09/2023

Tomasz Titkow

Abaddon warszawski
(fragment minipowieści)

To miasto jest moje.

Moje.

Przenikam je, nie będąc widzianym. Kiedy tylko chcę.

Znam jego cień. Uroczyska mroku. Kanały pełne rozdętych trupów. Zrujnowane piwnice, gdzie gwałconym kobietom podrzynano gardła. Pamiętam niemowlęta rozbijane kolbą karabinów. O ściany rozbijane. Bo po co marnować nabój. Es sei nicht praktikabel.

I popiół, popiół. Smak popiołu w powietrzu.

Całopalenie. Jego woń. Wciąż, wszędzie.

Znam. Pamiętam.

Objąłem miasto w posiadanie. W stalowych żuchwach przemielone. Perzynę, po której przeszedł płomień.

A w nim, tu i tam, te figurki w kanciastych hełmach. Na pasach wyryte „Gott mit uns”.

Gott. Ciekawe jaki.

Ich grupki pośród ruin, ogniem z miotaczy rzygające. Jeszcze i jeszcze. Jeszcze im nie dość.

Widzę ich. Są moi.

Moi.

Ruiny Warszawy. Październik ’44. Poznańska.


Mniej więcej dwudziestu. Saperzy z Brandkommando. Nie wystawili czujki, pewni siebie. Tym lepiej. Część rozsiadła się w podwórzu. Miotacze na bok, na bok broń. Leniwy szwargot. Rozpięte bluzy feldgrau, zakurzone. Manierki przy ustach. Chciwie. Ciepło im nie tylko od rozgrzanych miotaczy ognia. Słońce grzeje, choć niewysokie.

Uważać, żeby nie dostrzegli mojego cienia w prześwicie okna.

Paru łazi po zrujnowanych mieszkaniach. Jeden znalazł srebrną paterę. Inny etolę z lisów, otrzepuje ją z pyłu i sadzy. Bawcie się, bawcie. Zaraz wam zagram.

Czekać.

Czekać.

*
Sakwojaż ląduje wśród szwabów. Podnosi tuman pyłu. Szwargot, zdziwiony tym razem. Feldfebel poirytowany nawet. Patrzy w górę i coś tam szwargocze, że Fritz, może już starczy tego szabru? Ale o co chodzi, herr feldfebel, mówi Fritz. Ten od patery. Unosi hełm, drzemał, tu obok, patrzy zdziwiony. Sakwojaż. Podchodzą. W ostatniej chwili feldfebel coś przeczuwa. Gest, żeby nie. Za późno. Któryś otwiera. Detonacja. Optymalny moment, bo zgromadzili się wokół, gównoryje.

Opada kurz. Jatka, wedle planu. Urwane nogi, ręce, flaki, jucha.

Dobrze dobrany ładunek.

Jeden, bez nogi, ale jeszcze się czołga. Biorę na cel, dokładam poprawkę. Głowa, czerwony rozbryzg.

Jednego mniej.

Za trupem na murze resztki plakatu, jeszcze z powstania. „Każdy pocisk – jeden Niemiec”.

Otóż to.

Odchodzę od okna.

Jeszcze tylko wizytówka i chodu.

*
Skrzyp. Skrzyp. Chrzęst. Powolne kroki na zasypanej gruzem klatce. Ostrożne. Idą, boją się. Pięciu. Szmajsery gotowe do strzału. Do mieszkania, osłaniając się. Pokój z oknem na podwórze. To tam. Dowódca daje znak. Żołnierz przełyka ślinę. Do środka, szmajser warczy krótką serią. Wchodzą. Nikogo. W pozbawionym szyb pomieszczeniu, martwo powiewa strzęp firanki. I tylko napis, napis na ścianie. Patrzą.

Potem po sobie.

Scheisse. Znowu on.

*
23 października ’44, niemiecka komenda Festung Warschau.


Że jak, poruczniku? – Sternberg odwraca się od rozłożonej na biurku mapy. Wypuszcza dym wąską strużką, poirytowany. Major Wehrmachtu o prezencji pruskiego junkra. Co najwyraźniej robi wrażenie na stojącym obok niego poruczniku Kohlerze.

Kohler plącze się w związku z tym.

No, że szukał, sprawdził i wychodzi na to, że pseudonim bandyty jest, no, z Biblii. I że chyba znaczący.

Sternberg zżyma się, do rzeczy poruczniku.

„Abaddon” to anioł czeluści, tłumaczy Kohler. Czeluści, względnie otchłani. Lub przepaści, zależnie od tłumaczenia. I jeszcze – „niszczyciel światów”, tak przynajmniej mówi Apokalipsa.

Kohler mimo wszystko oczekuje pochwały za wnikliwe zbadanie tematu.

Jednak Sternberg krzywi się.

