Przyglądając się niemieckiej literaturze z gatunku Landlust, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że „wiejską literaturę” zdominowały dzieci i wnuki uciekinierów z Prus Wschodnich i Pomorza, a w mniejszym stopniu z Sudetów i Śląska. Trudno zidentyfikować najważniejsze źródła tego fenomenu: czy to dlatego, że tęsknotę za wiejskim siedliskiem pomnaża fakt jego wymuszonej utraty (i „oddania na zatracenie” w ręce mniej cywilizowanych Czechów, Polaków, Litwinów i Rosjan), czy może prosta zależność demograficzna, jako że Prusy Wschodnie – obok Meklemburgii – były najbardziej wiejską prowincją przedwojennych Niemiec. Miały też zawsze ze względu na swoje kulturowe i geograficzne oddalenie posmak kolonii, przygody, wysuniętego posterunku. Fryderyk
Na fenomen ten warto spoglądać z większą dozą czujności, nurt nostalgicznej literatury okołowiejskiej na gruncie niemieckim jest bowiem silnie powiązany między innymi z dwoma istotnymi, słabo lub wcale nie odzwierciedlonymi w Polsce zjawiskami: „literaturą wnuków” i piśmiennictwem opartym na ponowoczesnym, antytradycjonalistycznym zwrocie ku wiejskiemu życiu. „Literatura wnuków” to bardzo popularny i dobrze sprzedający się w Niemczech nurt podejmujący wyjątkowo często problematykę doświadczeń związanych z opuszczeniem stron ojczystych w Prusach Wschodnich, na Pomorzu, Śląsku czy w Sudetach. Bywa, że niemieckich wnuków stać na mniej emocjonalne, a nawet pozbawione lekceważenia i częstokroć rozliczeniowe spojrzenie na losy ich przodków znad Orlicy, Pregoły czy dolnej Wisły. Ponowoczesny, nacechowany ekologizmem i antytradycjonalistyczną postawą zwrot ku życiu na wsi (a raczej – poza miastem) dotyczy z kolei ludzi przekonanych zazwyczaj o tym, że lekcja radzenia sobie z przeszłością (Vergangenheitsbewältigung) – niemiecką przeszłością
Pisarka Dörte Hansen w swojej bestsellerowej powieści Altes Land (wydanej w Polsce pt. Ten dom jest mój) zdaje się krytykować romantyzujące wieś tendencje w niemieckiej literaturze, jednak sama bez specjalnych zahamowań posługuje się tym samym narzędziem w swojej powieści, tyle że w umiarkowany i zniuansowany sposób. Szczególnie ciekawe wydało mi się jej spojrzenie na polskiego sąsiada.
Choć korzeniami historia ta sięga Prus Wschodnich i sąsiedztwa właśnie z Polakami, to nie znajdziemy tu nawet próby poważniejszego spojrzenia na polskie otoczenie jej bohaterek. Owszem, będzie Polackenkind (niemieckie dziecko-uchodźca z terenów odzyskanych vel zajętych przez Polaków) i inne geo- i etnograficzne odnośniki wskazujące jedynie rozmyte tło dla niemieckiej historii, trochę jak – nie przymierzając – z obrazów Fritza Pfuhle. Uważniejszemu czytelnikowi to lekceważenie od razu przywodzi na myśl jakże odmienne – uważne, pełne szacunku, głębokiego zrozumienia dawnych niemieckich mieszkańców – postawy sporej grupy polskich pisarzy, szczególnie tych z Dolnego Śląska czy z Gdańska. Ta bardzo dobrze przyjęta w Niemczech książka dowodzi, że Dörte Hansen, podobnie jak inne pisarki niemieckie tego pokolenia (zazwyczaj właśnie wnuki sprawców, beneficjentów, świadków, uciekinierów) podejmujące kwestię losów wywodzących się z dzisiejszych terenów Polski, Czech czy Litwy Niemców, jak choćby Tanja Dückers, nie mówi po polsku, a o Pomorzu, Mazurach, Żmudzi i reszcie „Wschodu” bardzo, ale to bardzo niewiele wie. Stąd zupełny brak zrozumienia realiów środowisk, w jakich żyli przodkowie jej bohaterek na Mazurach, a także w dole Wisły i Pregoły przed wojną… Dlatego narodowosocjalistyczne „Gotenhafen” zamiast „Gdingen” (u Dückers), dlatego trofea wojenne dziadka „ze Wschodu” (bo któż by się pochylał nad tym, czy srebrna zastawa jest z Polski czy z Litwy). Ci ludzie, młodsi od Güntera Grassa i Imanuela Geissa o trzydzieści-czterdzieści lat, pokazują, jak niewiele trzeba było, aby pójść rakiem i znów zamknąć muszlę.
