07-08/2023

Tomasz Kaźmierowski

Altes Land: konwencja i resentyment

Nostalgia za wsią i lasem, pracą w sielskim otoczeniu, potem konia na przejażdżce – to jeden z podstawowych wątków niemieckiej mitografii. Wydawałoby się, że istnieje on także w kulturze francuskiej, od Guy de Maupassanta i George Sand po Sylvette Béraud-William, a jeszcze mocniej w brytyjskiej, gdzie można przebierać niemal bez końca, od Emily Brontë i Dory Saint po Roberta MacFarlane’a i Kathleen Jamie. Całkiem ciekawie przedstawia się na tym tle polska literatura (krzywdząc innych, można rzec: od Władysława Reymonta po Andrzeja Pilipiuka). A jednak niemiecka tęsknota za życiem na wsi i jej literacka ekspresja zasadniczo wyróżnia się sformułowanym równocześnie wprost lub eufemistycznie żalem po stracie rozmaitych „małych ojczyzn”.

Przyglądając się niemieckiej literaturze z gatunku Landlust, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że „wiejską literaturę” zdominowały dzieci i wnuki uciekinierów z Prus Wschodnich i Pomorza, a w mniejszym stopniu z Sudetów i Śląska. Trudno zidentyfikować najważniejsze źródła tego fenomenu: czy to dlatego, że tęsknotę za wiejskim siedliskiem pomnaża fakt jego wymuszonej utraty (i „oddania na zatracenie” w ręce mniej cywilizowanych Czechów, Polaków, Litwinów i Rosjan), czy może prosta zależność demograficzna, jako że Prusy Wschodnie – obok Meklemburgii – były najbardziej wiejską prowincją przedwojennych Niemiec. Miały też zawsze ze względu na swoje kulturowe i geograficzne oddalenie posmak kolonii, przygody, wysuniętego posterunku. Fryderyk II, zwany wciąż również w polskiej historiografii, o zgrozo, Wielkim, mieszkańców Pomorza określał mianem „Irokezów”.

Na fenomen ten warto spoglądać z większą dozą czujności, nurt nostalgicznej literatury okołowiejskiej na gruncie niemieckim jest bowiem silnie powiązany między innymi z dwoma istotnymi, słabo lub wcale nie odzwierciedlonymi w Polsce zjawiskami: „literaturą wnuków” i piśmiennictwem opartym na ponowoczesnym, antytradycjonalistycznym zwrocie ku wiejskiemu życiu. „Literatura wnuków” to bardzo popularny i dobrze sprzedający się w Niemczech nurt podejmujący wyjątkowo często problematykę doświadczeń związanych z opuszczeniem stron ojczystych w Prusach Wschodnich, na Pomorzu, Śląsku czy w Sudetach. Bywa, że niemieckich wnuków stać na mniej emocjonalne, a nawet pozbawione lekceważenia i częstokroć rozliczeniowe spojrzenie na losy ich przodków znad Orlicy, Pregoły czy dolnej Wisły. Ponowoczesny, nacechowany ekologizmem i antytradycjonalistyczną postawą zwrot ku życiu na wsi (a raczej – poza miastem) dotyczy z kolei ludzi przekonanych zazwyczaj o tym, że lekcja radzenia sobie z przeszłością (Vergangenheitsbewältigung) – niemiecką przeszłością III Rzeszy – została już dawno przerobiona i powinna zostać odłożona do rupieciarni pamięci.

Pisarka Dörte Hansen w swojej bestsellerowej powieści Altes Land (wydanej w Polsce pt. Ten dom jest mój) zdaje się krytykować romantyzujące wieś tendencje w niemieckiej literaturze, jednak sama bez specjalnych zahamowań posługuje się tym samym narzędziem w swojej powieści, tyle że w umiarkowany i zniuansowany sposób. Szczególnie ciekawe wydało mi się jej spojrzenie na polskiego sąsiada.