Pompatyczne bzdury, cedzi. I znów, chmura sinego dymu. Kohler ośmiela się poczynić uwagę, że ta bzdura zabija. Sternberg – dwie pionowe zmarszczki u nasady nosa. Ilu, pyta.

W sumie czterdziestu sześciu naszych, ponad stu ranił.

Sternberg, ponownie grymas. Gasi papierosa w ciężkiej srebrnej popielnicy. „Dar od wujostwa Czapskich”. Zdobyta na Polakach, jak wszystko w tym mieście.

Schemat zawsze ten sam? Pułapka, podpucha?

Kohler kiwa głową. Wszystko precyzyjnie zaplanowane, niestety. Bandyta wie, jak uderzyć, by spowodować największe straty.

Saper. To nie pytanie, ale Kohler odpowiada.

I to bardzo zdolny. No i nigdy nie powtarza schematu pułapki.

Sternberg trze czoło. Zamyślony patrzy na mapę. Musi być cały czas blisko. Obserwuje nas. Co uważacie, Kohler? – Sternberg podnosi wzrok.

Niemniej jednak sam pozostaje niewidzialny, ośmiela się dokończyć Kohler. Jest jak duch.

Sternberg patrzy na Kohlera z irytacją. Proszę bez mistyki, panie poruczniku.

Kohler unosi się honorem w stosownych proporcjach. Powtarzam tylko, co zaczynają szemrać żołnierze, mówi.

A żołnierze się boją.

Tym razem na twarzy Sternberga już nie grymas, a pogarda.

Kohler nie doczekuje riposty, która ma go zmiażdżyć, bo otwierają się drzwi i wchodzi pułkownik.

Przesadnie zamaszyście, ocenia Sternberg.

Teatralnie.

Pułkownik jest niski, baryłkowaty i zmęczony. Rozlane rysy jakoś zebrane skórą twarzy. Kolejny cywil nieudolnie wciśnięty w mundur, myśli Sternberg. Ale wraz z Kohlerem wypręża się w przepisowej postawie.

Witam panowie, mówi pułkownik, a głos ma bardziej znużony niż jego zaczeska. Gestem daje znak na spocznij.

Kohler, skwapliwy, dokonuje prezentacji. Herr Oberst, to major Sternberg, właśnie przyjechał z Berlina.

Podają sobie dłonie. Pułkownik patrzy na Sternberga. Życzliwy, choć oczka rozbiegane. Że się cieszy, oznajmia. Dowództwo jest zdania, że pomoże nam pan w kłopocie, że tak powiem, dodaje.

Sternberg wypręża się. Nie z szacunku dla tego bawarskiego, sądząc z akcentu, kmiota, lecz dla stopnia, natürlich.

Moje siły i doświadczenie są do pańskiej dyspozycji, pułkowniku, deklaruje sztywno.

Pułkownik – ironiczna mgiełka w tych cywilnych oczkach. Pieprzony Prusak, galanteria, junkierska go mać, myśli sobie. Ale ustosunkowuje się przyjaźnie.

Wiele o panu słyszałem.

Sternberg – nieokreślony gest. Nie wypada mu się chwalić.

Stalingrad, kontynuuje pułkownik, było ciężko?

Sternberg przez chwilę jakby nie słyszy pytania. Potem wygląda przez okno. Patrzy na wypalone ruiny, kikuty kamienic, rumowisko. Przenosi wzrok na pułkownika.

Mniej więcej tak jak tu, Herr Oberst.

Pułkownik – uśmiech, bo wyniosły Sternberg jakby mówi na zgodę.

Racja, zgadza się pułkownik.

Z tym, że tam, w ruinach i piwnicach, kryły się setki ruskich żądnych naszej krwi, dorzuca Sternberg. A tu, zdaje się, mamy do czynienia z pojedynczym bandytą?

Kurtuazyjny ton tylko podbija rangę obelgi. No i ten „pojedynczy bandyta”. Prawie słychać, jak pułkownik zgrzyta zębami.

Kohler zaintrygowany. Ci dwaj wezmą się za łby? No, nieźle. Jednak pułkownik wybiera ojcowski wariant „o czymś nie wiesz, synu”. Jego twarz na chwilę traci granice, rozlewając się w wyrozumiałym uśmiechu.

Jestem pod wrażeniem pańskiego bojowego ducha, panie majorze. Ale, ponieważ jest pan tu nowy, pozwolę sobie zauważyć, że ten bandyta jest dość szczególny.

Bandyta to bandyta, metalicznie i bezosobowo chrzęści Sternberg w odpowiedzi.

Pułkownik reaguje zmęczonym westchnięciem.

Chyba go pan jednak nie docenia, majorze.

Gdyby Sternberg był źle wychowany, wzruszyłby tylko ramionami. Ale przecież nie jest.

