W trakcie lektury Stąd i stamtąd nie raz i nie dwa stwierdziłem, że znalazłem się oto w świecie, w którym czuję się jak u siebie, niczym w swoim świecie. Bo oto w rzeczywistości wykreowanej na stronach tej książki spotykam: Julię Hartwig i Zuzannę Ginczankę, Józefa Czechowicza i Władysława Broniewskiego, Jana Kochanowskiego i Sebastiana Klonowica, ale także: ojca Jana Górę, księdza Adama Bonieckiego i biskupa Tadeusza Pieronka, Jankę Ochojską, Władysława Frasyniuka i Mariana Turskiego, a także profesora Zygmunta Baumana, noblistę Czesława Miłosza oraz księdza poetę Józefa Bakę, nie mówiąc już o Mickiewiczu i Rymkiewiczu czy o papieżu Franciszku i prezydencie Trumpie, wreszcie o autorze Traktatu rzymskiego. Nawet jeśli nie poznałem ich osobiście, to przecież wiem, kim są, kim byli. Czytając poszczególne wiersze Wierzbickiego, mam – być może przesadne – wrażenie, że wiem, kim byli lub są, jacy byli lub są ponadto: artysta Andrzej Kot, o istnieniu którego dowiedziałem się raptem kilka lat temu z tablicy wiszącej na murze kamienicy przy ulicy Grodzkiej w Lublinie (urzeczony opowiedzianą na tej tablicy anegdotą o artyście, nie omieszkałem jej, tej tablicy, sfotografować), ksiądz Jerzy Wójtowicz, babcia Urszula, dziadek Hieronim, brat Staś, przybyły z Czerniowiec Saszko Bojczenko, czekający na dworcu w stolicy Aragonii Marian i Letizia, strajkujący w Sejmie Kuba i Adrian. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wiem też, kim jest autor tych wierszy, chociaż widziałem go tylko raz, mianowicie trzy lata temu na pogrzebie poety Wacława Tkaczuka. W jednym z wierszy bez tytułu wyznaje on, autor Stąd i stamtąd:
Gdy zatem czytam: „Nie ma śladu po domu / w którym się urodziłem” (Marynin), „To co zostało z dnia prymicji / nie jest tym co było / i co miało być” (⁂[Na obrazku prymicyjnym napisałem]), „Kłębi się w nas tłum istnień, / z którymi nie mamy wspólnego języka” (Dwa okna), „od tygodni tak samo w piątek i świątek […] / staję się kronikarzem ciasnego ogrodu” (Gdzieś baśń), wiem, że i ja mam swoje do opowiedzenia. Bo w swojej istocie monologowa liryka Wierzbickiego jest zaproszeniem do dialogu. Ów monolog został wygłoszony nie przed ołtarzem i nie w kruchcie, nie w konfesjonale i nie w zakrystii, ale „między kuchnią biurkiem ołtarzem”, „na jawie jako i we śnie” (Jeszcze trwa). Owszem, widzimy, jak podmiot tych wierszy zastanawia się nad prawem Archimedesa, nad mitem o Demeter i Persefonie, nad zatopioną Atlantydą, podziwia widok Etny i urodę mozaiki przedstawiającej Hypnosa z Kotoru z
Tak, poeta, autor tych wierszy jest księdzem, i rzecz jasna nie pozostaje ów fakt bez znaczenia; ale jest on także tym kim jest – tak wobec Boga, jak i wobec siebie samego; wobec miejsca, które wypełnia swoim istnieniem, wobec drugiego człowieka spotkanego na ulicy, zarówno znajomego, jak i nieznajomego. Poeta, aby być poetą, musi jednak wyjść z roli, jaką przyjął z własnej woli, jaką sprawuje na co dzień, ale też jaką mu się narzuca jako obywatelowi, członkowi wspólnoty, już to narodowej, już to ludzkiej. I jako taki pisze wiersz o masakrze na amerykańskiej prowincji, o zamachu terrorystycznym w nadmorskim kurorcie we Francji, o zabójstwie klowna z Aleppo, o przemawiającej w ONZ nastoletniej szwedzkiej aktywistce klimatycznej Grecie Thunberg, o odłączonym od aparatury w szpitalu w Liverpoolu dwuletnim Alfiem Evansie, o ostatnim samcu nosorożca białego padłym w Kenii, o pedofilii w Kościele, o rozumieniu zagadnienia gender, o czasie przepływającym bezpowrotnie w czasie zarazy.
