02/2024

Wacław Holewiński

A potem już tylko mgła
(fragment powieści)

6. Moskwa, maj 1861
Batiuszka prowadził mnie długim korytarzem. Na koniec, zanim otworzył szerokie drzwi, uprzedził, że do patriarchy Filareta należy mówić głośno.

– Jego świątobliwość chorował, jeszcze nie całkiem z nim dobrze – oznajmił.

Chwilę potem zastukał i wprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia. Patriarcha siedział na wysokim krześle. Na stole przed nim leżały papiery. Pisał coś, ale odłożył pióro.

Pochylił nisko głowę.

– Sława Iisusu Christu.

– Wo wieki wiekow.

Wskazał mi miejsce, które miałem zająć. Krzesło nie miało żadnego poszycia.

– Czytałem, Julianie Fabianowiczu, wasz memoriał, ciekawy, ciekawy…

– Chciałem podziękować eminencji, że zgodził się mnie przyjąć.

Filaret machnął ręką. Wyglądał na zmęczonego i starszego, niż był w rzeczywistości.

– Dlaczego skierowaliście go do mnie?

To było pytanie, którego mogłem się spodziewać. Ale przecież nie chciałem udzielić najprostszej odpowiedzi. Tej, że szukam protekcji nie u urzędnika dziewiątej, a choćby i siódmej rangi, u żadnego radcy tytularnego, nie. Jeśli mam odegrać rolę, którą zaplanowałem, musiałem dotrzeć najwyżej, do samego cara.

– Eminencji zainteresowanie sprawami społecznymi, niepokojami, buntami, groźbą przelewu krwi w cesarstwie sprawiły, że wydało mi się najwłaściwsze skierować do was, eminencjo, mój memoriał.

Patrzyłem prosto w twarz metropolity. Wiedziałem, że pozycja Filareta jest słabsza niż kiedyś, że zmuszono go do ustąpienia ze Świętego Synodu, ale wciąż był to przecież jeden z najpotężniejszych ludzi Rosji. Ktoś mi szepnął, że utrzymuje też kontakty z jakąś lożą masońską, ale w to nie chciałem wierzyć.

– Gospodin Bałaszewicz – metropolita zwilżył językiem usta – wasze pochodzenie jest polskie…?

– Jestem poddanym cesarza, eminencjo. Chcę mu służyć, a w razie potrzeby oddać za Rosję życie. Polska, cóż. Nie ma jej…

– To było potężne państwo. Kiedyś Polacy zajęli Moskwę. Wszystko stracili. Państwo musi mieć silną władzę. Anarchia niszczy, zrywa więzi, oddala od Boga, stwarza niepotrzebne iluzje. Rosja… Ona musi iść swoją drogą, drogą moralnej odnowy nie tylko w cerkwi. Także w państwie. Od góry aż do samego dołu.

Byłem przygotowany na długą przemowę i w niczym mi to nie przeszkadzało. Chciałem się zbliżyć do metropolity, zyskać jego zaufanie.

– Słowa eminencji są dla mnie drogowskazem. Staram się…

– Piszecie, że na Litwie i w Królestwie szykuje się bunt, że dojrzewa rewolucja, a kościół katolicki wspiera buntowników, że uniwersytet jest zaczynem fermentu bliskiego ideom francuskim. Wasza wiedza – kiwnął z uznaniem głową – jest imponująca. Mówcie, mówcie.

Mówiłem więc o wszystkim, czego dowiedziałem się w Wilnie. Tam, gdzie nie miałem wiedzy, uruchamiałem wyobraźnię. Nie, nie kłamałem, wszystko musiało mieć podstawy. Sporo przecież rozmawiałem, znałem nastroje, wiedziałem, że raczej prędzej niż później te nastroje staną się jeszcze bardziej radykalne, że przerodzą się w kolejne powstanie. Że zapobiec tej gorączce może tylko zdecydowana akcja, w wyniku której nikt z buntowników, nikt nawet z sympatyków nie powinien czuć się bezpieczny.

– Ale, eminencjo, Królestwo i Litwa są tylko częścią wielkiej całości – starałem się mówić powoli, tak aby zrozumiał każde wypowiedziane słowo. – Ta fala buntu, tysiące pism, które rozpalają głowy młodych, idzie przecież przez granice. To choroba, którą przemyca do nas Zachód, ludzie, którzy wyrzekli się Rosji, naszego dziedzictwa – świadomie użyłem tego zwrotu, chciałem, aby Filaret widział we mnie Rosjanina. – To tam dojrzewa destrukcja. Warto znać ich pomysły, zanim nabiorą realnych kształtów, rozbroić bombę, zanim wybuchnie, nim spowoduje nieodwracalne szkody. Trzeba wzmocnić granice, postawić tamę temu strumieniowi, niektórych wcielić do armii, cenzor musi…

Widziałem, że patriarcha słucha mnie z uwagą. W którymś momencie wziął do ręki pióro, umoczył stalówkę w tuszu, zaczął pisać. Byłem pewien, że zyskałem sojusznika.

