Zastanawiam się jednak – żeby szerzej udokumentować takie niezrozumiałe odrzucanie pisarzy spoza „sitwy” – nad pisarską przyszłością na przykład Stanisława Aleksandra Nowaka. Pracował kilka lat nad swoim debiutem, jak się okazało wybitną powieścią Galicyanie. Jej wartość doceniło wydawnictwo, powieść ukazała się w 2016 roku i… cisza. Omówienie w „Twórczości” i dwie czy może trzy krótkie notki w prasie to wszystko, o czym wiem. Ba, ten wybitny debiut prozatorski został zlekceważony przez jury Nagrody im. Witolda Gombrowicza, którą wyróżniane są corocznie najlepsze literackie debiuty. Zastanawiam się więc niekiedy, czy Nowak będzie nadal pisał z taką pasją, z jaką napisał Galicyan, czy raczej zrażony „odbiorem” powieści poszedł na grzyby.
Przypadek Wysogląda nie jest odosobniony. Wiadomo, że w literaturze figura outsidera znana jest od dawna, ale też o tych wybitnych outsiderach nic byśmy nie wiedzieli, gdyby ich powstająca w odosobnieniu i nierzadko trudna proza nie została zauważona, doceniona i opisana. Na naszym terenie można jednak odnieść wrażenie, że zauważa się tylko „swoich”, a o reszcie najpierw się milczy, a później zapomina… Bo są nieschematyczni, bo myślą i czują inaczej niż „my”, bo lektura ich utworów wymaga specjalnej uwagi, więc po co się wysilać.
Wiesław Myśliwski, gdy w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych
Kiedy mniej więcej w tym samym czasie recenzował Myśliwski drugi utwór Wysogląda, powieść Moskwa za trzy dni, dostrzegł, że opiera się ona na trudnej do zaakceptowania przez potoczne myślenie wiedzy, a mianowicie że musi z powieści „wynikać refleksja o ograniczoności wszelkiego poznania czy wręcz bezradności poznawczej. I taka też jest filozoficzna konkluzja tej książki. Można się z nią nie zgadzać, lecz będzie to niezgoda wyłącznie w planie merytorycznym, nie deprecjonująca absolutnie odkryć autora”.
Literacki autorytet tak, a życie inaczej. Zachęcony takimi opiniami Wysogląd szybko wtedy napisał powieść 34 kilometry od Pałacu Kultury. W 1986 roku złożył w wydawnictwie i tym razem maszynopis trafił w ręce Henryka Berezy. A ten po lekturze napisał pean, w którym można przeczytać m.in., że Wysogląd „jest, jak zawsze w swojej twórczości, mistrzem intelektualnych paradoksów, potrafi absurdalizować zdanie, gdy stosownej ekspresji domaga się absurdalna rzeczywistość naszego doświadczenia”. I że „nadrabia niedowłady wrażliwości polskiej literatury na absurdalność istnienia”. A potem jeszcze napisał, że atrakcyjności utworu „nie sposób przecenić. W prozie polskiej lat osiemdziesiątych jest to jedna z najważniejszych powieści”.
Wydawnictwo po otrzymaniu takiej opinii oczywiście chciało powieść wydać i zgodnie z obowiązującym wtedy trybem działania przesłało ją do cenzury. Jak we wstępie do powieści pisze dzisiaj Wysogląd, „tzw. cenzura […] wyraziła zgodę na wydrukowanie jej pod warunkiem dokonania w niej 267 poprawek”. Poprawek pisarz dokonał pewnie trochę dla żartu, ale też dlatego, bo uświadomił sobie, że nakazy cenzorskie „były na tyle absurdalne, iż tylko dodały tej absurdalnej powieści wdzięku”. Urząd cenzorski zapoznał się z nową wersją tekstu i jego nowy „wdzięk” oraz wspomniana spiętrzona absurdalność musiały porazić czytających, bo o wydaniu książki już nie było mowy. Powędrowała na półkę.
Teraz wreszcie została z tej półki zdjęta i oto jest. Co ciekawe, wydana została w wersji „poprawionej” według zaleceń cenzury, czemu nie ma co się dziwić, skoro dzięki nim zyskała dodatkowy wdzięk. (A może inna wersja nie przetrwała).
