12/2022

Wojciech Stanisławski

Albo binarne, albo bizarne

Dobrze jest pisać o Empuzjonie w kilka miesięcy po jego premierze, kiedy przebrzmiały już pierwsze głosy zachwytu czy oburzenia, że oto noblistka rzuciła wyzwanie Tomaszowi Mannowi i sparafrazowała Czarodziejską górę lub wręcz usiłowała stworzyć jej doskonalszą wersję.

Tak oczywiście nie jest, nie dlatego, by Olga Tokarczuk nie potrafiła sparafrazować powieści Manna, lecz że ani przez moment nie żywiła takiego zamiaru. Mogło się nawet wydawać, że klucz, na wyprzódki wskazywany przez niechętnych pisarce czytelników („na Manna się porwała!”), jest równie subtelny, co klucz do odkręcania kół samochodowych, że jego źródłem jest wątłe oczytanie samorodnych krytyków, których jedynym skojarzeniem z dziełem literackim traktującym o sanatorium tuberkulinowym był Mann, jakby na świecie nie istniały powieści Cronina, Somerset Maughama czy Michała Choromańskiego.

Wypada im jednak oddać sprawiedliwość: wśród kilkunastu tropów i nawiązań literackich obecnych na kartkach Empuzjonu gra z Czarodziejską górą jest najwyraźniejsza. Gra ta nie stanowi jednak głównego przesłania dzieła Tokarczuk, nie z niej wykute jest ostrze jej najnowszej książki. Owszem, powieść Manna – modernistyczna, europejska powieść „o ideach”, dostarczająca przy tym ogromnej przyjemności lekturowej – świetnie nadaje się jako punkt odniesienia czy może raczej odbicia, i tak właśnie została przez Tokarczuk wykorzystana. Można bowiem na jej przykładzie dokonać „przeniesienia pola walki”, unieważnić prezentowane w Czarodziejskiej górze autorytety, hierarchie i spory – i ukazać (co wydaje się najważniejszym przesłaniem Empuzjonu) zupełnie nową perspektywę: poza‑ludzkiego widzenia świata i poza‑ludzkich aktorów.

Ujmując to trochę inaczej: powieść Olgi Tokarczuk nie jest nieudaną próbą zmierzenia się z wielkością powieści Tomasza Manna, porażką, której źródłem byłby brak talentu połączony z pychą. Można ją odczytać jako nieudolną próbę naśladowania Czarodziejskiej góry, ale jest to naśladowanie świadomie nieudolne, nieudolne ostentacyjnie. Potraktowanie w ten sposób dzieła‑rywala, dzieła‑niechcianej wielkości można uznać za skuteczną strategię unieważnienia, pomniejszenia, odebrania powagi. Bach zagrany na grzebieniu lub przekuty na kolce bębna katarynki przestaje być Bachem, zrastrowany czy zwarholizowany Rembrandt nie zapiera już tchu w piersiach, nie objawia prawdy o człowieku, okazuje się niewyraźnym autoportretem jegomościa o obwisłych policzkach. Ołówkowa karykatura arcydzieła nie musi oddawać wszystkich jego szczegółów, aktorów i perspektyw: sprowadza je do kilku przerysowanych, mocno dociśniętych krzywizn, nie troszcząc się o resztę.

I tak właśnie potraktowana została Czarodziejska góra: wielka, rytmiczna powieść, rozwijająca się powoli, ukazująca z każdym rozdziałem nowe perspektywy niczym podczas wędrówki przez Alpy, pozostawiająca nas z dziesiątkami wyrazistych postaci, obecnych po dziś dzień równie wyraźnie jak nuta kwiatu pomarańczy w chusteczkach roześmianej Marusi, fascynacji kapitana Joachima Ziemssena.

A przede wszystkim – toczący w niej spór protagoniści, Naphta i Settembrini, rzecznicy dwóch biegunów europejskiej myśli, Ormuzd i Aryman trawieni przez prątki Kocha, galwanizujący wyobraźnię całych roczników, ba, pokoleń czytelników, organizujący oś najważniejszych sporów ideowych młodego Miłosza (ksiądz Ch.!) i dorosłego Lukacsa.