– Jeśli eminencja pozwoli… – Podniosłem się ze swego miejsca i położyłem na stole trzymaną dotychczas w rękach tekę.

Filaret otworzył ją, zaczął czytać jeden, potem drugi dokument. Zajrzał do kolejnych. Na koniec ostukał karty i ułożył obok innych papierów.

– To ważne, co mówicie. Chciałbym wierzyć, że dzięki ludziom odważnym, bliskim Bogu, takim jak wy, Julianie Fabianowiczu, da się powstrzymać zarazę. – Znów językiem zwilżył usta. – Wasz memoriał, te materiały – wskazał na tekę – przekażę cesarzowi. Nie mnie rozstrzygać, kto i kiedy wezwie was do służby. Ale – zawiesił na chwilę głos – dołączę do tego własne pismo. Wybaczcie, moje zdrowie…

Audiencja była skończona. Trwała znacznie dłużej, niż się spodziewałem. Podziękowałem, pochyliłem się jak przy powitaniu. Filaret wstał, uczynił znak krzyża.

Chwilę postałem przy ogromnym budynku soboru Chrystusa Zbawiciela. Gigantyczna kopuła robiła wrażenie na każdym, kto ją zobaczył. Przez moment chciałem wejść do środka, poczuć zapach palących się świec, ale zrezygnowałem. Pamiętałem, że rusztowania rozebrano ledwie rok wcześniej, że we wnętrzu wciąż trwały prace. Świątynia, budowana tyle lat, jeszcze nie była gotowa na przyjęcie wiernych. Rzuciłem monetę żebrzącemu starcowi bez nogi.

Szedłem ulicami Moskwy. Było ciepło. Co chwila mijały mnie eleganckie karety. Pomyślałem, że stolica to nie prowincjonalne Wilno, w którym wszędzie było blisko. Nigdzie nie widziałem Żydów, których tam było pełno.

Poczułem głód, niczego od rana nie miałem w ustach. Wszedłem do zajazdu. Kazałem podać pielmienie i kieliszek wódki. Jadłem ze smakiem. Przypominałem sobie swoje słowa skierowane do Filareta. To, że mnie przyjął, zakrawało na cud.

– Jeśli nie cud, to przeznaczenie – powiedziałem to na tyle głośno, że siedzący przy sąsiednim stole mężczyzna spojrzał na mnie uważnie.

– Polak? – zapytał.

Miałem obok siebie rodaka. Wskazałem mu miejsce przy swoim stole.

– Władysław Huszczaniecki, inżynier – przedstawił się i wyciągnął w moją stronę rękę.

– Julian Aleksander Bałaszewicz – uścisnąłem dłoń nowo poznanego – poeta.

Huszczaniecki popatrzył na mnie uważnie. Dostrzegłem nawet w jego twarzy jakąś odrobinę podziwu.

– Pisze pan po polsku, po rosyjsku?

Zanim odpowiedziałem, przełknąłem pierożek i uniosłem kieliszek z wódką.

– Po polsku, po polsku, panie Władysławie. Tylko w rodzimym języku. Bliższy mi Mickiewicz od Puszkina.

– Racja, panie Julianie. Nikt nie dorówna strofom wieszcza, a i Słowacki, Krasiński, każdy z nich sława i pomnik. Gdyby nie cenzura… – Odłożył widelec i zaczął deklamować, na tyle jednak cicho, że nikt prócz nas nie mógł usłyszeć:

– Choćby cesarz Moskalom kazał wstać: już dusza

Moskiewska, tam raz pierwszy, cesarza nie słusza!

Tam zagrzebane tylu set ciała, imiona:

Dusze gdzie? Nie wiem; lecz wiem, gdzie dusza Ordona.

Skończył i położył palec na ustach. Uśmiechnął się, zrobił jakiś gest dłonią, który zapewne miał świadczyć, że obaj jesteśmy wtajemniczeni, że ta poezja łączy wszystkich Polaków. Gdybyż ten inżynier wiedział, że kilka chwil wcześniej złożyłem swój memoriał, że miejsce takich jak on, wyraźnie to napisałem, jest na Syberii, w twierdzy albo i pod szubienicą.

Teraz to Huszczaniecki uniósł swój kieliszek. Najwyraźniej chciał się ze mną stuknąć, ale w jego szkle nie było już wódki. Wskazał więc szynkarzowi, że jeszcze raz, i chwilę potem dopełniliśmy rytuału.

