A jednak każdy człowiek dobrej woli dokłada starań, by naprawić ten świat. A już na pewno takie ambicje mają poeci i pisarze; potrzeba zmiany bądź tylko naprawienia popsutej rzeczywistości towarzyszy twórcom do dziś.
W młodości, przyznaję ze wstydem, wyobrażałem sobie, że każdy utwór, każde dzieło jest przyczynkiem do ulepszania świata; dziś ze zgrozą uświadamiam sobie, że widzę to dokładnie na odwrót. Dziś sztuka sączy truciznę i zabiera nadzieję. Ale być może za długo żyję i moja podróż w czasie miesza mi priorytety i pryncypia. A jednocześnie podróże w czasie są moją literacką słabością; być może już jedyną przepustką do świata jawnych fantazji. O ile dystopie same w sobie raczej mnie nudzą (nastąpił radosny wysyp postapokaliptycznych wizji, który być może jeszcze trwa, być może wciąż świetnie się sprzedaje), o tyle sama gra z wyobraźnią wciąż jeszcze pociąga.
Bez wątpienia są w dziejach świata momenty przełomowe i wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby coś: Kleopatra miała haczykowaty nos, Mieszko nie przyjął chrztu, Hitler zginął w okopach pierwszej wojny światowej… Siła sprawcza jednego człowieka jest nie do przecenienia, tyle że pozostaje zaledwie domniemaniem, bardzo lub jeszcze bardziej uzasadnionym, ale niesprawdzalnym.
Decyzje oglądane z dystansu możemy ocenić jako dobre lub złe i nikt nie jest wolny od konstatacji: gdybym mógł się cofnąć, to zrobiłbym inaczej. Na tej idei jak na nośnej fali zasadza się niejedno dzieło narracyjne, ale – co ciekawe – współczesne. Do
Przyznaję, że Stephen King skusił mnie podjęciem tego, co tu kryć, wyświechtanego tematu, dopiero jednak w połączeniu z zabójstwem Johna Kennedy’ego. Wątek „ocalić prezydenta” jest również mocno zużyty, ale jednak marka autora słusznie podpowiedziała mi, że warto oddać swój czas tej podróży w czasie (a dzieło, jak zwykle u tego pisarza, tęgie: 864 strony). I choć nie jestem zwolennikiem prozy Kinga, to przyznać muszę, że każda z tych stron jest zasadna i ważna dla całej książki Dallas ’63. Jest to zresztą w przeważającej części powieść po prostu obyczajowa. A właściwie historia miłosna.
Dzięki rozbudowanej części przestawiającej codzienne życie w amerykańskich realiach lat sześćdziesiątych
Autor słusznie wychodzi z założenia, że zabójstwo Kennedy’ego było wydarzeniem, które wpłynęło na losy całego świata. Oczywiście pal licho świat, chodzi przecież o Amerykę. A więc przede wszystkim – Wietnam. I wszystkie wynikające z wojny wietnamskiej konsekwencje. Sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy amerykańskich, miliony Wietnamczyków z północy i południa („Czy doszłoby do takiej jatki, gdyby Kennedy nie zginął w Dallas?”). Dekady konfliktów na całym świecie, degradacje więzi społecznych, kurs na globalny konflikt światów – to konsekwencje trwające do dziś. („Cała ta obłędna eskalacja zaczęła się za Johnsona!”). Wynikałoby z tej logiki, że ocalenie Kennedy’ego będzie ocaleniem świata. Oczywiście nigdy nie dowiemy się, czy to prawda, chociaż dowiedział się tego bohater Kinga, a czytelnik pośrednio może co nieco podejrzeć w świetle reflektora, który wyłania z mroku nieistnienia potencjalnie lepszą rzeczywistość. Nie wspomnę tu o potężnej sile kształtującej życie mieszkańców Zachodu i Wschodu, jaką już wtedy była furia Związku Radzieckiego i jaką pozostała do dziś. U Kinga większym problemem wydaje się konflikt rasowy między czarnymi a białymi i nienawiść, jaka zaczęła między nimi powstawać, a w konsekwencji strach. Jeśli pastor Martin Luther King nie zginie, nie powstaną Czarne Pantery, nie powstanie Symbioniczna Armia Wyzwolenia… W analizach możliwych konsekwencji uniemożliwienia zamachu Donald DeFreeze, stojący na czele rewolucyjno-marksistowskiej bandy, jest większym zagrożeniem niż Nikita Chruszczow i Leonid Breżniew, a właściwie system (częścią którego był – w gruncie rzeczy pionek – DeFreeze).