Co zostaje z nich pod mocnym ołówkiem karykaturzystki, pod czarną szminką grafitu? Longin Lukas („katolik, tradycjonalista, nauczyciel gimnazjalny z Królewca”) i August August („socjalista, humanista, filolog klasyczny, pisarz z Wiednia”) są odstręczający. Płascy, pełni konceptów jak z kalendarza i głuszcowego, zachwyconego sobą gulgotu, może i rozmawiają o demokracji, monarchii, powszechnikach i narodach, jak zdarzało się to Naphcie i Settembriniemu, ale te tematy są zaledwie suflowane, pojawiają się w narracyjnej wyliczance bez szans na poznanie szczegółów, w gruncie rzeczy przez cały czas rozmawiają, jak się okazuje, o kobietach. Rozmawia o nich zresztą całe grono mieszkańców „pensjonatu dla panów”, groteskowy kilkuosobowy krąg, nie do końca swoimi słowami, autorka bowiem (jak wskazuje nieoczytanym w nocie na końcu książki) wkłada im w usta argumenty dwóch tuzinów mizoginicznych myślicieli ze wszystkich miejsc i czasów, od Aureliusza Augustyna, przez na bukwu B jak Burroughs, na bukwu C – z Cluny Bernarda, i tak aż po Yeatsa.

Ale też zemsta ręki pisarskiej, zanim jeszcze ziści się zapowiedziany w podtytule powieści motyw horroru, jest straszna, bo w tych scenach z męskiego bytowania przez trzy jesienne miesiące roku 1913 ukazana zostaje cała ohyda męskiej egzystencji. W kilkunastu rozdziałach zmieściła się obrzydliwość męskiej powierzchowności (te wąsy ściśnięte bindami! te brązowe, dyndające między nogami ogórki! te drewniane, marionetkowe ruchy sztywniejących rąk i nóg podtatusiałych Esików!), ale i przywary sięgające głębiej niż skóra i ciała jamiste. Jest w Empuzjonie miejsce na obrzydliwość zbiorowego męskiego rechotu i bezustannej skłonności do rywalizacji, fizyczności, przemocy. Jest obrzydliwość zapachów (ich oddechy są suche, serowate, tytoniowe, błotniste lub kwaśne, pot piwny lub zwyczajnie cuchnący), obrzydliwość praktyk społecznych (wścibstwo, skąpstwo, pogarda dla schwuli) i seksualnych. Jeden z protagonistów to podstarzały, niedomyty dziwkarz, drugi – onanista, co lubi kłuć się w krostowaty pośladek: i to mają być obrońcy Średniowiecza i Renesansu? Cały „pensjonat dla panów” jest męską menażerią, zbiorowiskiem osobliwych bestii, dawniej groźnych, dziś spętanych w klatce prozy Tokarczuk i w pętach gruźlicy, bestii, które można dzięki temu bezpiecznie, choć nadal z dreszczem ryzyka, drażnić pisarskim ołówkiem, czytelniczym okiem, czubkiem parasolki.

Oczywiście, nie chodzi tylko o grupę i tak skazanych na śmierć nieudaczników: improduktywa z Wiednia, policaja z Breslau, żonobija z Görbersdorfu. Obraz społeczności męskiej w Empuzjonie waha się między – entuzjaści Tokarczuk lubią takie terminy, zwłaszcza gdy sami ich używają – mizoandrią a fallocydem, między niechęcią do cywilizacji zaprojektowanej i stworzonej przez mężczyzn a marzeniem o wykarczowaniu wszystkiego, co pionowe, aż zostanie, niczym w marzeniach sennych Agnieszki Szpili, tylko świat stworzeń płożących: sieci grzybni, strzępki plechy, mech. Cała panorama męskiego świata, zamkniętego w pensjonacie, ale i szerszego, bo przecież jest kurhaus, jest jego pan i władca, doktor Semperweiss, są miejscowi mieszczanie i węglarze, jest i rodzinny dom bohatera Mieczysława Wojnicza, przedstawiona została po to, by ukazać jego kulawość, śmieszność i okropność zarazem.

