[…]
Dom nasz był domem bliźniaczym. Za ścianą działową mieszkał ojcowy siostrzeniec z żoną i dwojgiem dzieci. Ściana ta była licha, tak że słyszeliśmy siebie nawzajem. Mama długo nakłaniała ojca, nim ze względu na niedostatek uznała swoje starania za daremne, by ją wyłożyć wygłuszającą boazerią.
Część tamtych wystawiona była od południa, nasza od północy – o co się mama nieraz gniewała. Potrzeba jej było słońca, a wskutek losowania otrzymała część domu, w której przyjemnie było podczas upałów, ale przygnębiająco i ponuro zimą.
Okno kuchenne, którego parapet ojciec co jaki czas odrapywał z mchu, wychodziło na podwórko sąsiada, od którego rodzice odkupili ziemię. Żona jego, dzięki pieniądzom ze sprzedaży ziemi, w tajemnicy wyjechała do Ameryki. Tamten więc, przekonany o tym, że mu rodzice „rozbili małżeństwo”, uprzykrzał im życie – a najwięcej mamie, która „głupiała od niezgody”. Bywało, że podchodził z kosą pod granicę, by ją „wyznaczyć na nowo”. Aż któregoś dnia ojciec pogonił go zamaszystym kopniakiem.
Na samej górze, pod nagimi płatami blachy, mieścił się strych. Między krokwiami ciągnęły się sznury opięte barwnymi spinaczami – na których, jeżeli nie sprzyjała pogoda, mama wieszała pranie. Latem na strychu panowała dojmująca spiekota (nieraz mama powtarzała ojcu: „by się co nie zajęło”). Zimą zaś przejmujący ziąb, tak że by na nim chwilę wytrwać, mama narzucała na siebie gruby kożuch. Końcem września brzęczące masy much biły o strychowe drzwi. Mama upychała pod drzwi szmaty, by się co tłustsze nie przedostały do niższych pomieszczeń.
Piętro stanowiły łazienka i dwa pokoje, duży z balkonem, który w końcu zajęli rodzice, i mniejszy (szedł nim szyb kominowy – znaczył się na jednej ze ścian, a zimą grzał równo z kaloryferem), który przypadł mnie.
„Mój” pokój latami stał pusty. Większy służył z początku za składzik. Ułożono w nim pozostałości po pracach budowlanych, a także inne sprzęty, nieprzydatne, zachowane w razie narodzin dziecka – dziecięce łóżeczko, wózek, nocnik.
Na nocniku tym (ponieważ przypominał samochód, lubiłem na nim siadać jeszcze jako cztero-, pięciolatek), odwróconym do góry dnem, ujrzałem kiedyś wątły cień odnóży. Mama, przywołana przeciągłym moim jękiem, prędko odkryła, że się pod nim przyczaił pająk z białym krzyżem na odwłoku. Zaraz wzięła go w garść, na co mnie ogarnęły wstręt i niepokój zarazem, i puściła do ogrodu. Uważała bowiem, że zabicie pająka przynosi nieszczęście.
W „składziku” – i na piętrze w ogóle – czasu spędzałem niewiele. Prowadziły do niego niczym nieosłonięte schody, na które zakazano mi się wdrapywać pozbawionym czyjej opieki. Wychowałem się więc na parterze, na około czterdziestu metrach kwadratowych.
Urządzone były kuchnia i duży pokój. Prowadził do nich ciemny korytarz, w którego wnękach znajdowała się malutka ubikacja i kotłownia. Duży pokój służył zarówno za sypialnię, jak i pokój gościnny. Szorstki czerwony dywan w czarne kwieciste wzory przykrywał całą niemal powierzchnię jego podłogi. Przy ścianie, na prawo od drzwi, stały łóżka, które rozłożone zajmowały ją od jednego do drugiego kraju. Ścianę przeciwległą wypełniała zaś orzechowa meblościanka, na którą przychodziły dwie szafy, oszklony regał i szafka z barkiem.
3
Po nie-Wsi krążyła kopia obrazu Matki Bożej i w sobotę na wieczór mieliśmy ją odebrać od sąsiadów. Zeszła się rodzina. Obraz na drewnianej lektyce postawiono pośrodku dużego pokoju, na stole przykrytym białym obrusem. Po obu stronach obrazu ojciec zapalił świece. Przy samym stole, oparci o jego krawędź, klęczeli babcia z dziadkiem. Babcia inicjowała Boże, coś Polskę czystym, niskim głosem. Za dziadkami klęczeli wujkowie i ciotki. Ja z rodzicami staliśmy w progu.
Gdy pozostali odmawiali różaniec, strzelałem z plastikowego rewolweru do wujka Cześka, mimo protestów mamy po każdym udanym strzale zwieszającego głowę na piersi.
Wujek Czesiek był moim ciotecznym dziadkiem. Miał po matce, a mojej prababce, pociągłą twarz. A przy tym worki pod oczami i przekrwione, odstające uszy. Palił jeszcze papierosy bez filtra – i co chwila spluwał tytoniem. Był starym kawalerem. Często zachodził do nas, by zagrać w sześćdziesiąt sześć i napić się z moim ojcem. A jeżeli ojciec urządzał imieniny, to wujek dla niego przygrywał na skrzypcach. Ojca zresztą wszyscy lubili. I wujkowie, i ciotki schodzili się do nas, często bez okazji. Mówili, że ojciec jest dusza człowiek, że „zrobić, zrobi wszystko, a i wypić potrafi”. Kiedyś któraś ciotka zzuła ojcu buty i ucałowała jego stopy. A ojciec, jeżeli nie było towarzystwa, to albo drzemał, albo snuł się po domu jak struty. Mama żartowała: „Przykrzy ci się, co?”.
Ojciec chętnie gościł wujka Cześka. Nie dlatego, że wujek, który był na rencie, nocami czytał powieści wojenne i potem przytaczał ojcu zajmujące historie. I nie dlatego, że wujek brał ojca na grzyby i mu pokazywał bogate grzybowiska. Ojciec był wujkowi przede wszystkim wdzięczny za pomoc przy stawianiu domu.
Kiedy wkrótce potem wujek Czesiek trafił do szpitala, zawieźliśmy mu z mamą jarzyny. Ponieważ lekarze wiedzieli, że nie potrafią wujkowi pomóc, na święta, miesiąc przed jego śmiercią, puścili go do domu. Podczas Wigilii mama karmiła suchego jak szczapa wujka, który leżał w pasiastej, dwuczęściowej piżamie.
Wszyscy jedliśmy z jednej michy, ułożonej na sianie pośrodku stołu. Nieraz zawadzaliśmy o czyje łyżki i rozlewaliśmy to, co na nich było, na czysty obrus. Prababka, która nie siadała do stołu, podawała bowiem jedną potrawę za drugą, unosiła ogołocone już michy nad głowę, by sprawdzić, czy do dna której nie przywarł opłatek, „na urodzaj”.
[…]
[Całość można przeczytać w numerze.]