W historii Polski mieliśmy epizod na miarę momentu przełomowego, na tyle ważny, że dotyczył całego świata; na tyle niezwykły, że został nazwany cudem nad Wisłą. Można oczywiście sobie wyobrazić, może i napisać (być może już zostało to opisane – temat jest tak bardzo nośny, że aż się prosi o swoją wariację), jak potoczyłyby się losy świata, gdyby fala dzikiego bolszewizmu nie ugrzęzła na rogatkach Warszawy, tylko poszła dalej. Byłoby niewesoło, bez dwóch zdań. (Nie musiałby już powstawać Rok 1984 George’a Orwella). Ale tak się nie stało i poza małym gronem osób zainteresowanych nikt nie wie, że jest lepiej, niż by mogło być. Zachód raczej zlekceważył – i lekceważył przez dziesięciolecia – zagrożenie czerwonej ideologii, dlatego Oswald ze spokojem poświęcił się marksizmowi, by ostatecznie zastrzelić prezydenta.
Jednak mamy też lustrzaną wersję potencjału „co by było, gdyby” – chyba raczej ignorowaną; jak wszystko złe, co się nie stało.
Józef Piłsudski, o którym większość nie wie, co myśleć, łasy na cuda tak bardzo, że przywłaszczył sobie ten nadwiślański, mógł realnie zmienić losy cywilizacji – ale dużo wcześniej. Mniej więcej rok.
Trwa wojna bolszewików z armią białych. W decydującym momencie wojska polskie wstrzymują swoje działania. Piłsudski w tajnych rozmowach z Włodzimierzem Leninem, za pośrednictwem komunisty Juliana Marchlewskiego, zawiera pakt i w dalszej perspektywie stawia na Rosję „czerwoną”. Lenin rozpoczyna decydujący atak na armię Aleksandra Kołczaka, wojska polskie zatrzymują się, ponieważ dalsza ofensywa doprowadziłaby do zwycięstw wojsk carskich i bolszewizm by upadł. To była ta chwila, kiedy zwycięstwo bolszewików zawisło na włosku – tak oceniał to sam wódz rewolucji, Iljicz. Na szczęście Piłsudski pozwala mu zabrać z frontu polskiego dziesiątki tysięcy żołnierzy, którzy ruszają na białych. Dowodzący antybolszewickimi siłami generał Anton Denikin wysyła prośbę do marszałka Piłsudskiego o wsparcie militarne – wspólnymi siłami są w stanie rozgromić bolszewików. Lecz Piłsudski stoi twardo na stanowisku, że współpraca z Denikinem nie leży w interesie Polski i on nie dopuści, by rosyjska reakcja zatryumfowała. Inaczej mówiąc: pozwolił, by Lenin wygrał i zmiótł z powierzchni ziemi siły antybolszewickie.
Dlaczego? Piłsudski nie po to walczył całe życie z caratem, by teraz wspierać carskie wojsko w walce z rewolucjonistami. On sam był rewolucjonistą i nie widział aż takiego zagrożenia ze strony czerwonych. Światu zachodniemu oświadczył, że „nie ma z kim rozmawiać, bo Kołczak i Denikin to reakcjoniści i imperialiści”. Oczywiście gdy tylko armia białych została pokonana, Lenin całą swoja siłą ruszył na Polskę. Dlatego właśnie potrzebny był cud. (Posiłkuję się tu książką Józefa Mackiewicza Zwycięstwo prowokacji.)
Otóż wyobraźmy sobie teraz utopię, która ma swój początek w innej decyzji marszałka Piłsudskiego. Wojska polskie wraz z białymi dają odpór bolszewikom (a było to na wyciągnięcie ręki). I co się wtedy dzieje? Jak toczą się losy świata? Można przyjąć, że druga wojna światowa nie wybucha, to nawet pewnik. Ale też nie dochodzi do zabójstwa Kennedy’ego, Oswald nie wyjechałby bowiem do Związku Radzieckiego, którego nie ma. I tak dalej.
Oczywiście podróżnik w czasie, który dotarłby do Piłsudskiego z misją przekonania go do innych decyzji – niewiele by wskórał. Marszałek nie był podatny na jakiekolwiek sugestie, więc zapewne ten newralgiczny punkt dziejów świata jest nie do naprawienia. (Chociaż akcja mogłaby się toczyć wokół jakiegoś spisku i intrygi na wysokich diapazonach, które by zmusiły marszałka, ale… ale…) Poza tym, czy ktoś umiałby wyobrazić sobie świat bez bolszewików? I czy byłby to świat lepszy, czy może zawładnąłby nim inny obłęd, jeszcze większy koszmar? Ostatecznie Piłsudski był absolutnie przekonany, że poradzi sobie z czerwoną ideologią, że jakoś się z nią ułoży – koszmar bolszewizmu nie przedarł się do jego świadomości. Błędna ocena nadchodzących wydarzeń dotyka wszystkich, każdego z nas każdego dnia.