Oczywiście, wszystko u Hansen tonie w banalnej liberalno-kosmopolitycznej retoryce, a spotkanie online zaaranżowane przez jej polskiego wydawcę jest pełne politycznej poprawności. Co prawda Hansen nie maluje jednoznacznie sielskiego obrazu wiejskiego życia swoich bohaterek. Narracja odbywa się na dwóch poziomach – opowieści o powojennych kolejach losu, głównie kobiet, z rodzin von Kamcke i Eckhoff w jednej warstwie, oraz chłodnej obserwacji wcale nieprostego, acz w pewnych aspektach atrakcyjnego życia wiejskiego nad dolną Łabą w drugiej. U Hansen funkcjonuje prawie samowystarczalny pruski dom, sprowadzony niemalże do samych murów i urządzeń, z ideą życia nadawanego domowi dopiero przez zamieszkujących go ludzi. „Domy zostają, nawet kiedy ludzie odchodzą”, mówi jedna z bohaterek. Oczywiście, to co pozostało w Polsce, popada w ruinę (iluż jeszcze majętnych warszawiaków będzie miało kaprys, by odrestaurować niefunkcjonalne, postpruskie posiadłości zamiast dwudzielnej chaty warmińskiej?!), a życie w nowym, dolnosaksońskim domu wypełniają wcale nie różowe, ale ludzkie losy. Hansen nie omieszkała opisać tragedii kobiet w dobie sowieckiego marszu przez Prusy Wschodnie i ich dalszych cierpień jako uciekinierek. Nie zdecydowała się jednak bliżej pokazać, jakich wyborów dokonywały ich rodziny i one same przed wojną (protestanci Prus Wschodnich głosowali na NSDAP wyraźnie powyżej niemieckiej średniej), jak wielu ich przedstawicieli trafiło do służb okupacyjnych na pobliskim Mazowszu, a wcześniej wspierało pomorski Selbstschutz. Pisarka wybrała narrację podkreślającą brak związku między przedwojennymi wyborami bohaterów i skalą ich powojennych cierpień. Ofiary i tak spotyka podobny, koszmarny los, zdaje się mówić Hansen.
Oczywiście mieszkańcy Dolnej Saksonii, Szlezwiku i Holsztyna, gdzie trafiła większość uciekinierów, rozumieli, że mają przed sobą Niemców z Prus Wschodnich czy Pomorza, jednak chcąc podkreślić ich obcość i fakt, iż są niemile widziani, nazywali ich pogardliwym Polacken. Hansen skądinąd podkreśla, że ten sam mechanizm ma miejsce w Niemczech w związku z falą syryjskich uchodźców, gdzie wielu Niemców odmawiających migrantom prawa pobytu w Niemczech zwraca dziś uwagę na to, iż tamci (Wypędzeni) „to przecież byli Niemcy, a ci są naprawdę obcy”. Autorka zatem chętnie kieruje swoją wrażliwość zarówno w stronę ciężko doświadczonych niemieckich kobiet z Prus Wschodnich, jak i ku syryjskim młodzieńcom
Hansen zapewne nie lubi myśleć w kategoriach narodowych, za to chętnie podkreśla swoją odmienność etniczną. Ta pochodząca ze Szlezwiku autorka zdaje się być dumna z tego, że „pierwszego obcego języka nauczyła się w szkole podstawowej, i był to język niemiecki”. Wcześniej bowiem mówiła wyłącznie w języku dolnoniemieckim, Plattdüütsch.
Jedna z ważniejszych pisarek pokolenia wnuków, Tanja Dückers, pochodzi z Berlina Zachodniego, w jej młodości miejsca oddzielonego od otaczającej je komunistycznej NRD, ale najbardziej wyczulonego spośród aglomeracji dawnej RFN na wydarzenia na Wschodzie. Wychowana w akademickiej rodzinie Dückers wzrasta w mocno lewicowej zachodnioberlińskiej bohemie. Ma też wiele okazji na poznanie świata, w tym Polski, gdzie, jak to podkreślała w rozmowach ze mną, zna bliżej kilkoro publicystów i twórców (ludzi z lewicowo-liberalnych kręgów Warszawy i Krakowa). Nie nauczyła się jednak polskiego i nie rozpoznała dokładniej terenów, z których wywodzą się bohaterowie jej głośnej powieści Himmelskörper (polskie wydanie pt. Ciała niebieskie).