Mężczyźni są nie tylko, niczym szalki Petriego, w których hodowane są tuberkulinowe szczepy, inkubatorami i rozsadnikami toksycznej męskości, źródłem brutalności, przemocy, pychy, gwałtu i wykluczania, unieważniania i spychania w cień, są też – z całym tym arsenałem kłujących parasoli, wąsów, palców, scyzoryków, strzykawek i fallusów – rozpaczliwie bezradni. Ich chromowany, stalowy arsenał („wszystkie zwrócone przeciwko niemu wagi, strzykawki, sterylizatory, a nawet pióro doktora Semperweissa, które zaraz miało napisać diagnozę i sprowadzić Wojnicza do anomalii”) zawodzi zarówno wobec śmierci, jak i wobec niejednoznaczności świata. Ich nauka, ich medycyna, z której są tak dumni? „Przeszklona gablota, gdzie stało ludzkie torso wykonane z drewna – bez głowy, rąk i nóg, z otwartą klatką piersiową i brzuchem, prezentowało narządy wewnętrzne pomalowane na różne kolory”, w tym najistotniejsze dla pacjentów ftyzjatry – płuca, „gładkie i czyste, wypolerowane, lśniące od lakieru”. Takie są te wasze dokonania, które sprowadzają się do unieruchomienia świata, poniżenia go, przyszpilenia i ubicia, niczym królika. Tu potrzebne jest inne spojrzenie – przenikliwe, intuicyjne, dynamiczne, zacierające rygorystyczne granice w imię wspólnoty istnienia: „Wnikamy wzrokiem w głąb. Widzimy szkielet, bijące serce, robaczkowy ruch jelit, pracujący ciągle przełyk […] Przepona podnosi się i opada, z nerek do pęcherza spływają kropelki moczu”.

Od tego świata wąsatych kaprali należy, jeśli tylko się da, uciec, odtrącając go, pozostawiając na pastwę desperacji, przemocy, gruźlicy, wojny (Wielkiej Wojny). I to właśnie czyni bohater powieści, dwudziestoczteroletni Mieczysław Wojnicz, niby (skoro wpisujemy się w logikę Czarodziejskiej góry) odpowiednik Hansa Castorpa, ale przecież jego zaprzeczenie.

Ach, ten Mieczyś! (użyjmy za autorką tego ciepłego, choć i upupiającego zdrobnienia). Wątek hermafrodytyczny jest jednym z najdelikatniej poprowadzonych w powieści, kolejne sugestie, tak oczywiste, gdy spojrzymy wstecz, w pierwszych rozdziałach, dawkowane pipetą, są niemal niezauważalne. Wycofany, skłonny do niedopowiedzeń bohater raz tylko, jak się okazuje, zdobył się na stanowczość („doktor dostał w twarz i jego druciane okulary znalazły się na podłodze z rozbitym szkłem”) i podobnie czytelnik dostanie w twarz, dowiedziawszy się o współobecności dwóch organów w jednym ciele, „macica kurczy się jak pięść, lecz członek nabiega krwią”. Lecz przecież i bez anatomicznego hermafrodytyzmu Mieczyś nieznośnie odstaje od męskiego świata. Ze swym postrzeganiem świata pełnym zdrobnień i zmiękczeń („jajka na twardo, dwa w ślicznych fajansowych kieliszkach”), z odrazą do ocierających ciało kołnierzyków i pasków, ze wspomnieniem dziecięcych ucieczek na strych, gdzie „rozbierał się do naga, owijał w satynowy obrus obszyty miękkimi frędzlami i czuł, jak rozkosznie te frędzle muskają jego łydki i uda”, jest na przemian groteskowy, tragiczny i – oczywiście, tylko widziany brutalnymi, męskimi oczami – żałosny.

W gruncie rzeczy Mieczysław pozostaje po prostu niedookreślony w każdym obszarze wiążącym się z dorosłością, nie osiągnął nie tylko sprawczości, lecz nawet samoświadomości. Na poziomie horyzontów intelektualnych, świadomości swojego ciała, rozbudzenia erotycznego przypomina nie tyle dwudziestoczterolatka, ile dwunastoletnią dziewczynkę, i to traktowaną silnymi dawkami luminalu. Zastraszony i usuwający się na bok, kolekcjonujący przepisy kulinarne i liście w zielniku, mógłby za swój herb – skoro wywodzi się z kręgu kulturowego monarchii naddunajskiej – wziąć sławnego proteusa żyjącego w lodowatych wodach jaskiń krasowych Karyntii: ślepego płaza, fascynującego zoologów jako przykład neotenii, czyli zatrzymania u osobników dorosłych infantylnych cech rozwojowych. I choć, skoro poruszamy się tropem Czarodziejskiej góry, powinniśmy mieć do czynienia z Bildungsromanem, niedojrzałość pozostaje cechą osiową Mieczysia, znacznie mocniejszą niż hermafrodytyzm. Jego zamykające powieść działania, choć na pozór radykalne – przejęcie i przyjęcie nowej, kobiecej tożsamości, wyzwalająca ucieczka – nie mają nic wspólnego z triumfalnym (choć anachronicznym, jak na powieściowy rok 1913) coming outem czy zadeklarowaniem się jako trans. To raczej ucieczka, wślizgnięcie się w kolejną tożsamość niczym krab‑pustelnik szukający kolejnej, większej skorupy dla miękkiego ciała, przeistoczenie przez kapitulację wobec silniejszej, choć fizycznie martwej osobowości. Przez chwilę przypomina się krótka proza Topora, przeniesiona na ekran w Lokatorze Polańskiego – ale „kapitulacja” to słowo z patriarchalnego, przemocowego słownika, podczas gdy Wojnicz w zamyśle autorki jest niczym komórki macierzyste, totipotencjalne, czyli zdolne do rozwinięcia się w każdym kierunku.