– Za ojczyznę, panie Julianie.

– Za ojczyznę, panie inżynierze.

Poczułem w gardle palącą moc gorzałki, ale nie przeszkodziło mi to skonstatować, że dla każdego z nas ojczyzna znaczyła co innego. Głośno się roześmiałem.

– A pańskie wiersze?

– Gdzie mi do nich – machnąłem ręką. – Może kiedyś…

[…]


9. Paryż, styczeń 1862
Zaadresowałem starannie pismo.

„Aleksandr Lwowicz Potapow, naczelnik Samodzielnego Korpusu Żandarmów, tymczasowy kierownik III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości.

Ekscelencjo,

Odpowiadając na Pańskie pismo, pragnę donieść, że podjąłem starania o zweryfikowanie działalności i meldunków naszego agenta, Juliana Aleksandra Bałaszewicza.

W tym celu poleciłem innemu z moich agentów, Francuzowi Emilowi Wolfowi śledzenie Bałaszewicza. Rezultaty śledztwa wskazują, że Bałaszewicz jest agentem nie tylko wiarygodnym w swojej działalności, ale co więcej, wykazuje nadzwyczajne zaangażowanie w służbie, mające na celu zarówno rozbrojenie i skłócenie naszych wrogów wśród nastawionych rewolucyjnie polskich emigrantów, jak i, co być może jeszcze ważniejsze, niedopuszczenie do nawiązania bliższych relacji między rzeczoną emigracją a tymi spośród Rosjan zamieszkujących Francję, Belgię, Niemcy i Anglię, którzy działają na szkodę Cesarstwa Rosyjskiego.

Co więcej, wszystkie polecenia, które do tej pory otrzymał, wykonał bez jakiejkolwiek zwłoki, osiągając rezultaty dobre, a nawet bardzo dobre.

Zarzuty podniesione przez ekscelencję dotyczące niepewności kontaktów między Bałaszewiczem a naszym wrogiem, generałem Dembińskim, także nie znajdują uzasadnienia. Bałaszewicz nawiązał bezpośredni kontakt z generałem, wdarł się w jego łaski na tyle, że dzięki jego świadectwu cała polska emigracja we francuskiej stolicy uznaje go dziś za przedstawiciela tajnej organizacji w Królestwie i na Litwie. Jednocześnie pragnę poinformować, że organizacja ta pod nazwą «Obrońcy narodu» uchodzi za dobrze zakonspirowaną, liczącą co najmniej kilkuset, a może i kilka tysięcy członków dysponujących sporą ilością broni, a także wpływów w urzędach i armii.

Bałaszewicz bez mojej interwencji rozpoczął starania mające na celu doprowadzenie do nie dającego się załagodzić konfliktu miedzy Mierosławskim i jego zwolennikami a Garibaldim. Pomysł ten zaakceptowałem, gdyż bez wątpienia z wyprzedzeniem zapobiega ewentualnej współpracy między rewolucjonistami obu narodów.

Jak Pan wie, ekscelencjo, będąc od lat w tutejszej placówce, z wielką ostrożnością, kierując się interesem Cesarstwa, podchodzę do wszelkich raportów słanych przez naszą agenturę. Z reguły przekraczane są w nich w sposób znaczny możliwości i wpływy agentów. Zapewne jest tak również w przypadku Bałaszewicza, pragnę jednak podkreślić, że nie spotkałem do tej pory nigdy agenta o tak wielkim horyzoncie myślowym, człowieka wykazującego tak wielką inicjatywę własną. Z przeznaczonych na jego działalność funduszy «wycisnął» znacznie więcej, niż moglibyśmy zakładać”.

Odłożyłem pióro do srebrnej tulei. Sięgnąłem po stojący na biurku kieliszek z winem. Wypiłem. Kiwnąłem głową. Od jakiegoś czasu zamawiałem wina z winnic Pomerolu. Wyczuwałem w nich delikatne nuty dojrzałych owoców. Wiśni, czarnej porzeczki i czegoś jeszcze. Wędzonej śliwy? Tak, chyba tak.

Bałaszewicz, może już raczej Potocki, bez wątpienia był najbardziej intrygującym z moich agentów. Doceniałem jego inteligencję, myślenie, w którym przewidywał kolejny ruch wroga.

Ten Mierosławski… Przyniósł mi jego wiersze, któryś nawet przetłumaczył na rosyjski.

„Ledwie pod Wawrem Moskale zadrżęli,

Dym gęsty pokrył Białołęcką niwę,

Zaległe działa na trupiej pościeli

Paszcze rozwarły…”.

