boję – przez które wieczorem nie można zasnąć, a rano nie chce się obudzić.
I potem, kiedy wreszcie się budzę, wciąż czuję ten natłok obrazu; wydaje mi się ważny, bo były tam rzeczy, które powinnam zapamiętać i, przede wszystkim, takie, które zapamiętać chcę.
Łapię je po kolei, ale im silniej skupiam się na jakimś detalu, tym szybciej zapominam całą resztę, potem właściwie już sobie tylko dopowiadam, skazana na – być może jedyną naprawdę mi dostępną – formę pamięci; bo jeśli każde przebudzenie to zapominanie, każde zaśnięcie jest kolejną próbą pamiętania.