Cofnięcie się w czasie, by naprawić to, co – jak się może wydawać – jest popsute, ma w sobie niewątpliwy element cudowności. Niezwykłości. Cała zwykłość konsekwencji jest w tym kontekście ponurą opowieścią, jeśli traktować ją poważnie. Cudowność jak to cudowność – zachwyca i onieśmiela, bo jest niezrozumiała. Wszystko inne jest na wyciągnięcie ręki, jest rzeczywistością i czy zmienimy świat w raj czy w piekło, to bez znaczenia; w tym, w czym przyjdzie nam żyć, nie będzie już nic z niezwykłości, będzie to realność.
King być może nie wie – albo zobaczył ze zdumieniem – co napisał; a jest to opowieść – w dobrym tego słowa znaczeniu – nieamerykańska. To znaczy w finalnym oglądzie opowiada o sensie życia i uczuciach, jakie ten sens daje, a nie o manipulacji mechanizmem świata, który miele trybami w sposób niepojętny i obojętny – nic tu po nas, jeśli nie chcemy zginąć bez śladu. Świat zostaje ocalony tylko w relacji emocjonalnej! Zdaję sobie sprawę, że nie o tym chciał King napisać, a jednak to jedna z tych dzikich i niezwykłych opowieści o uczuciach, którym czas musi ulec. Pokora, wybaczenie, wyrozumiałość, w końcu więź wykraczająca poza cielesność – to obraz tej miłości. I na swój sposób jest to opowieść przypominająca fabułę niedocenionego przez amerykanów (bo taki europejski) filmu Harolda Ramisa z 1993 roku Dzień świstaka. Nazwałem go na własne potrzeby w swym ogólnym przesłaniu filmem buddyjskim.
Czy da się poprawić, czy nie, na lepsze czy gorsze? Zatrzymaj się i pracuj – nad sobą; nie zmieniaj świata, siebie zmień. Ćwicz wrażliwość, aż dojdziesz do doskonałości. Zmień świat, zmieniając siebie. Coś podobnego można odnaleźć w powieści Dallas ’63. Cierpliwość, wytrwałość, pokora.
Natomiast jak potoczą się losy świata, jeśli w momencie przełomowym podejmie się nieoczekiwaną decyzję, opowiada nie dystopijna, ale filozoficzna książeczka Rogera Caillois Poncjusz Piłat.
Historia prokuratora Jerozolimy jest tu przedstawiona zgodnie z ogólną wiedzą na ten temat. W wizji mędrca chaldejskiego Marduka zarysowane są też dzieje świata, będące konsekwencją ukrzyżowania Jezusa. Marduk nakłania tym samym Piłata, aby sprzeniewierzył się sumieniu, śmierć tego niewinnego człowieka zrodzi bowiem w konsekwencji najpotężniejszą religię świata, co będzie nie bez znaczenia dla rozwoju ludzkości. Przytoczone na tę okoliczność fakty są bezspornie historyczne i istotne. „Opisywał wejście krzyżowców do Konstantynopola (Bizancjum miało w przyszłości zmienić nazwę na Konstantynopol), potem zdobycie go przez Turków, to znów powracał do sztuk pięknych i przeskakując całe wieki, odtwarzał obraz malarza nazwiskiem Delacroix przedstawiający wkroczenie krzyżowców do Konstantynopola, potem stronice, na których poeta Baudelaire chwali ów obraz, potem wreszcie artykuły krytyków sławiących twórczość Baudelaire’a”. Nadaje to opowieści znamion niewątpliwie realistycznych. I opowieść jest realistyczna – do momentu decyzji Piłata. Kiedy postanawia on działać w zgodzie z własnym sumieniem – uwalnia Jezusa. Konsekwencje tego posunięcia zarysowane są kilkoma zdaniami kończącymi książkę. Jezus dożył sędziwej starości, ale krąg jego wiernych nie był zbyt liczny. Ostatnie słowa Caillois: „[…] chrześcijaństwo nie powstało. Z wyjątkiem wygnania i samobójstwa Piłata nie nastąpiło też żadne z przepowiedzianych przez Marduka wydarzeń. I historia potoczyła się inaczej”.