Powieść ta, uznawana za jedną z najlepszych i najważniejszych z nurtu „literatury wnuków”, jest omawiana w niemieckich szkołach i na uczelniach. Zyskała również w Polsce tyleż przyjazne, co bezrefleksyjne recenzje. Dückers rozprawia się w niej z przeszłością, w tym tą wschodnią, i szerzej – z niemiecką tożsamością. W jednej z bohaterek – być może przypominającej alternatywnym wyglądem i antyburżuazyjnymi zachowaniami autorkę z młodych lat – z czasem narastają podejrzenia o tuszowaniu w rodzinie niewygodnych faktów z przeszłości, zamykaniu ich w udawanej, wrastającej w rutynę niepamięci. W relacjach z rodzicami dominuje chłodna cisza (matka) i rozczarowanie (krok po kroku bujdami okazują się opowieści ojca z czasów jej dzieciństwa). Z dziadkami jest inaczej – walczą w obecności córki i wnuków o kontrolę nad opowieścią o przeszłości, szczególnie zaś o ucieczce z Pomorza Gdańskiego (Westpreussen) i wejściu na zbawienny statek. Wojna i wszystko, co z nią związane, omawiana jest w rodzinie z chłodną, kontrolowaną rezerwą, wzbudzając ciekawość tylko u wnuków. Ci powoli docierają do frontowych losów dziadka, organizacji ucieczki przez babkę, wreszcie do egzemplarza Mein Kampf chronionego starannie w babcinym pudełku i do wspomnienia dziewczynki, której hitlerowskie pozdrowienie niejako ratuje rodzinę przed śmiercią. Książka wpisuje się w wybujały nurt wykorzystywania pamięci prywatnej (częściej przez socjologów i psychologów) do rewidowania lub wzbogacania ustaleń historyków (w Polsce w pewnym stopniu skompromitowany przez autorów takich jak Tomasz Gross czy Jan Grabowski), co w Niemczech okazywało się niejednokrotnie – głównie w okresie 1985–2015 – pomocne w naruszeniu selektywnych ram głównego nurtu narracji dotyczącej przebiegu
Autorka Ciał niebieskich znacznie mniej akcji niż Hansen umieszcza na prowincjonalnym, wiejskim wschodzie Rzeszy. Jednak nawet powolne, nieco monotonne snucie opowieści i przeplatanie jej pełnymi metafor obserwacjami chmur, a także wiszące nad berlińskimi bohaterami niedopowiedziane wspomnienia z Pomorza zbliżają obie, odmienne przecież narracje.
Łączy je też inna cecha. O ile odzyskany przekaz pokolenia uciekinierów jest precyzyjny, pełen imion, nazwisk czy nazw geograficznych, o tyle zaskakiwać mogą wypadki, w których nazwy miejscowości podane są nie w wersjach panujących w Niemczech do wybuchu wojny (Gdańsk – Danzig, Złotów – Flatow, Olsztyn – Allenstein, Gdynia – Gdingen). O tym, by podane były (choćby w przypisach) obowiązujące od blisko osiemdziesięciu lat nazwy w wersji polskojęzycznej, nie ma nawet mowy. Te zaskakujące wypadki to używanie nazw narzuconych poszczególnym miejscowościom przez administrację
Autorki, takie jak Hansen i Dückers, sięgając w swoich powieściach do niemieckiej, rodzinnej traumy wypędzenia, ucieczki z małego Heimatu i obcości w Starym Kraju, poszukują doświadczeń wschodnich przodków i analizują ich wpływ na tożsamość kolejnych pokoleń Niemców. Jest to bez wątpienia proces potrzebny i dla pokolenia „wnuków” dobroczynny. Niestety, te i wiele innych autorek i autorów z ogromnego obszaru między literaturą Landlust a powieściami wnuków utwierdza niemiecki stosunek do wschodnich sąsiadów: Polaków, Litwinów, Czechów czy Białorusinów. W najlepszym wypadku zasadza się on na ignorancji i lekceważeniu. Polskiego czy innego „wschodniego” otoczenia niemieckich uciekinierów, tak przecież obecnego w ich życiu do 1945 roku, w swoich powieściach niemal nie zauważają, traktują półprzeźroczyście, w najlepszym wypadku przedmiotowo jako konieczne tło. Pisarki, jak Dückers i, najbardziej, Katarina Bader, i tak wypadają tu najlepiej. Z oglądu kilkunastu pozycji tego nurtu wynoszę wrażenie, że im głębiej, tym gorzej.
