09/2021

Włodzimierz Paźniewski

Afera Sokala

Tandeta uniwersytecka, w stadium średnio zaawansowanym, ma kilka specyficznych cech. Potrafi być bezgranicznie z siebie zadowolona. Nawet zwyczajny absurd oczekuje celebracji. Zarazem jak długo to możliwe, stara się unikać swobodnej wymiany zdań i opinii. Jej sztuczny autorytet opiera się głównie na nadrabianiu miną.

Obserwując to zjawisko z bliska, fizyk i matematyk amerykański Alan Sokal (rocznik 1955), absolwent uniwersytetów Harvarda i Princeton, zadał sobie szydercze pytanie, czy prestiżowe pismo naukowe zamieści na swoich łamach kompletnie bzdurną rozprawę, w której jeden idiotyzm goni drugi, a razem tworzą równie kretyńską całość. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Postanowił to wypróbować i nie pomylił się. Urodzony w Bostonie (Massachusetts) Sokal jest profesorem matematyki w University College London i wykłada fizykę w New York University.

Z czasem to bulwersujące zdarzenie w świecie nauki przywłaszczyło sobie różne nazwy: sprawa Sokala, afera Sokala, prowokacja Sokala, mistyfikacja Sokala, żart Sokala i nadal powstają zupełnie nowe określenia. Wesołek doszedł do wniosku, że chcąc urzeczywistnić ten karkołomny pomysł, zupełnie wystarczą dwa warunki, które bezwzględnie powinien spełnić autor: tekst musi, jak na naukowy artykuł przystało, dobrze brzmieć i być w miarę zbliżony do poglądów, jakie są szczególnie bliskie samej redakcji. Wtedy bezmyślność w niczym mu nie zaszkodzi. Pozornie artykuł wydrukowany przez profesora Sokala miał bardzo uczony tytuł: Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji. Tekst był również nafaszerowany terminologią, jak się patrzy. I redakcja połknęła haczyk gładko. Za alibi wystarczyło jej, że autor jest pracownikiem naukowym i wykładowcą renomowanych uczelni.

Artykuł pełen głupot opublikował kwartalnik „Social Text”, wydawany przez Uniwersytet Duke’a. Co to się wtedy działo! Redaktor naczelny czasopisma wkrótce stracił pracę. Nikt ze specjalistów, którzy czytali ten tekst przed jego publikacją, nie dostrzegł parodii postmodernistycznego języka i przy okazji zwyczajnych drwin z tzw. uczoności. W tym samym 1996 roku kwartalnik „Social Text” otrzymał Nagrodę Ig Nobla, będącą szyderczą podróbką szwedzkiego wyróżnienia. Ktoś publicznie nareszcie odważył się nakłuć nadęty balon uniwersyteckich absurdów. W ten sposób profesor Sokal zyskał sławę międzynarodową.

Lecz wbrew pozorom nie był to wcale koniec afery, jaka się rozpętała. Nie pozostało nic innego, tylko pójść za ciosem, czyli na całego, nie oglądając się na dezaprobatę otoczenia. Wkrótce Alan Sokal i Jean Bricmont napisali i opublikowali sławną książkę Modne bzdury, która ukazała się również po polsku. Za wdzięczny przedmiot swoich kpin wybrali humanistykę, a zwłaszcza postmodernizm, jak wiadomo powstały w kręgu kultury francuskiej, dlatego postmoderniści w polemikach często wypominali Sokalowi wyraźne nastawienie antyfrancuskie i przesadne szyderstwa z nauki zachodnioeuropejskiej. Nie wszyscy byli tym zachwyceni.

Teksty źródłowe ujmują to w sposób następujący: „Od lat 60. coraz większą popularnością cieszył się dość specyficzny nurt filozofii – postmodernizm. Sokal zwrócił uwagę na trzy rzeczy, którymi charakteryzowali się jego zwolennicy. Po pierwsze nawet w naukach ścisłych widzieli jedynie względne konstrukty, powstałe w wyniku uwarunkowań historycznych i językowych (przykładowo: teoria względności Einsteina to wyraz opresyjnego, białego szowinizmu). Czy coś w tym stylu… Po drugie nie mieli o tych naukach zielonego pojęcia. I po trzecie, co w oczy rzucało się najbardziej: swoje bzdurne teorie głosili z niebywałym zapałem”.

Postmodernizm dość szybko osiągnął nie status wiedzy, lecz mody i religii. Domagał się kultu i stałego wyznawania wiary, a nie krytycznego myślenia, bez którego nauka przestaje być wiedzą i poszukiwaniem. Bardzo wcześnie zaczął prześladować odszczepieńców doktryny i jej heretyków. Z myślą o nich wznosił i podpalał intelektualne stosy. (Na szczęście tylko w wyobraźni). Niejako przy okazji rościł sobie wyłączność na posiadanie prawdy. Była ona jedyna i niepodważalna, właśnie postmodernistyczna.

Zazwyczaj głupota uczelniana odgrywa swój teatr na wielu planach, można powiedzieć, że wyżywa się w odpowiednim inscenizowaniu własnej ważności. Wówczas nieodzownym językiem, którym się posługuje, bywa przerysowany patos, jakby powaga i nadętość miały być dodatkowym argumentem. Zazwyczaj mają one do spełnienia ważne zadanie: onieśmielać ewentualnych oponentów.

Nie od rzeczy będzie przypomnienie złośliwej opinii, że „uczelnie zdominowane przez postmodernistów zamiast szerzyć wiedzę stawały się paradoksalnie największym siedliskiem ciemnoty”. Pod zalewem pojęć nie kryła się bowiem żadna głębsza myśl. Najbardziej w Modnych bzdurach, pamflecie na europejską naukę, autorzy wyśmiewają współczesnych francuskich humanistów, którzy dla dodania sobie sztucznej powagi nadużywają terminów zapożyczonych z nauk ścisłych. Zjawisku towarzyszy coraz częstsze odchodzenie przez uczonych europejskich od metod racjonalnych i szanujących empirię, czyli twardy grunt faktów pod nogami. Oczywiście w końcowej fazie prowadzi to do bardzo żałosnych rezultatów. Nauka tak naprawdę okazuje się stratą czasu i w znacznej mierze udawaniem.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.