Na razie w czytelnikach wykształcają się wspomniane powyżej różne tryby lektury, zwykle porównawczej. Są tacy, którzy zaczynają linearnie, od pierwszych listów, szukając chwili zadzierzgnięcia znajomości czy przyjaźni: jednych Giedroyc zaczepiał z rozkołysanego Rzymu w 1945 roku, innych z ustabilizowanego Paryża w dziesięć lat później. Są tacy, którzy szukają w korespondencji ech wielkich wydarzeń historycznych, „polskich miesięcy” lub światowych przełomów: jak korespondenci redaktora „Kultury” reagują na śmierć Stalina, Praską Wiosnę, Nobla dla Sołżenicyna? Są tacy, którzy szukają najbłyskotliwszych złośliwości lub jakichkolwiek wzmianek odsłaniających prywatne upodobania i sprawy strzegącego swojej prywatności Wielkiego Korespondenta. Można sprawdzać, czy w listach do różnych adresatów nie zdarza mu się użyć tych samych zwischenrufów, można – to chyba najbardziej wymagający tryb lektury – konfrontować listy Giedroycia do dwóch lub więcej osób zaangażowanych w podobne zagadnienie (neoprometeizm, nowe zjawiska w literaturze polskiej, plotki warszawskie, działania stypendialne i wydawnicze), śledząc, komu z nich udziela jakich informacji, jak wymiana listów z jednym z korespondentów warunkuje stosunek do pozostałych. Sam próbowałem wszystkich tych sposobów lektury i kilku innych.
Korespondencja Jerzego Giedroycia z Aleksandrem Bocheńskim (w świetnym opracowaniu Macieja Zakrzewskiego) jest tomem szczególnym. Niewykluczone, że w trzydzieści lat od chwili rozpoczęcia inicjatywy wydawania listów dotarliśmy do etapu, gdy więcej będzie podobnych zbiorów listów. Z jednej strony – z kilku‑, czasem kilkunastoletnimi okresami nieciągłości, co do których nie będziemy mieć pewności, czy zaświadczają o luce w rzeczywistych kontaktach, czy tylko w zachowanej dokumentacji. Z drugiej – korespondencji skoncentrowanej wokół kilku tylko kwestii, ważnych, lecz z punktu widzenia całości przedsięwzięć „Kultury” i jej wagi – trzeciorzędnych, co czasem sprawia wręcz wrażenie, jakby dostojni korespondenci ulegali monomanii, kołując w ciągu kilku lat wokół jednej, konkretnej sprawy, którą dałoby się załatwić jednym telefonem czy, w dawniejszych latach, depeszą.
Tak oczywiście nie jest, to ograniczanie się do kilku wybranych wątków może być świadectwem i ograniczeń cenzuralnych, i niemożności porozumienia się przez korespondentów w kwestiach naprawdę istotnych, i – zaryzykuję tę hipotezę – dowodem na potrzebę zaspokojenia funkcji fatycznej: lepiej pisać o drobiazgach, niż dopuścić do zerwania znajomości. Zarazem przyznać trzeba, że korespondencja Giedroycia i Bocheńskiego – wymieniana między Bukaresztem a Generalnym Gubernatorstwem w 1940, potem, począwszy od roku 1945, na osi Rzym–Warszawa, zanikające w latach 1951–1958 i, dotkliwiej jeszcze, 1961–1989 – jest mniej „całościowa” niż kanoniczne corpusy korespondencji z Miłoszem, Mieroszewskim, Osadczukiem czy (wydane dotychczas tylko w części) z Czapskim. Gros tej korespondencji stanowią, przynajmniej w późnych latach czterdziestych
Oczywiście ten filtr jest w ogromnej mierze wymuszony przez coraz poważniejsze rygory polityczne nad Wisłą: próby bardziej całościowej rozmowy o rozbieżności taktyk politycznych czy możliwości ograniczonego współdziałania zostają przecięte przez Aleksandra Bocheńskiego listem z 24 lutego 1947 roku, z którego przytoczyć warto jeden dłuższy, lecz niezwykle wymowny akapit:
Znakomity jest ten ezopowy dwugłos, adresowanie przez Bocheńskiego swojej wypowiedzi do dwóch co najmniej odbiorców (w tym jednego instytucjonalnego) – i rzeczywiście, wobec sporządzenia „eleganckich fotografijek” dalsze rozmowy zasadnicze były bezprzedmiotowe. Jak jednoznacznie stawia sprawę nadawca: „Proponuję więc, żebyśmy nie korespondowali ani o polityce, gdyż cele i metody naszej pracy są nader odległe, ani o wydawnictwach. Natomiast chciałbym bardzo, żebyś poświęcił trochę czasu zebraniu pamiątek po Adziu i materiałów do jego biografii”.
