Kiedy byłam duchem, żyłam jak człowiek,
naciskałam przyciski swojej luźnej duszy
raz i raz, i drugi, by jej pieśń nie darła się
ze mnie swoim świńskim wężowym językiem.
Żeby diabeł we mnie nie wychodził sam,
długie podłużne wieczory lizałam jego
poskręcane podbrzusze, ale tonka i cierń
budziły go zapachem powtórzeń, jeszcze,
jeszcze raz, niską, chłodną, męczącą drogą
prawej dłoni trzymałam lewą stronę siebie
wywiniętą w widmowym obrysie. W biurze
diabeł szczypał moją duszę, wpuszczał do
środka głośne wibrujące gniazdo – ten rój rodził
miód, żeby dostać coś za darmo, pocałunek albo
przeprosiny z derenia i gryki. Kto mu dał to złe
złoto, gdy tak potrzebujemy pieniędzy, pytałam,
a on chował się w każdym kącie święta,
wnosił na kopytach pełno błota nieba,
kiedy groch i żal i moja nowina
były jeszcze, jeszcze.