Choć korzeniami historia ta sięga Prus Wschodnich i sąsiedztwa właśnie z Polakami, to nie znajdziemy tu nawet próby poważniejszego spojrzenia na polskie otoczenie jej bohaterek. Owszem, będzie Polackenkind (niemieckie dziecko-uchodźca z terenów odzyskanych vel zajętych przez Polaków) i inne geo- i etnograficzne odnośniki wskazujące jedynie rozmyte tło dla niemieckiej historii, trochę jak – nie przymierzając – z obrazów Fritza Pfuhle. Uważniejszemu czytelnikowi to lekceważenie od razu przywodzi na myśl jakże odmienne – uważne, pełne szacunku, głębokiego zrozumienia dawnych niemieckich mieszkańców – postawy sporej grupy polskich pisarzy, szczególnie tych z Dolnego Śląska czy z Gdańska. Ta bardzo dobrze przyjęta w Niemczech książka dowodzi, że Dörte Hansen, podobnie jak inne pisarki niemieckie tego pokolenia (zazwyczaj właśnie wnuki sprawców, beneficjentów, świadków, uciekinierów) podejmujące kwestię losów wywodzących się z dzisiejszych terenów Polski, Czech czy Litwy Niemców, jak choćby Tanja Dückers, nie mówi po polsku, a o Pomorzu, Mazurach, Żmudzi i reszcie „Wschodu” bardzo, ale to bardzo niewiele wie. Stąd zupełny brak zrozumienia realiów środowisk, w jakich żyli przodkowie jej bohaterek na Mazurach, a także w dole Wisły i Pregoły przed wojną… Dlatego narodowosocjalistyczne „Gotenhafen” zamiast „Gdingen” (u Dückers), dlatego trofea wojenne dziadka „ze Wschodu” (bo któż by się pochylał nad tym, czy srebrna zastawa jest z Polski czy z Litwy). Ci ludzie, młodsi od Güntera Grassa i Imanuela Geissa o trzydzieści-czterdzieści lat, pokazują, jak niewiele trzeba było, aby pójść rakiem i znów zamknąć muszlę.

Oczywiście, wszystko u Hansen tonie w banalnej liberalno-kosmopolitycznej retoryce, a spotkanie online zaaranżowane przez jej polskiego wydawcę jest pełne politycznej poprawności. Co prawda Hansen nie maluje jednoznacznie sielskiego obrazu wiejskiego życia swoich bohaterek. Narracja odbywa się na dwóch poziomach – opowieści o powojennych kolejach losu, głównie kobiet, z rodzin von Kamcke i Eckhoff w jednej warstwie, oraz chłodnej obserwacji wcale nieprostego, acz w pewnych aspektach atrakcyjnego życia wiejskiego nad dolną Łabą w drugiej. U Hansen funkcjonuje prawie samowystarczalny pruski dom, sprowadzony niemalże do samych murów i urządzeń, z ideą życia nadawanego domowi dopiero przez zamieszkujących go ludzi. „Domy zostają, nawet kiedy ludzie odchodzą”, mówi jedna z bohaterek. Oczywiście, to co pozostało w Polsce, popada w ruinę (iluż jeszcze majętnych warszawiaków będzie miało kaprys, by odrestaurować niefunkcjonalne, postpruskie posiadłości zamiast dwudzielnej chaty warmińskiej?!), a życie w nowym, dolnosaksońskim domu wypełniają wcale nie różowe, ale ludzkie losy. Hansen nie omieszkała opisać tragedii kobiet w dobie sowieckiego marszu przez Prusy Wschodnie i ich dalszych cierpień jako uciekinierek. Nie zdecydowała się jednak bliżej pokazać, jakich wyborów dokonywały ich rodziny i one same przed wojną (protestanci Prus Wschodnich głosowali na NSDAP wyraźnie powyżej niemieckiej średniej), jak wielu ich przedstawicieli trafiło do służb okupacyjnych na pobliskim Mazowszu, a wcześniej wspierało pomorski Selbstschutz. Pisarka wybrała narrację podkreślającą brak związku między przedwojennymi wyborami bohaterów i skalą ich powojennych cierpień. Ofiary i tak spotyka podobny, koszmarny los, zdaje się mówić Hansen.

Oczywiście mieszkańcy Dolnej Saksonii, Szlezwiku i Holsztyna, gdzie trafiła większość uciekinierów, rozumieli, że mają przed sobą Niemców z Prus Wschodnich czy Pomorza, jednak chcąc podkreślić ich obcość i fakt, iż są niemile widziani, nazywali ich pogardliwym Polacken. Hansen skądinąd podkreśla, że ten sam mechanizm ma miejsce w Niemczech w związku z falą syryjskich uchodźców, gdzie wielu Niemców odmawiających migrantom prawa pobytu w Niemczech zwraca dziś uwagę na to, iż tamci (Wypędzeni) „to przecież byli Niemcy, a ci są naprawdę obcy”. Autorka zatem chętnie kieruje swoją wrażliwość zarówno w stronę ciężko doświadczonych niemieckich kobiet z Prus Wschodnich, jak i ku syryjskim młodzieńcom AD 2015. Jakoś wyjątkowo mało interesują ją Polacy: sąsiedzi, podwładni, robotnicy przymusowi, ofiary, a wreszcie następcy na terenach rodu von Kamcke i im podobnych. Niektórzy z jej pruskich bohaterów wydają się skrajnie chłodnymi, surowymi typami, nieświadomymi swojego braku uczuć wobec bliskich (przypominając zaskakująco mocno Białą wstążkę Michaela Hanekego). Ciekawe, czy Dörte Hansen zastanawiała się nad brakiem Polaków w swoich opowieściach.