Oczywiście nie znaczy to, że od zimy 1947 roku z korespondencji ostały się tylko wątki wspomnieniowe i bibliologiczne: niemało jest w tej korespondencji, szczególnie po stronie Giedroycia, szpilek („Ja na Pruszynskjadę [sic!] nie idę i mam zamiar prowadzić działalność na emigracji” – listopad 1945 roku), morderczych opinii („Wacek z bratem, są mili, ale nieistotni – o Wacławie i Karolu Zbyszewskich, listopad 1945 roku), refleksji avant la lettre PR‑owych („Pisał mi Kisielewski, że popełnia o nas jakąś książkę. Bardzo mnie to ubawiło, ale uważaj, czy książka ta nas ośmieszy, czy też pomoże powstawać legendzie o wybitnych mężach stanu. Nawet w robocie najbardziej ideowej umiarkowana reklama (reklamą jest i popularność) jest potrzebna. Bardzośmy tego nie doceniali” – o Sprzysiężeniu Stefana Kisielewskiego, wrzesień 1946 roku) czy wreszcie rozczulającego (i nieobecnego, jak się wydaje, w żadnym z wcześniejszych tomów korespondencji) wyznania szczególnej odmiany tęsknoty za Krajem. „Mam do Ciebie, a właściwie do Frankowskiego, prośbę ściśle prywatną i kulinarną – pisze Giedroyc w marcu 1948 roku. – Człowiek jest już stary, a z wiekiem przychodzi łakomstwo. Otóż od dłuższego czasu mam tęsknoty «wędlinowe». […] Ponieważ Frankowski siedzi, zdaje się, w jakimś mięsie [Jan Frankowski był w tych latach dyrektorem Centrali Rolniczo‑Mięsnej – WS], więc byłbym bardzo wdzięczny, gdyby mógł takie pozwolenie zdobyć i parę takich paczek mi przysłać”.
Wędlinki Bocheński załatwił. Księgozbiór i wymianę egzemplarzy recenzyjnych – tylko częściowo. Idee, jakich Giedroyc mógł się spodziewać po jednym z najbliższych swoich współpracowników z „Buntu Młodych” i „Polityki”, dostarczył tylko połowicznie – przesyłając do redakcji „Kultury” najprzewrotniejszą może książkę polską pierwszej powojennej dekady, czyli traktat Z dziejów głupoty w Polsce. Tom korespondencji Giedroycia i Bocheńskiego jest też bodaj pierwszym, w którym najbardziej ważkie treści znalazły się w materiałach publikowanych w aneksie: są to opublikowane na łamach „Kultury” omówienia Z dziejów głupoty… pióra Jana Ulatowskiego i Aleksandra Korczyńskiego oraz nieogłoszone za życia Aleksandra Bocheńskiego jego odpowiedzi na oba te teksty.
Lektura zarówno tych polemik, jak i listów, skłania do zastanowienia się raz jeszcze nad zapomnianą trochę postacią i drogą Aleksandra Bocheńskiego. Wolta, jakiej dokonał ten przedwojenny współtwórca „ruchu mocarstwowego” w
Z perspektywy osiemdziesięciu blisko lat można lepiej zdać sobie sprawę ze skali jego ówczesnych nadziei i rozczarowań, z determinacji, z jaką gotów był ogołocić swoje rozumowanie ze wszelkich sentymentów i przywiązań, kierować się wyłącznie racją stanu – przez którą rozumiał minimalizację liczby ofiar i awans gospodarczo‑cywilizacyjny Polski. Ale wyraźniej też widać, jaką rolę w jego rozumowaniu odgrywała – uwierająca go niczym „mały kamyk w bucie tkwiący między żywym ciałem a skarpetką”, doprowadzająca go do szaleństwa niczym „Ból zębów, latami. Ból z niepojętej przyczyny, / Który popycha nas nieraz do bezsensownych działań” osobliwa potrzeba: bycia w przekornej mniejszości. Takie rozumowanie, które jest jak wędrowanie za igłą kompasu, wskazującego kierunek zawsze odwrotny niż ten, który obiera większość – kierunek wybierany nie tylko dlatego, że wydaje się słuszny, lecz dlatego przede wszystkim, że jest à rebours – bywa pokusą (i błędnym ognikiem) i dla ideologów myśli mocarstwowej, i dla publicystów domagających się reform w Kościele, i dla prozaików.