Odnotujmy na marginesie, zanim rozstaniemy się z Wojniczem, bohaterem pierwszoplanowym, lecz w Empuzjonie bynajmniej nie najważniejszym, że za sprawą jego osoby raz jeszcze perfekcyjnie zastosowana została przez autorkę strategia unieważnienia przez lekceważenie. W tym przypadku unieważnienie, marginalizacja nie dotyczą uniwersum Czarodziejskiej góry, lecz „polskości” A.D. 1913 w jej kanonicznym (czy może tylko idealistycznym?) wyobrażeniu. Władający niemieckim Wojnicz trafia na kurację do pruskiego Görbersdorfu prosto ze Lwowa. Dwudziestoczteroletni Polak przybywający w przeddzień wojny światowej ze stolicy Galicji, syn ziemianina i bratanek c.‑k. oficera? Nietrudno sobie wyobrazić zarówno rzeczywistego, jak i powieściowego młodego mężczyznę tego pokroju, przynajmniej w dotychczasowej narracji historycznej i literackiej. Nawet jeśli nie jest oficerem Związku Walki Czynnej, redaktorem endeckiego dziennika lub lampartującym urzędnikiem Namiestnictwa, to z pewnością pozostaje przynajmniej naczytany do zawrotu głowy moderną, Pałubą, Brzozowskim, Boyem i Karlem Krausem, a nad jego otomaną, niezależnie od orientacji politycznej, pobrzękuje zawieszona na huculskim kilimie karabela.

Owszem, taki był w roku 1913 każdy lwowski dwudziestoczterolatek – ale nie Mieczyś. Ten wspomina raz i drugi, że ojciec „martwi się Polską”, że można by kiedyś urządzić ten kraj na kształt roju pszczelego, melancholijnie wyznaje przyjacielowi niedoli, że wiesz, my, Polacy, nie mamy swojego państwa, wiec gdybym został oficerem, walczyłbym za cesarza – i tyle. Można to uznać za wyrazisty przykład jego anemiczności, wycofania, niedorozwoju, dla polskiego jednak czytelnika (zaczekajmy jeszcze na odbiór pierwszych przekładów Empuzjonu) rzecz jest dość wymowna.

Mniejsza jednak o Mieczysia, nie o nim bowiem przede wszystkim jest książka, jego ucieczka ze świata mężczyzn, choć udana i heroiczna, nie jest rozwiązaniem, choćby dlatego, że sukien, kubraczków i pantofli po zaszczutych przez mężów gospodyniach nie starczy dla wszystkich.

Empuzjon, podobnie jak poprzednie większe teksty Tokarczuk, obfituje w świetne, wnikliwe opisy stanów liminalnych: między snem a jawą, zdrowiem a chorobą, przywidzeniem a marzeniem. Nie tylko piastunka Gliceria, jedna z najważniejszych postaci kobiecych, jawi się jako „rozmazana postać o niewidocznych konturach, zawsze czymś przesłonięta, nieostra, w biegu, rozciągnięta w smugę”. Różnego rodzaju majaczenia i ciągi skojarzeń, dziecięce fantazje o Panu Pląsie, dokonującym ekwilibrystycznych cudów za oknem pociągu, i wstydliwe satysfakcje czerpane ze zdrapywania strupów opisane są z wyjątkową, swoistą dla Tokarczuk wnikliwością i zdolnością do nazywania trudno uchwytnych fenomenów stawania się, splątania, mżenia na pograniczu świadomości. Ale tym razem w jej powieści pojawia się coś więcej niż nurkowanie w szczelinach istnienia i sugerowany w podtytule girardowski horror, czyli opowieść o wspólnocie męskich mieszkańców Görbersdorfu, naznaczających spomiędzy siebie ofiarę.