Wysogląd za nic ma wszelkie zadęcia, trudno mu utrzymać na wodzy swoje prześmiewcze skłonności, gdy patrzy na to, jak zorganizowany jest świat. To, że w jego powieści zastrajkowały zwierzęta, nie jest dziwactwem. Przecież one są naszymi – jak ponoć mówił św. Franciszek – braćmi mniejszymi, a skoro mniejszymi, to jednak nie równymi ludziom. Bracia podlegli. I to tak czy inaczej buduje hierarchię: ludzie stoją wyżej. Więc wykorzystują zwierzęta, nawet jeśli tego tak nie odczuwają i nie nazywają. W którymś momencie ta równowaga musi się zachwiać i wtedy zwierzęta się buntują. Dokładnie tak jak uciskani, pokrzywdzeni ludzie. I w powieści Wysogląda się buntują – jedne opuściły swoich ludzkich właścicieli, a inne uciekły z lasów i postanowiły walczyć o swoje prawa. Ludzie, ci, którzy nie mają powodu się buntować, bo są beneficjentami społecznego układu, pozostają na swoich miejscach. W powieści to głównie działacze i kombinatorzy partyjni oraz inni urzędnicy i ich rodziny. Granica między jednymi i drugimi jest w powieści wyraźna. U Orwella też przecież obok zwierząt jest gospodarz farmy, pojawiający się epizodycznie, ale człowiek jest człowiekiem – istotą wyższą i właściwie zwierzęta nie zawracają nim sobie głowy.
U Wysogląda ta granica jest mniej wyraźna, w zasadzie płynna. Nie wiadomo zresztą, czy to tak naprawdę są zwierzęta, bo tej sprawy autor nie dopowiada do końca, burząc ład w naszych wyobrażeniach. Na przykład zjawia się dziewczyna i mówi: „Poznaliśmy się, kiedy byłam Dziką Kaczką, ale od dwóch godzin, czyli od chwili, gdy okazało się, że zwyciężyliśmy, znów jestem sobą, czyli studentką wydziału historii”. Inna sprawa z ubeckim wywiadowcą, który, przeistacza się w zwierzę, by wniknąć w zgromadzenie strajkujących.
Na planie społecznym znaczy to zapewne tyle, że w ustroju totalitarnym ludzie są/byli traktowani jak zwierzęta, więc zbierając się do obrony swoich praw, przybierają zwierzęcą postać, by podkreślić swoją pozycję. Jak ocenia – w charakterystycznym dla ówczesnej nowomowy stylu – jedna z powieściowych postaci, podnosi się „w zadziwiająco szybkim tempie stopień uświadomienia społecznego wśród zwierząt”. Ale kiedy odnoszą – pozorne – zwycięstwo, niektórzy wracają do ludzkiej postaci.
Wysogląd nie miał w latach osiemdziesiątych
W 34 kilometrach od Pałacu Kultury wszystko jest kpiną, którą autor rozdzielił sprawiedliwie. Jednakowo kpił z partyjniaków posługujących się organizacyjną gwarą i będących z reguły idiotami i ze „zwierząt” kierujących coraz szerzej rozlewającym się strajkiem, któremu przewodzi pies Lesio. Zresztą kpina pisarza dosięga najwyższych pięter władzy tak samo jak niewierzącego księdza, byłego hokeistę, głupkowate, ale sprytne żony partyjnych dygnitarzy i odrywające się od „mas” kierownictwo strajku, zresztą dość zabałaganionego. Pisarz przystawia wszystkim krzywe zwierciadła i z ironią nasłuchuje, co i jak mówią.
Zwierzęta strajkujące w powieści niby zwyciężyły, ale strona rządząca cynicznie kalkulowała, że wszystko da się jeszcze odkręcić i znów będzie tak, jak było. Władza, jakakolwiek by była, zawsze myśli podobnie. Czy się przeliczyła? W ostatniej scenie powieści, gdy partyjniacy świętują zakończenie strajku, tak jakby to było ich zwycięstwo, przychodzi wiadomość, że znów gdzieś (w odległości tytułowych 34 kilometrów) pojawia się nowe ognisko protestu. Nielegalne zgromadzenie zwierząt domaga się „prawa do strajków, niezależnych związków zawodowych i swobody w wypowiadaniu myśli”. Tak to się toczyło i toczy nie tylko dlatego, że narrator powieści – jak wspomina – tak to sobie „wymyślił”, ale dlatego, że tak po prostu jest zorganizowany ten świat, w którym zawsze ma się kto słusznie buntować.