Pomimo świadomości, że wie się tyle, ile się nie wie, poeta stara się nazywać rzeczy po imieniu, także te wymykające się słowom; próbuje na ile tylko to możliwe mówić wprost. Odwołuje się nieprzypadkowo – jak śmiem sądzić – do poetyki Nowej Fali. Świetnym tego przykładem wiersze: o zabójstwie niewymienionego z imienia i nazwiska prezydenta Gdańska, o Jance Ochojskiej nie wpuszczonej do parlamentu przez „strasznych chrześcijan / od siedmiu boleści”, o Władysławie Frasyniuku zakuwanym w kajdanki: „Pewnego dnia o szóstej rano / 100 lat od odzyskania niepodległości / 37 lat od stanu wojennego”, o polskich Żydach bohaterach dokumentalnego filmu Krystyny Piotrowskiej Wyjechałem/wyjechałam z Polski, bo…; czy dwuwers, jakby żywcem wyjęty z tomiku Ryszarda Krynickiego: „
Poeta wie, że wszystko – a jeśli nie wszystko, to prawie wszystko – jest w słowach, nawet jeśli: „nie mamy słów / tylko te ostatnie / co stają się pierwsze” (⁂[Gdańsk jest szczodry]). Wczytuje się zatem w słowa innych poetów (ale również poetek!), w: „Imiona zamordowanych / zapisane kredą na chodniku” (Planty 7/9), w słowa wydające „wyroki na inne słowa” (⁂[Obyś nie żył w czasach]), gdy „języki i narody walczą na życie i śmierć” (Ulica Bernardyńska). Poeta wyznaje, że mówiąc, „wygina język” i w ten sposób: „wykrztusić chce to coś, tę nicość” (Późny tren dla brata) i z tego też względu zapewne: „powtarzam słowa usłyszane / we śnie na zgromadzeniu / pod walczącymi flagami / trzeba być z tymi których biją” (⁂[Adwentowe zorze]). Zaiste, nic dodać, nic ująć.
Dlaczego przywołuję ten cytat, recenzując zbiór Wierzbickiego? Otóż nie tylko dlatego, że jest Wierzbicki autorem cyklu Pan Credo (opublikowanego we wspomnianych wcześniej 76 wierszach), wcale nie wyznawczego, lecz jak najbardziej polemicznego do Pana Cogito, ale także z tego względu, że w Stąd i stamtąd znalazł się utwór powstały na marginesie głośnej monografii życia i twórczości tego poety. Czytamy tu:
ale czy mógł przewidzieć,
że szamani nienawiści
będą skandować na wiecach:
zdradzeni o świcie.
Poeta wypowiada słowo, jedno, drugie, trzecie, potem dobiera słowo do słowa, następnie słowa układa w wiersz, który opublikowany w czasopiśmie lub w książce zaczyna żyć własnym życiem, niezależnie od zamiaru i intencji poety. Wiersz ten – o ile jest to wiersz wybitny, a przynajmniej jakkolwiek ważny – będzie cytowany setki i tysiące razy, w całości, bądź po kawałku, najczęściej właśnie w kawałkach; aż w końcu nie będzie już wiadomo, jaką niepojętość stworzenia poeta chciał wypowiedzieć w słowach do pojęcia. Aż okaże się jednego dnia, że święta mowa poezji została sprowadzona do czarnej piany politycznej pyskówki i rozróby, do czarnej piany politycznego mordobijstwa. „Fałszowanie języka zaczyna się / od zaćmienia poezji” – twierdzi w wygłosie wiersza ⁂(Czytam jego biografię) Alfred Marek Wierzbicki. A zatem z radością wychodzę teraz z roli krytyka, wracam do czasów, gdy poezję czytało się w szkole, niejako pod przymusem, zgłaszam się do odpowiedzi i mówię, co mówię: prawdopodobnie wiem, co poeta miał na myśli, pisząc te słowa. Każdy z nas to wie.