Hansen zapewne nie lubi myśleć w kategoriach narodowych, za to chętnie podkreśla swoją odmienność etniczną. Ta pochodząca ze Szlezwiku autorka zdaje się być dumna z tego, że „pierwszego obcego języka nauczyła się w szkole podstawowej, i był to język niemiecki”. Wcześniej bowiem mówiła wyłącznie w języku dolnoniemieckim, Plattdüütsch.

Jedna z ważniejszych pisarek pokolenia wnuków, Tanja Dückers, pochodzi z Berlina Zachodniego, w jej młodości miejsca oddzielonego od otaczającej je komunistycznej NRD, ale najbardziej wyczulonego spośród aglomeracji dawnej RFN na wydarzenia na Wschodzie. Wychowana w akademickiej rodzinie Dückers wzrasta w mocno lewicowej zachodnioberlińskiej bohemie. Ma też wiele okazji na poznanie świata, w tym Polski, gdzie, jak to podkreślała w rozmowach ze mną, zna bliżej kilkoro publicystów i twórców (ludzi z lewicowo-liberalnych kręgów Warszawy i Krakowa). Nie nauczyła się jednak polskiego i nie rozpoznała dokładniej terenów, z których wywodzą się bohaterowie jej głośnej powieści Himmelskörper (polskie wydanie pt. Ciała niebieskie).

Powieść ta, uznawana za jedną z najlepszych i najważniejszych z nurtu „literatury wnuków”, jest omawiana w niemieckich szkołach i na uczelniach. Zyskała również w Polsce tyleż przyjazne, co bezrefleksyjne recenzje. Dückers rozprawia się w niej z przeszłością, w tym tą wschodnią, i szerzej – z niemiecką tożsamością. W jednej z bohaterek – być może przypominającej alternatywnym wyglądem i antyburżuazyjnymi zachowaniami autorkę z młodych lat – z czasem narastają podejrzenia o tuszowaniu w rodzinie niewygodnych faktów z przeszłości, zamykaniu ich w udawanej, wrastającej w rutynę niepamięci. W relacjach z rodzicami dominuje chłodna cisza (matka) i rozczarowanie (krok po kroku bujdami okazują się opowieści ojca z czasów jej dzieciństwa). Z dziadkami jest inaczej – walczą w obecności córki i wnuków o kontrolę nad opowieścią o przeszłości, szczególnie zaś o ucieczce z Pomorza Gdańskiego (Westpreussen) i wejściu na zbawienny statek. Wojna i wszystko, co z nią związane, omawiana jest w rodzinie z chłodną, kontrolowaną rezerwą, wzbudzając ciekawość tylko u wnuków. Ci powoli docierają do frontowych losów dziadka, organizacji ucieczki przez babkę, wreszcie do egzemplarza Mein Kampf chronionego starannie w babcinym pudełku i do wspomnienia dziewczynki, której hitlerowskie pozdrowienie niejako ratuje rodzinę przed śmiercią. Książka wpisuje się w wybujały nurt wykorzystywania pamięci prywatnej (częściej przez socjologów i psychologów) do rewidowania lub wzbogacania ustaleń historyków (w Polsce w pewnym stopniu skompromitowany przez autorów takich jak Tomasz Gross czy Jan Grabowski), co w Niemczech okazywało się niejednokrotnie – głównie w okresie 1985–2015 – pomocne w naruszeniu selektywnych ram głównego nurtu narracji dotyczącej przebiegu II wojny światowej na Wschodzie (Holokaust, wojna „ojczyźniana” 1941–1945 – jak najbardziej, zbrodnie w Polsce, Serbii, Białorusi czy Grecji – niekoniecznie). Dückers dochodzi jednak także do niepokojących wniosków, uznając, że poszukiwanie prawdy winno być wynikiem własnej, indywidualnej decyzji, z wliczonym w to osobistym ryzykiem i konfrontacją z bliskimi. W tym mechanizmie nie zauważa swojej własnej zgody (rezygnacji) na trwanie fałszywej, wybiórczej narracji, pozostawiając historykom niemieckim, a przede wszystkim mediom głównego nurtu kontrolę nad serwowaną narracją.

