Właśnie ta woń obudziła Waldka. Odkleił jedno, a potem drugie oko. Przy łóżku stało krzesło z dzbankiem wody. Zziajany Kruczek zajrzał do sypialni i czmychnął, podwijając ogon. Na stercie wieńców leżał plamisty kot Ficek, jedno ucho miał postrzępione, był kocim oprychem i pilnował swojego terenu.
– Waldi, wyłaź! Copikowo o cia pytoła – zawołała matka z kuchni, opędzając się fartuchem od dymu.
Waldi skulił się w sobie. Spod pierzyny wystawała mu tylko kruczoczarna czupryna. Peruka rzucona przez kogoś na pościel.
– Wyłaź giździe, niy bydziesz gnioł cały dziyń – tym razem głos matki był bardziej stanowczy. Wzięła szmatę i przesunęła garnki na blasze pieca. – Pierona, jeszcze mi sie przypoli bez tego łobiboka – syknęła, parząc się w palce.
Do sieni ktoś wszedł, a właściwie wbiegł, tupiąc gumiakami. Odwróciła się.
– Kiwickowo, podźcie pryndko, staro Grymplino sie dusi – wysapał mały Klimek, miejscowy pędrak na posyłki: miał bladoróżową skórę, białe uwłosienie i czerwonawe źrenice wskutek braku pigmentu. Ślina ciekła mu z warg. Wiechcie włosów sterczały na boki jak słoma. Wąziutkie oczka, wodniste i zamglone, z kropelkami czerwonego tuszu pośrodku lubiły wpatrywać się w jeden punkt czy to czyjejś twarzy, czy to ceraty na stole, czy to biedronki wiszącej na źdźble. Wiatr za jego plecami chuchnął chłodem. Z pieca wytargał pojedyncze płomienie.
– Jezusiku! Już leca. Koniec świato! – wrzasnęła Kiwickowa i poczuła uderzenie, jakby batem, pod zwisającą, zmarszczoną lewą piersią. Serce dygotało jej jak na sznurku. Przycupnęła za stołem, niby mała dziewczynka bawiąca się w chowanego. „Co łone zrobiom bezy mie?” – pomyślała, wyciskając grubą dłonią z piersi ból. Kruczek zaskomlał i polizał ją po łokciu. Znowu chuchnęło chłodem z sieni.
– Trza bydzie skonsiś załatwić wyngel – powiedziała Kiwickowa do siebie, powoli wstając.
Popatrzyła na Klimka, który nieruchomo tkwił w drzwiach. Z uporem wpatrywał się nie w nią, lecz w jeden z kościstych guzików na jej fartuchu. Zapinał i odpinał go w głowie, zapominając o bożym świecie. Kiwickowa sięgnęła do kredensu. Wzięła z koszyka suchą kromkę, namoczyła ją wodą z kranu, odkapała i posypała cukrem.
– Mosz, cudoku, jydz…
Klimek chwycił miękką pajdę i zaczął pałaszować, aż mu się oczy zaświeciły. Był zadowolony. To już druga kromka tego dnia. Pierwszą dostał od Krzychy, której przyniósł drewno z szopy. Drewno było zapajęczone, wilgotne, niektóre szczapy pozieleniały. Wycierał je dłonią, a potem ta zieleń pozostawała mu na skórze. Miała smak gorzkich orzechów, kiedy ją lizał.
– Klimuś, to ty? – zawołał Waldi z izby.
– Ja.
– Podź no ku mie.
Malec schował resztę niedojedzonej kromki do kieszeni portek. Kłapiąc gumiakami, poszedł do ostatniej izby. Światło mżyło tutaj pasemkami kurzu i dymu. Waldi ćmił grubego skręta i wytrzepywał pierze z włosów. Poduszka była rozpruta z boku, zawsze zapominał o tym i podczas snu miał nos wypchany piórkami.
– Pódziesz zy mnom do Copiczki. Pomożesz mi posztrajchować łod ni chałpa – powiedział, gasząc peta.
Waldi był żylasty i smagły. Zupełnie niepodobny do żadnego z Kiwickich. Maria Kiwickowa na sąsiedzkie przytyki tylko wzruszała ramionami. Jej się Waldi podobał, jak i ten, z którym go poczęła. Długo szorowała koszule kochanka, oczekując jego powrotu. Ale na próżno. Więc znalazła sobie innego chłopa, obrotnego Gerarda, który zakochał się w jej jasnych lokach i wydatnych wargach. Bękart mu nie przeszkadzał. Zresztą nic mu nie przeszkadzało i właściwie to trudno go było czymkolwiek poruszyć. Po szychcie wracał do domu. Jadł obiad, brał flaszkę i szedł do ogrodu. Tam siadał za ławą, nalewał do musztardówki i godzinami obserwował gołębie, jakie hodował. Którejś wiosny zasypało go na grubie. Właściwie to nikt nie zauważył jego braku, Kiwickowa dla porządku pochlipała przez tydzień, a młodemu Waldikowi żal było jedynie piętaków, które dostawał od ojczyma raz w tygodniu.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]