Krzysztofowi Szymoniakowi
Kiedy twoje stopy dotykały Wezuwiusza i w refleksie słońca
igrały beztrosko u wybrzeży śródziemnomorskich wód,
wydeptywały nędzne uliczki neapolitańskich dzielnic,
a wieczorem zasypiały w całkiem zwyczajnym hotelowym łóżku,
kończyłam właśnie sweter w kolorze, którego nigdy nie kochałam.
Kojarzył mi się z suchym latem i jurajskimi piaskami,
po których szło się ciężko z urywanym oddechem.
Nie miałam jednak wyboru. Wiklinowy kosz świecił pustkami,
a moje palce musiały znaleźć jakieś spokojne zajęcie.
Chciałam być bliżej ciebie. Na mapie miasta znalazłam uliczkę,
przy której mieszkałeś i małą tanią restaurację,
gdzie można było zamówić frutti di mare,
myślałam o starym pisarzu i pięknym języku jego książek.
Nie mogłam przewidzieć, że tak wcześnie zbudzą mnie światła
znajomych dworców i wszystko zniknie jak w starej baśni.
A przecież zawsze kiedyś kończy się czas mostów,
czas drewnianych schodów i otwartych drzwi.
Tylko czarna rzeka wciąż płynie, doskonale obojętna
na zimny grudniowy wiatr.