Autorka Ciał niebieskich znacznie mniej akcji niż Hansen umieszcza na prowincjonalnym, wiejskim wschodzie Rzeszy. Jednak nawet powolne, nieco monotonne snucie opowieści i przeplatanie jej pełnymi metafor obserwacjami chmur, a także wiszące nad berlińskimi bohaterami niedopowiedziane wspomnienia z Pomorza zbliżają obie, odmienne przecież narracje.

Łączy je też inna cecha. O ile odzyskany przekaz pokolenia uciekinierów jest precyzyjny, pełen imion, nazwisk czy nazw geograficznych, o tyle zaskakiwać mogą wypadki, w których nazwy miejscowości podane są nie w wersjach panujących w Niemczech do wybuchu wojny (Gdańsk – Danzig, Złotów – Flatow, Olsztyn – Allenstein, Gdynia – Gdingen). O tym, by podane były (choćby w przypisach) obowiązujące od blisko osiemdziesięciu lat nazwy w wersji polskojęzycznej, nie ma nawet mowy. Te zaskakujące wypadki to używanie nazw narzuconych poszczególnym miejscowościom przez administrację III Rzeszy. Gdingen (historyczna niemiecka nazwa Gdyni) było nie do utrzymania przez to, że opierała się na słowiańskim rdzeniu. W 1939 roku sam kanclerz zażądał przemianowania jej na Miasto Gotów – Gotenhafen. Gdy zapytałem Tanję Dückers, dlaczego w książce operuje tą narodowosocjalistyczną nazwą, najpierw próbowała mi tłumaczyć, że „była to nazwa wówczas używana przez jej bohaterów, innej nie było”. Kiedy przypomniałem jej, że funkcjonowała ona zaledwie pięć lat i że w prywatnych rozmowach pomorscy Niemcy (nie licząc najzajadlejszych nazistów) nadal używali nazwy Gdingen, była zaskoczona. Rzuciła jedynie, że również wiele dekad po wojnie niektórzy z jej rozmówców nadal jej używali. Braku rudymentarnej dbałości o stosowanie prawidłowych nazw, ewentualnie braku wytłumaczenia w książce używania Gotenhafen zamiast Gdingen wyjaśnić nie potrafiła. Niezbyt chętnie przyjęła do wiadomości fakty jej bohaterom doskonale znane (które oczywiście w jej książce się nie znalazły): obok wydarzenia, jakim było przemianowanie Gdyni na Gotenhafen, gdyńscy i pomorscy Niemcy doskonale wiedzieli o masowych mordach na Polakach, aresztowaniach, wypędzeniach, wysiedlaniu całych dzielnic en masse, o zakazie prowadzenia przez Polaków sklepów i restauracji, zakazie posiadania radioodbiorników, gramofonów, instrumentów muzycznych, a nawet teczek. Oni się nimi z wnukami nie podzielili, Dückers nie sprawdziła…

Autorki, takie jak Hansen i Dückers, sięgając w swoich powieściach do niemieckiej, rodzinnej traumy wypędzenia, ucieczki z małego Heimatu i obcości w Starym Kraju, poszukują doświadczeń wschodnich przodków i analizują ich wpływ na tożsamość kolejnych pokoleń Niemców. Jest to bez wątpienia proces potrzebny i dla pokolenia „wnuków” dobroczynny. Niestety, te i wiele innych autorek i autorów z ogromnego obszaru między literaturą Landlust a powieściami wnuków utwierdza niemiecki stosunek do wschodnich sąsiadów: Polaków, Litwinów, Czechów czy Białorusinów. W najlepszym wypadku zasadza się on na ignorancji i lekceważeniu. Polskiego czy innego „wschodniego” otoczenia niemieckich uciekinierów, tak przecież obecnego w ich życiu do 1945 roku, w swoich powieściach niemal nie zauważają, traktują półprzeźroczyście, w najlepszym wypadku przedmiotowo jako konieczne tło. Pisarki, jak Dückers i, najbardziej, Katarina Bader, i tak wypadają tu najlepiej. Z oglądu kilkunastu pozycji tego nurtu wynoszę wrażenie, że im głębiej, tym gorzej.