Nigdy nie lekceważę swoich przeciwników, mówi uprzejmie. Dlatego zawsze wygrywam.

Do diabła, myśli Kohler. Co za gość.

*
1 listopada ’44, Śródmieście.


Stoją okaleczone, podpierając się wzajemnie. Tej wszystko zapadło się do środka, może dostała bezpośrednie trafienie z karla. Z tej obok sterczy tylko osmalone lico. Czarne ślady pożogi wokół rzędów okien. Naprzeciw podobnie. I dalej. Czarny szpaler pustych oczodołów. Jak plaster w gnieździe monstrualnych pszczół.

Gzymsiki, frezy, ryzality, te wszystkie cuda, cały szyk, leżą na dole w rumowisku. Ciałem się stały przepastnych hałd zalegających światło ulic. Rozbite, strzaskane, pomieszane.

Starte.

Ceglasto-rdzawy proch. Zmieszany z sadzą i popiołem.

Trzeba na niego uważać, zwłaszcza, gdy pada. Przylepia się do podeszw i zostawia się ślady.

Ja nie zostawiam.

*
Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec. Niesie się wśród ruin. Dziarski marsz i dziarski śpiew. Tych jasnych synków, sprzed lat, zanim wyszli z czarną bronią w noc. Morze nasze morze. Martwota ruin rezonuje echem.

Mamy rozkaz cię utrzymać albo na dnie, na dnie twoim lec.

Już biegną. Roztrącając nieruchome, podszyte mrozem powietrze listopadowego ranka.

Pluton SS, jak sądzę. Dowódca wściekły, ponagla ludzi.

Tam! – pokazuje.

Wpadają w bramę. Nad nią resztki szyldu, zarys kapelusza. Naprzeciwko Jabłkowskich.

W podwórku są już inne szkopy. Wehrmacht, w sile drużyny.

Z bronią gotową do strzału i w lekkim osłupieniu.

Na parapecie okna na trzecim piętrze stoi gramofon.

Gra-mofon.

Z jego powyginanej, przestrzelonej tuby spływają w dół melodia i słowa.

Albo na dnie, z honoooooorem lec. Z honorem lec.

Obok, na dźwigarze nieistniejącego balkonu, wisi kukła Adolfa. Na szyi tabliczka po niemiecku: „Kurwi syn, bandyta i Żyd”.

A co.

Szwaby patrzą po sobie. I na dowódcę. Cykoria, oczywiście, no, ale przecież nie wypada, żeby tak wisiał, no, nie wypada. Ich grdyki góra-dół, w ustach sucho chyba, wciąż oblizują, nie chcą tu być, nie chcą. Na dowódcę, prawie błagalnie, znów. Ale ten wbił lornetkę w oczodoły.

Czujny. To gorzej.

Na podwórko wpadają ci z SS. Panterki mieszają się z feldgrau. Dowódca tamtych podchodzi wściekły. Pienisty szwargot.

Dlaczego pan tego nie zdejmuje, do cholery?!

Wehrmachtowiec patrzy na esesmana z niechęcią. Nie salutuje, może są równi stopniem albo już ma to gdzieś.

To może być kolejna zasadzka tego bandyty, mówi. Jesteśmy po prostu ostrożni.

Jesteście tchórzami! – szczeka tamten.

Ten z Wehrmachtu, głowa lód. – Rozumiem, że SS chce wykazać się odwagą?

Słyszę go dobrze i za ten wist ma u mnie punkt. Ale szkoda mi go nie będzie.

Esesman, co jest do przewidzenia, piekli się jeszcze bardziej. Odsunąć się! Macha do swoich. Werner, Klose, Beyer – na górę! Reszta – ubezpieczać!

Trzech szkopów zaczyna piąć się w górę zrujnowaną klatką.

Albo na dnie

albo na dnie

albo na dnie

Płyta zacina się. Upiorny pogłos w studni podwórka. Dowódca z Wehrmachtu przygryza wargi. Esesman spogląda na niego z pogardliwym uśmieszkiem. Reszta żołnierzy patrzy, patrzy w górę. Jednak ciekawość, mimo wszystko.

Tamtych trzech powinno być już w połowie schodów. Ci na dole zastygli.

Dobry moment.

Gałka detonatora, ciepła od mojej dłoni. Przekręcam.

Z wnętrza kamienicy dochodzi głuche – puff… Nie tyle eksplozja, co tąpnięcie. Olbrzyma pierdnięcie. Frontowa ściana zaczyna się osuwać. Najpierw ze szmerem, potem z łoskotem, narastającym, wali się na szkopów. Wszystkich szlag. Cetnary gruzu precyzyjnie formują nagrobek. Walhalla kanciastym łbom.

Byczo.

[…]


[Całe opowiadanie w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.