Warto zwrócić uwagę na wynikające z tego następstwa. Tak rozmyte, niemal nieobecne tło (Czechów, Polaków, Litwinów itd.), na którym opisywane są tragiczne przeżycia pierwszoplanowych bohaterek i bohaterów tych powieści z okresu ich ucieczki, nie tylko pomaga w skupieniu się na ich wstrząsających dzisiejszym czytelnikiem losach, lecz także ułatwia akceptację dominującej już w szerokich kręgach w Niemczech (kiedyś wśród ziomkostw i rewizjonistycznych ugrupowań, dziś także wśród młodych Niemców, dalece nie tylko wyborców AfD) narracji relatywizującej niemiecką odpowiedzialność za zbrodnie w Polsce (i innych krajach Wschodu), i tak bardzo mało znane. Już wcale nie szokuje niezniuansowane zestawienie wypędzonych z Wołynia i Podola Polaków z wygnanymi ze Śląska Niemcami. Więcej – niemieccy publicyści i ich polscy epigoni traktują to jako cenny wkład w… europejską kulturę pamięci.
Interesując się tym nurtem niemieckiej literatury, szczególnie zaś autorami najczęściej podnoszącymi bliski mi temat uciekinierów z Pomorza i Wielkopolski, zawędrowałem do małej ojczyzny Hansen. Właśnie tam bowiem uciekło i osiedliło się gros z nich, a tamtejsi pisarze najczęściej ten temat podejmują, znajdując w północnych Niemczech wielkie rzesze czytelników. Zaliczają się do nich też ludzie, z którymi miałem okazję rozmawiać, w tym burmistrz Westerland na wyspie Sylt Petra Reiber i kilku innych samorządowców ze Szlezwiku. Ci ostatni prosto w oczy mówili mi podczas pierwszych spotkań, że nie słyszeli o Heinzu Reinefahrcie (mimo iż ten kat powstania warszawskiego w latach 1951–1967 był burmistrzem eleganckiego Westerland i czołowym posłem do Landtagu Szlezwika-Holsztynu), za to doskonale znali szczegóły tragedii poszczególnych statków zimą 1944/1945 i liczne tytuły literatury nostalgiczno-wypędzeniowej.
W niedalekim od małej ojczyzny Hansen Lüneburgu, przy ul. Rycerskiej 10, znajduje się Ostpreußisches Landesmuseum, nie jedyne tego typu w Niemczech. Odwiedzając je ostatnio (2019), stwierdziłem bez zaskoczenia, że tablice opisowe w Muzeum Wschodniopruskim przygotowano w językach niemieckim i – nie wszędzie – angielskim. Tak wygląda większość niemieckich wystaw dotyczących Prus Wschodnich, Pomorza czy Sudetów; polskiego albo czeskiego ze świecą szukać. W żadnym razie nie jest to wynik zaniedbania czy ograniczonych funduszy: muzea w Niemczech, także te regionalne, należą do absolutnie najlepszych na świecie. Umieszczone w nowoczesnym, pięciopiętrowym budynku muzeum jest pieczołowicie wypracowanym projektem. Żal go nie odwiedzić, będąc w okolicy. Komunikuje skutecznie – w sposób wysublimowany posługując się regułą ekonomicznej prawdy – niemieckość Prus.
Bardzo wartościowe w ekspozycji muzeum jest zajmujące całkiem niedużą powierzchnię malarstwo. Wśród kilkuset obrazów są i Kollwitz, i Corinth, i Bischoff, i Eichstaedt, i – wizytujący pruskie Collioure, Mierzeję Kurońską – Pechstein. Mnie najbardziej zainteresował bardzo eksponowany, eteryczno-nostalgiczny obraz urodzonego w Berlinie, gdańszczanina z wyboru, Fritza Pfuhle, skądinąd laureata nagrody gauleitera Gdańska