Warto zwrócić uwagę na wynikające z tego następstwa. Tak rozmyte, niemal nieobecne tło (Czechów, Polaków, Litwinów itd.), na którym opisywane są tragiczne przeżycia pierwszoplanowych bohaterek i bohaterów tych powieści z okresu ich ucieczki, nie tylko pomaga w skupieniu się na ich wstrząsających dzisiejszym czytelnikiem losach, lecz także ułatwia akceptację dominującej już w szerokich kręgach w Niemczech (kiedyś wśród ziomkostw i rewizjonistycznych ugrupowań, dziś także wśród młodych Niemców, dalece nie tylko wyborców AfD) narracji relatywizującej niemiecką odpowiedzialność za zbrodnie w Polsce (i innych krajach Wschodu), i tak bardzo mało znane. Już wcale nie szokuje niezniuansowane zestawienie wypędzonych z Wołynia i Podola Polaków z wygnanymi ze Śląska Niemcami. Więcej – niemieccy publicyści i ich polscy epigoni traktują to jako cenny wkład w… europejską kulturę pamięci.

Interesując się tym nurtem niemieckiej literatury, szczególnie zaś autorami najczęściej podnoszącymi bliski mi temat uciekinierów z Pomorza i Wielkopolski, zawędrowałem do małej ojczyzny Hansen. Właśnie tam bowiem uciekło i osiedliło się gros z nich, a tamtejsi pisarze najczęściej ten temat podejmują, znajdując w północnych Niemczech wielkie rzesze czytelników. Zaliczają się do nich też ludzie, z którymi miałem okazję rozmawiać, w tym burmistrz Westerland na wyspie Sylt Petra Reiber i kilku innych samorządowców ze Szlezwiku. Ci ostatni prosto w oczy mówili mi podczas pierwszych spotkań, że nie słyszeli o Heinzu Reinefahrcie (mimo iż ten kat powstania warszawskiego w latach 1951–1967 był burmistrzem eleganckiego Westerland i czołowym posłem do Landtagu Szlezwika-Holsztynu), za to doskonale znali szczegóły tragedii poszczególnych statków zimą 1944/1945 i liczne tytuły literatury nostalgiczno-wypędzeniowej.

W niedalekim od małej ojczyzny Hansen Lüneburgu, przy ul. Rycerskiej 10, znajduje się Ostpreußisches Landesmuseum, nie jedyne tego typu w Niemczech. Odwiedzając je ostatnio (2019), stwierdziłem bez zaskoczenia, że tablice opisowe w Muzeum Wschodniopruskim przygotowano w językach niemieckim i – nie wszędzie – angielskim. Tak wygląda większość niemieckich wystaw dotyczących Prus Wschodnich, Pomorza czy Sudetów; polskiego albo czeskiego ze świecą szukać. W żadnym razie nie jest to wynik zaniedbania czy ograniczonych funduszy: muzea w Niemczech, także te regionalne, należą do absolutnie najlepszych na świecie. Umieszczone w nowoczesnym, pięciopiętrowym budynku muzeum jest pieczołowicie wypracowanym projektem. Żal go nie odwiedzić, będąc w okolicy. Komunikuje skutecznie – w sposób wysublimowany posługując się regułą ekonomicznej prawdy – niemieckość Prus.

Bardzo wartościowe w ekspozycji muzeum jest zajmujące całkiem niedużą powierzchnię malarstwo. Wśród kilkuset obrazów są i Kollwitz, i Corinth, i Bischoff, i Eichstaedt, i – wizytujący pruskie Collioure, Mierzeję Kurońską – Pechstein. Mnie najbardziej zainteresował bardzo eksponowany, eteryczno-nostalgiczny obraz urodzonego w Berlinie, gdańszczanina z wyboru, Fritza Pfuhle, skądinąd laureata nagrody gauleitera Gdańska AD 1939. Już od jakiegoś czasu zwracałem uwagę na jego malarstwo, ponieważ zachwycił mnie umiejętnością portretowania koni. Podczas kolejnego pobytu w Szlezwiku zauważyłem także inny pięknie eksponowany obraz tego malarza z 1963 roku: Ordensritter an der Weichsel (Rycerze zakonni nad Wisłą). Pełny wykład Muzeum Wschodniopruskiego, z mocnym zarysem historycznym, konsumuje się ze szczególnymi wrażeniami, trochę jak kawior zanurzony w eintopfie. Byłem w tym muzeum, o ile pamiętam, w sobotę, więc miałem z wyprzedzeniem swój Eintopfsonntag. Serwowane za rogiem Revanchistenklopse zostawiłem sobie na inną okazję.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.