Pamięci mojej Matki
To są fragmenty kolejne, ale można również czytać dowolnie, kartkując całą księgę, wybierając z niej to, na co oko natrafi i na czym się zatrzyma: „Jałoś, jałoś nie płacz”; jak Michał ludzi „oczami ścinał”; jak Kaśka zgadzała się na życie pozagrobowe, brat brata bił, ojciec syna chciał powiesić. Albo jak matka płakała, a jej płaczowi, płaczowi matki poświęcony jest cały szósty, odrębny rozdział (księga? część? pieśń?). Płaczu może jest tu najwięcej, może to w całości jest utwór o płaczu?
A może sam jest płaczem.
Jest to ogniowa próba prozy, experimentum crucis utworu, jego sztuki pisarskiej. Czytałem głośno, jak matka pisała listy do Michała, co Szymek uczynił z Małgorzatą po jej powrocie z miasta; jak przebiegała bójka z Prażuchami i jak się ostatecznie skończyła; czym był chleb, czym jest chleb i jak chleb trzeba święcić.
Nie jest to dzieło bez skazy, ma ono kilka zadr w swej rozłożystej i pieczołowicie polerowanej powierzchni, zadry te przesłaniają pęknięcia głębsze i bardziej ważkie, podobnie jak polor całej powierzchni zachęca do schodzenia w głąb, tam gdzie liczy się prawda i tylko prawda. Dlatego trzeba wobec tego utworu stawać w prawdzie i nic więcej.
Jest to przy tym utwór, który ma niemało, sporo, może nawet wiele epizodów bez skazy, bez jednego najmniejszego zaćmienia czy przyprószenia. Ich głośne czytanie stanowi ową próbę ogniową, experimentum crucis, sprawdzenie decydujące. Ale nie tylko tej prozy, nawet nie współczesnej prozy polskiej i nie tej prozy w jej całości.
Stanowi ono bowiem twoją próbę. Dosłownie – twoją próbę osobistą. A jeśli nie rozumiesz? Czego nie rozumiesz? Chleba, płaczu matki, grobów? Skaza jest w tobie, nie w tej prozie, więc radź sobie sam.
Żaden poeta zjadaczy chleba w siewców nie przerabia.
Najpierw uzasadniam konieczność głośnego czytania. Są dzieła, z którymi trzeba się zżywać, są utwory, którym wystarcza lektura, są książki, którym półka służy najlepiej. Otóż Wiesław Myśliwski napisał dzieło, z którym zżyć się należy. Dlatego trzeba obcować z utworem, i to najlepiej wobec kogoś bliskiego, aby się z tym dziełem zbliżyć.
Pytają jednak – po co zżywać się z Myśliwskim, skoro czytać go trudno? Z dala słyszę ględźbę tych mamrotów: źle – dobrze, ładnie – nieładnie, podoba się – nie podoba. Nawet piszą – stawiają stopieńki, mnożą ocenki, chętnie wydają cenzurki. Pisać wolno, w taki sposób prawie każdy potrafi, od czasu wprowadzenia obowiązku szkolnego. Dlaczego to niby – pytają – w poezji wieszcza naszego nieśmiertelne piękno mieszka, które zachwyt budzi? A jak nie budzi? W tym nie budzi i w tamtym też.
Wszystkie te podpowiedzi nieważne. Kamień na kamieniu napisał, owszem, Wiesław Myśliwski, ale w dziele tym doszło do głosu coś, co przerasta jego, mnie, ciebie, tych, co mówią, i tych, co piszą, nas wszystkich pospołu. Jest to utwór sprzed obowiązku szkolnego. Dużo, dużo starszy.
Dlatego trzeba czytać o chlebie głośno i tak długo, aż człowiek się z chlebem ponownie zżyje. Aby samego siebie odzyskać.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]