Odłożyłem kartę z wierszem. Ta bitwa pod Wawrem… Dybicz bez wątpienia popełnił tam błąd. Gdyby zajął most na Wiśle… Nie, nie ma czego rozpamiętywać. Nikt tej bitwy nie wygrał, ale Polacy lubią głosić swój sukces. Toll i Paskiewicz na szczęście załatwili sprawę.

Wróciłem do listu. Zacząłem przepisywać z raportu, który dostałem od Potockiego poprzedniego dnia.

„Proszę, ekscelencjo, zwrócić uwagę, na co wydatkował Bałaszewicz powierzone mu fundusze:

1) Dembińskiemu (generałowi) jako zapomogę 200 rubli,

2) za wydrukowanie protestacji Dembińskiego przeciw Gordaszewskiemu w 2500 egz. 55 rubli,

3) trzem agentom honorarium za październik po 50 rubli każdemu – 150 rubli,

4) pracownikowi czasopisma „Demokrata Polski” za współpracę (od 12 października) 100 rubli,

5) za wydrukowanie w Paryżu broszury przeciwko Mierosławskiemu (2300 egz.) 100 rubli,

6) za wydrukowanie w Londynie w języku polskim listu gen. Rybińskiego do biskupa Rodez 30 rubli.”

Znów sięgnąłem po kieliszek. Powinienem zamówić kolejną partię. Wino było drogie, ale przynajmniej wiedziałem, za co płacę.

Ceniłem w nim tę niebywałą umiejętność dostrzeżenia rysy, wbicia klina między tych, którzy wspólnie mogli osiągnąć znacznie więcej. Jakaś nieostrożna wypowiedź, jak ta Delalle’a, i natychmiast albo prawie natychmiast replika kogoś z nazwiskiem, pozycją, zasługami.

Rybiński… Kilka lat wcześniej miałem okazję się z nim zetknąć. Wciąż musiał się przed swoimi tłumaczyć z rokowań z Paskiewiczem. Polacy rzadko któremu ze swych generałów wybaczają kapitulację. Pewnie nie trzeba było z nim rokować. Gdyby nie wyprowadził tych dwudziestu tysięcy do Prus, zapewne Rosja miałaby znacznie mniej kłopotów. Inna sprawa, że bunt trzeba było zakończyć. Im szybciej, tym lepiej.

Wziąłem pióro do ręki, umoczyłem w atramencie.

„Jak ekscelencja widzi, nie są to wydatki, które mogłyby rujnować nasz budżet. W moim najgłębszym przekonaniu możliwości i inicjatywy pana Bałaszewicza moglibyśmy wykorzystać znacznie lepiej, gdybyśmy zapewnili pomnożenie tego budżetu dwu‑, a może nawet trzykrotnie.

Niech ekscelencja przemyśli moją propozycję. Jestem przekonany co do korzyści, jakie już niesie za sobą działalność Bałaszewicza i jakie może nam przynieść w ciągu lat najbliższych.

Jakub Tołstoj, hrabia”.

Zamyśliłem się. Sporo ryzykowałem, stawiając w tak jednoznaczny sposób na Bałaszewicza. Dobry agent buduje pozycję swego szefa. Ale czasami potrafi pociągnąć go na dno. Czułem jednak, byłem przekonany, że ten będzie inny od poprzednich. Poznałem jego archeologiczne pasje, akceptowałem pomysł budowania kolekcji. Nie ukrywał, że widzi w tym także swój interes, że da mu to możliwość nie tylko obracania się wśród ludzi majętnych, lecz także czasami sporego zarobku. Mówił o tym wprost, bez owijania w bawełnę.

Zegar wybił siedemnastą. Musiałem się szykować na przyjęcie u Thouenela. Mieliśmy więcej niż dobre relacje. Słyszałem o zabiegach polskiej emigracji, o próbie zbliżenia z ministrem przez Czartoryskiego i stanowczym odrzuceniu tych zalotów. Francja miała zbyt dużo kłopotów, aby angażować się jeszcze w polskie bunty.

Zadzwoniłem na służącego. Kazałem szykować galowy mundur. Poszedłem na piętro, zastukałem do drzwi niewielkiego saloniku, który zajmowała Maria Wasiliewna. Odczekałem stosowną chwilę i wszedłem do środka.

Żona grała w jakąś grę karcianą ze swoją francuską służąca. Może zresztą już bardziej przyjaciółką niż służącą.

– Już czas, madam.

Uśmiechnęła się, najwyraźniej minął czas gniewu. W ostatnim czasie niewątpliwie przytyła, ale wciąż była piękną kobietą. Przyszło mi do głowy, że może w kolejnej ciąży. Nie chciałem o tym myśleć. Kochałem ją, ale wolałbym, gdyby tak było, aby ten czas spędziła w naszym majątku w Rosji.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.