4/2025

Anna Matysiak

Anchen klein (początek)

Boję się – to jest pierwsze zdanie, które przychodzi mi do głowy, kiedy zapuszczam się, gdzie terra ubi ego et al. Niczego się nie boję – to drugie zdanie.


Zawsze lubiłam kury1
Wracam do was, będę się grzać albo chłodzić.

Porzucę dzielne towarzystwa, czułych narratorów, wspierające kolektywy i wernisaże, anarchistów z krainy łagodności i zagony naostrzonych strzelców.

Kury grzały się w piachu na łagodnych skarpach, tak było. Niech nikt mi nie mówi, że naprawdę było na odwrót, że się chłodziły w upał, że rozgrzebany piasek był zimniejszy niż powietrze. Usłyszałam to po czterdziestu latach, więc nic nie może już zmienić tego ciepła, to oczywiste.

Ireczka, sąsiadka spod siódemki, mówi: patrz, pierwsze morderstwo, jestem taka delikatna, paniusia z miasta, ale nauczyłam się. Niesie niezgrabny tobołek, kurza szyja się nie rusza, tylko papier, którym jest obwiązana, podkrwawia dosyć mocno. Ireczka, drobna i blada, nie do końca zdecydowana, czy jest dumna, czy współczuje, czy może zacznie płakać, jak tylko wejdzie do mieszkania. Jest niewiele starsza ode mnie, może dziesięć lat. Teraz uznałabym ją za dziecko. Miała już wtedy małego synka.

Tata też zabijał – kury, kaczki. Pewnie też pomagał przy świniobiciu. Najgorszy był głuchy szum opalarki do szczeciny, musiałam się chować pod stół i zawijać pierzyną i na to kocem. I tak trochę słyszałam. Chyba myśleli, że się przyzwyczaję. Pewnie jakoś z tego wyrosłam, a potem się wywiozłam, najpierw do internatu w czasie liceum, do Kętrzyna.

W Kętrzynie najlepsze było jedno popołudnie po deszczu, pociemniało wtedy dziwnym słońcem; zbiegając chodnikiem, zgubiłam jeden sandał, musiałam skakać na jednej nodze, by go dogonić. Dotykałam palcami betonowych ciepłych płytek. Byłam zakochana, oczywiście bez wzajemności.

Wcześniej kury po deszczu zostawiały na podsychających kałużach mereżkę gwiazdek. Nie chciałam tego niszczyć, ale w końcu stawałam boso na wzorku ich łapek, zielonkawa ciepła maź wypełzała mi spomiędzy palców.

Barbara Sadowska miała takiego pieska, mówi mi Leszek, gdy siedzimy na ławce przy Indiry i z daleka widać zwierzaki na skwerze. