05/2024

Wojciech Stanisławski

Aleksander Bocheński staje okoniem

Przypuszczam, że niedaleki jest dzień, kiedy opublikowana zostanie praca naukowa poświęcona nie tyle treściom i ideom zawartym w kolejnych tomach korespondencji Jerzego Giedroycia, ile po prostu „trybom lektury” tego rosnącego z latami corpusu. Składa się nań nie tylko 26 tomów „Archiwum Kultury”, publikowanego od 1993 roku przez „Czytelnika”, a począwszy od 2014 roku przez Instytutu Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską oraz Towarzystwo „Więź”, lecz także listy publikowane przez oficyny Uniwersytetu Łódzkiego i UKSW. W sumie – kilkadziesiąt już tomów, obfitujących w projekty, ponaglenia i plotki. Każdy z tych tomów wchodzi w relacje z co najmniej kilkoma innymi, odzwierciedlając powiązania i zależności towarzyskie, zawodowe czy ideowe ich autorów, pogłębiając złożoność i miąższość polskiej XX‑wiecznej Republique des Lettres, rozciągającej się między Paryżem, Kalifornią, Berlinem, Rzymem i Mokotowem (oś „Berlin – PIW – Tel Awiv” była znakomitym figlem pana Antoniego Słonimskiego, oś „Maissons‑Lafitte – Oslo Court – Aleja Przyjaciół” istniała naprawdę). Czy znajdzie się ktoś, kto ogarnie pamięcią i wyobraźnią treść wszystkich tych tomów, czy też przyjdzie czekać na przetworzenie ich przez program typu Big Data?

Na razie w czytelnikach wykształcają się wspomniane powyżej różne tryby lektury, zwykle porównawczej. Są tacy, którzy zaczynają linearnie, od pierwszych listów, szukając chwili zadzierzgnięcia znajomości czy przyjaźni: jednych Giedroyc zaczepiał z rozkołysanego Rzymu w 1945 roku, innych z ustabilizowanego Paryża w dziesięć lat później. Są tacy, którzy szukają w korespondencji ech wielkich wydarzeń historycznych, „polskich miesięcy” lub światowych przełomów: jak korespondenci redaktora „Kultury” reagują na śmierć Stalina, Praską Wiosnę, Nobla dla Sołżenicyna? Są tacy, którzy szukają najbłyskotliwszych złośliwości lub jakichkolwiek wzmianek odsłaniających prywatne upodobania i sprawy strzegącego swojej prywatności Wielkiego Korespondenta. Można sprawdzać, czy w listach do różnych adresatów nie zdarza mu się użyć tych samych zwischenrufów, można – to chyba najbardziej wymagający tryb lektury – konfrontować listy Giedroycia do dwóch lub więcej osób zaangażowanych w podobne zagadnienie (neoprometeizm, nowe zjawiska w literaturze polskiej, plotki warszawskie, działania stypendialne i wydawnicze), śledząc, komu z nich udziela jakich informacji, jak wymiana listów z jednym z korespondentów warunkuje stosunek do pozostałych. Sam próbowałem wszystkich tych sposobów lektury i kilku innych.

Korespondencja Jerzego Giedroycia z Aleksandrem Bocheńskim (w świetnym opracowaniu Macieja Zakrzewskiego) jest tomem szczególnym. Niewykluczone, że w trzydzieści lat od chwili rozpoczęcia inicjatywy wydawania listów dotarliśmy do etapu, gdy więcej będzie podobnych zbiorów listów. Z jednej strony – z kilku‑, czasem kilkunastoletnimi okresami nieciągłości, co do których nie będziemy mieć pewności, czy zaświadczają o luce w rzeczywistych kontaktach, czy tylko w zachowanej dokumentacji. Z drugiej – korespondencji skoncentrowanej wokół kilku tylko kwestii, ważnych, lecz z punktu widzenia całości przedsięwzięć „Kultury” i jej wagi – trzeciorzędnych, co czasem sprawia wręcz wrażenie, jakby dostojni korespondenci ulegali monomanii, kołując w ciągu kilku lat wokół jednej, konkretnej sprawy, którą dałoby się załatwić jednym telefonem czy, w dawniejszych latach, depeszą.

Tak oczywiście nie jest, to ograniczanie się do kilku wybranych wątków może być świadectwem i ograniczeń cenzuralnych, i niemożności porozumienia się przez korespondentów w kwestiach naprawdę istotnych, i – zaryzykuję tę hipotezę – dowodem na potrzebę zaspokojenia funkcji fatycznej: lepiej pisać o drobiazgach, niż dopuścić do zerwania znajomości. Zarazem przyznać trzeba, że korespondencja Giedroycia i Bocheńskiego – wymieniana między Bukaresztem a Generalnym Gubernatorstwem w 1940, potem, począwszy od roku 1945, na osi Rzym–Warszawa, zanikające w latach 1951–1958 i, dotkliwiej jeszcze, 1961–1989 – jest mniej „całościowa” niż kanoniczne corpusy korespondencji z Miłoszem, Mieroszewskim, Osadczukiem czy (wydane dotychczas tylko w części) z Czapskim. Gros tej korespondencji stanowią, przynajmniej w późnych latach czterdziestych XX wieku, ze strony Aleksandra Bocheńskiego – starania o skompletowanie spuścizny po zmarłym bracie, legendarnym „wunderkindzie” Adolfie, ze strony Jerzego – usiłowania uzyskania pozostawionego w Warszawie księgozbioru i nawiązania współpracy w zakresie wymiany nowości wydawniczych z największymi oficynami Polski Ludowej.

Oczywiście ten filtr jest w ogromnej mierze wymuszony przez coraz poważniejsze rygory polityczne nad Wisłą: próby bardziej całościowej rozmowy o rozbieżności taktyk politycznych czy możliwości ograniczonego współdziałania zostają przecięte przez Aleksandra Bocheńskiego listem z 24 lutego 1947 roku, z którego przytoczyć warto jeden dłuższy, lecz niezwykle wymowny akapit:

Kochany Jurku, Dziękuję Ci bardzo za obszerny list. Oprócz wielu szczegółów o Twojej akcji wydawniczej, co by mnie bardzo interesowało, gdybym był romansopisarzem, bo jak widzę drukujesz przeważnie takowych – otóż, jak mówię, prócz szczegółów o pracy wydawniczej proponujesz mi założenie masonerii. Nasze cele są wspólne, piszesz, ja będę pracował tu (tj. za granicą), Ty (tzn. ja) pracuj w Kraju. Dziękuję za pomysł. Jak Ci zapewne wiadomo, le porteur de la lettre, Dominik Horodyński, został zrewidowany na lotnisku i wszystkie listy, w tym Twój […], zostały zabrane do Urz[ędu] Bezp[ieczeństwa]. Tam przeleżały się dwa tygodnie i z największym trudem je odzyskałem – oczywiście fotografijki eleganckie z tych listów są poczynione i oczekują odpowiedniej chwili, by je opublikowano. Kochany, Drogi Masonie, dziękuję! A Pana Boga proszę, żeby mnie od przyjaciół obronił, bo z wrogami dam sobie sam radę.


Znakomity jest ten ezopowy dwugłos, adresowanie przez Bocheńskiego swojej wypowiedzi do dwóch co najmniej odbiorców (w tym jednego instytucjonalnego) – i rzeczywiście, wobec sporządzenia „eleganckich fotografijek” dalsze rozmowy zasadnicze były bezprzedmiotowe. Jak jednoznacznie stawia sprawę nadawca: „Proponuję więc, żebyśmy nie korespondowali ani o polityce, gdyż cele i metody naszej pracy są nader odległe, ani o wydawnictwach. Natomiast chciałbym bardzo, żebyś poświęcił trochę czasu zebraniu pamiątek po Adziu i materiałów do jego biografii”.

Oczywiście nie znaczy to, że od zimy 1947 roku z korespondencji ostały się tylko wątki wspomnieniowe i bibliologiczne: niemało jest w tej korespondencji, szczególnie po stronie Giedroycia, szpilek („Ja na Pruszynskjadę [sic!] nie idę i mam zamiar prowadzić działalność na emigracji” – listopad 1945 roku), morderczych opinii („Wacek z bratem, są mili, ale nieistotni – o Wacławie i Karolu Zbyszewskich, listopad 1945 roku), refleksji avant la lettre PR‑owych („Pisał mi Kisielewski, że popełnia o nas jakąś książkę. Bardzo mnie to ubawiło, ale uważaj, czy książka ta nas ośmieszy, czy też pomoże powstawać legendzie o wybitnych mężach stanu. Nawet w robocie najbardziej ideowej umiarkowana reklama (reklamą jest i popularność) jest potrzebna. Bardzośmy tego nie doceniali” – o Sprzysiężeniu Stefana Kisielewskiego, wrzesień 1946 roku) czy wreszcie rozczulającego (i nieobecnego, jak się wydaje, w żadnym z wcześniejszych tomów korespondencji) wyznania szczególnej odmiany tęsknoty za Krajem. „Mam do Ciebie, a właściwie do Frankowskiego, prośbę ściśle prywatną i kulinarną – pisze Giedroyc w marcu 1948 roku. – Człowiek jest już stary, a z wiekiem przychodzi łakomstwo. Otóż od dłuższego czasu mam tęsknoty «wędlinowe». […] Ponieważ Frankowski siedzi, zdaje się, w jakimś mięsie [Jan Frankowski był w tych latach dyrektorem Centrali Rolniczo‑Mięsnej – WS], więc byłbym bardzo wdzięczny, gdyby mógł takie pozwolenie zdobyć i parę takich paczek mi przysłać”.

Wędlinki Bocheński załatwił. Księgozbiór i wymianę egzemplarzy recenzyjnych – tylko częściowo. Idee, jakich Giedroyc mógł się spodziewać po jednym z najbliższych swoich współpracowników z „Buntu Młodych” i „Polityki”, dostarczył tylko połowicznie – przesyłając do redakcji „Kultury” najprzewrotniejszą może książkę polską pierwszej powojennej dekady, czyli traktat Z dziejów głupoty w Polsce. Tom korespondencji Giedroycia i Bocheńskiego jest też bodaj pierwszym, w którym najbardziej ważkie treści znalazły się w materiałach publikowanych w aneksie: są to opublikowane na łamach „Kultury” omówienia Z dziejów głupoty… pióra Jana Ulatowskiego i Aleksandra Korczyńskiego oraz nieogłoszone za życia Aleksandra Bocheńskiego jego odpowiedzi na oba te teksty.

Lektura zarówno tych polemik, jak i listów, skłania do zastanowienia się raz jeszcze nad zapomnianą trochę postacią i drogą Aleksandra Bocheńskiego. Wolta, jakiej dokonał ten przedwojenny współtwórca „ruchu mocarstwowego” w II RP, prometejczyk i ziemianin z pocztem przodków‑powstańców, nie miała sobie chyba równych. Wiele postaci z różnych obozów politycznych wiosną 1945 roku, po powstaniu i Jałcie, dochodziło do przekonania o braku alternatywy dla współpracy z Sowietami w imię nie tyle osobistych korzyści czy bezpieczeństwa, ile zachowania substancji narodowej – ale nikt chyba nie docierał do tego neopozytywizmu z tak daleka, nie był w nim tak konsekwentny, nie wyłożył swoich racji z tak morderczą rzeczowością i – przede wszystkim – zainicjowawszy pewne procesy, od politycznych po wydawnicze, nie postawił się świadomie na uboczu, wśród aktorów epizodycznych. Bo Bocheński, współzałożyciel „Słowa Powszechnego”, poseł na Sejm Ustawodawczy, być może rzeczywisty promotor kariery Bolesława Piaseckiego – sam pozostawał w cieniu, kontentując się pisaniem o historii polskiej gospodarki czy działalnością bibliofilską.

Z perspektywy osiemdziesięciu blisko lat można lepiej zdać sobie sprawę ze skali jego ówczesnych nadziei i rozczarowań, z determinacji, z jaką gotów był ogołocić swoje rozumowanie ze wszelkich sentymentów i przywiązań, kierować się wyłącznie racją stanu – przez którą rozumiał minimalizację liczby ofiar i awans gospodarczo‑cywilizacyjny Polski. Ale wyraźniej też widać, jaką rolę w jego rozumowaniu odgrywała – uwierająca go niczym „mały kamyk w bucie tkwiący między żywym ciałem a skarpetką”, doprowadzająca go do szaleństwa niczym „Ból zębów, latami. Ból z niepojętej przyczyny, / Który popycha nas nieraz do bezsensownych działań” osobliwa potrzeba: bycia w przekornej mniejszości. Takie rozumowanie, które jest jak wędrowanie za igłą kompasu, wskazującego kierunek zawsze odwrotny niż ten, który obiera większość – kierunek wybierany nie tylko dlatego, że wydaje się słuszny, lecz dlatego przede wszystkim, że jest à rebours – bywa pokusą (i błędnym ognikiem) i dla ideologów myśli mocarstwowej, i dla publicystów domagających się reform w Kościele, i dla prozaików.

Jerzy Giedroyc, Aleksander Bocheński: Listy 1940–2000.
Oprac. Maciej Zakrzewski,
seria Archiwum Kultury,
tom XXVII,
Wydawnictwo „Więź”,
Warszawa 2024, s. 252.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.