Nową perspektywę najłatwiej dostrzec za sprawą jednego z trybów używanej w powieści narracji.

„Towarzyszymy mu przez chwilę. Naszą uwagę przyciąga teraz…” – te zdania, obecne już w pierwszym rozdziale, wydają się z początku jeszcze jedną grą literacką, nawiązaniem do staroświeckiego już w czasach Manna, poczciwego sposobu prowadzenia opowieści, który angażował na trochę czytelnika. „Przenieśmy się teraz wzrokiem do gardła doliny” – zachęcali dawni poeci, i to „my” pojawiało się wyłącznie w celu zmobilizowania zbiorowego odbiorcy, czysto narracyjnie. Za pierwszym czytaniem Empuzjonu można prześlizgnąć się przez nie wzrokiem tym łatwiej, że ten sposób budowania opowieści pojawia się jedynie punktowo, w wybranych podrozdziałach, po chwili ustępując miejsca typowemu narratorowi powieści, wszystkowiedzącemu i bezosobowemu.

Dopiero druga czy trzecia odsłona narracji prowadzonej w pierwszej osobie liczby mnogiej ukazuje czytelnikowi, że stoi za nią rzeczywisty, choć do końca nienazwany wprost podmiot, rzeczywiste „my”. My – byty, twory, dziwożony, osobliwe „one”.

Jak je nazwać? Siostrzyce, Die Ewig‑Weiblichen? Same nie przedstawiają się nigdy, choć nieraz zabierają głos. Po raz pierwszy bodaj opisując ich – mężczyzn. „Patrzymy na nich jak zwykle z dołu, od spodu, widzimy ich niczym wielkie potężne kolumny, na których szczycie znajduje się mała, gadająca wypustka – głowa. Ich stopy mechanicznie miażdżą leśne runo, łamią małe rośliny, rozszarpują mech, rozgniatają drobne ciała owadów, które nie zdążyły uciec przed zapowiadającymi zagładę wibracjami. Jeszcze chwilę po ich przejściu drga grzybnia pod poszyciem lasu, ta wielka, olbrzymia matczyna struktura przekazuje sobie informacje – gdzie są intruzi i w która stronę kierują swe kroki”. Ileż w tym pogardy dla okrutnych, wyrośniętych, ale niedojrzałych samczyków ze swoimi gadającymi wypustkami – ale i jak rozległy jest horyzont ich przemocy! Wyliczmy raz jeszcze: „mechanicznie miażdżą, łamią, rozszarpują, rozgniatają”. Cały arsenał toksycznej męskości, która prowadzi do – tak, to słowo też pada – zagłady.

Ale mężczyźni są mniej ważni, mimo okrucieństwa są skazani na przegraną, więcej – to ich okrucieństwo skazuje ich na przegraną. Znacznie ważniejsze są próby autoidentyfikacji Onych, Siostrzyc. „Nasze ciała mają kondycję próbną, są okazjonalne, zależą od pływów i ciśnienia, od podziemnych nurtów i parowania […] jesteśmy […] ciepłe, ale i zimne, parzące i ślepe. To są nasze ręce, brzuchy, ręce ze spróchniałych gałęzi, sutki z purchawek” – mówią o sobie, w ostatnim zdaniu powieści podsumowując: „My jesteśmy tu zawsze”.

W innych fragmentach opisywane są bardziej z boku. Zawsze – utkane z nieciągłej materii, schowane w szczelinach istnienia czy w prześwitach „twardego” bytu, ukazujące się niczym koń i amazonka między drzewami na obrazie Magritte’a, niczym wzór na tapecie widoczny tylko w gorączce lub transie. „Mrugające oczy wychwytują z plątaniny gałęzi, liści i pni drzew kształty, których wcześniej nie widział. Ale one przecież zawsze tu były. […] To, co brał za stertę liści, też jest kształtem, brązową twarzą użyłkowaną jak liść […] oczy są ciemne, lecz za chwilę stają się dwoma żołędziami i nie ma już twarzy”.

One – jakie one? – są z pewnością zaprzeczeniem męskiego, ale i ludzkiego świata. To one, w przywołanym nieco wcześniej cytacie, widziały na wskroś ludzkie ciało: robaczkowy ruch jelit, podnoszącą się i opadającą przeponę. Podczas gdy męski świat kładzie równo płytki peronu i tworzy „przestrzeń, która za wszelką cenę chce utrzymać porządek i symetrię” – one „lubią kręte linie i spiralne ornamenty, które pod ziemią drążą dżdżownice i które w pniu drzewa wygryza kornik”. Czy to siostrzyce, ciałaczki, manifestantki? Nie, to byłoby zbyt proste. One (my, dochodzące przez chwilę do głosu w narracji) to „płynna, niedookreślona obecność, która niczym smugi cieplejszego powietrza przesuwa się między potężnymi pniami, konarami i gałązkami”.

Najnowsza powieść Tokarczuk wydaje mi się nie tylko zapisem konsekwentnej mizoandrii, ukazaniem cywilizacji budowanej przez mężczyzn jako nieodwołanie skażonej przemocą fizyczną, strukturalną i kulturową, przemocą obecną w tworach technicznych i metodologii nauk medycznych. Jest ona również udaną próbą wprowadzenia w życie na planie dzieła literackiego postulatów stawianych przez filozofów, takich jak Donna Haraway i Timothy Morton, których dorobek został wnikliwie opisany przez Andrzeja Marca w Antropocieniu (PWN, 2021).

Haraway i Morton, myśliciele osobni i działający w różnych obszarach, spotykają się, zdaniem Marca, w postulowaniu „ciemnej ekologii”, wolnej od idealizowania Natury i „wmawiania jej” kryterium Piękna, a jednocześnie – otwierającej się na doświadczenie i perspektywę „nie‑ludzi”, tworzenia z nimi splotów, konsekwentnego wyzbywania się fałszywej perspektywy antropocentrycznej. Empuzjon jest pierwszą znaną mi powieścią, która wychodziłaby naprzeciw tym postulatom tak daleko, tak sprawnie i tak konsekwentnie.

W powieści znalazło wyraz odrzucenie (poprzez ośmieszenie) antropocentrycznego widzenia świata, prób „uczynienia go poddanym” za pomocą strzykawek, elektryczności, którą chwalą się właściciele pensjonatów, i automobilu, przedmiotu uwielbienia doktora Semperweissa. Wzrok, który pozwoli się na chwilę oślepić przez szarą mgłę, już nigdy nie wyłoni się po tej próbie (wbrew pierwszym zdaniom powieści) „ostry, przenikliwy i jasnowidzący”, sterylizatory są bezradne wobec gruźlicy, a elektryczność – wobec rozszarpujących mężczyzn na strzępy „Onych”.

Wyjście poza sentymentalne estetyzowanie natury, sprzymierzenie się z tym, co obce, nieczyste, niesamowite, którego domaga się Morton, również spełniane jest hojnie na kartkach Empuzjonu: szczytowym dokonaniem autorki w tym zakresie jest opis sporządzania smakowitej potrawy z bezkręgowców, ściślej – robaków (najpewniej obleńców), pasożytów, zamieszkujących jelita ryb, a właściwie z ich nasienia, ugotowanego do postaci twardych, chrząstkowatych wstążek przypominających makaron ryżowy. Mniejsza o absurd biologiczny (obleńce strzykające spermą nieznane są patriarchalnej nauce), decydujące jest stopniowanie odrazy (robak – pasożyt – jelita – nasienie), skutecznie wprowadzające w krąg unheimlich.

Ale dopiero wprowadzenie do powieści podmiotów, które – tylko przez litość dla naszych wątłych możliwości poznawczych – przez chwilę przyjmują określoną osobę gramatyczną, przez chwilę ukazują się Wojniczowi niczym Arcimboldowe ludki („To, co brał za stertę liści, też jest kształtem”), przez chwilę dają się usłyszeć, gdy ze strychu dobiega dziwne, kojące gruchanie – pokazuje pełną skalę możliwości Olgi Tokarczuk, gościnnie uchylającej drzwi bytom nie‑ludzkim, unieważniającej granice naszego dotychczasowego świata.

Olga Tokarczuk: Empuzjon. Horror przyrodoleczniczy.
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2022, s. 400.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.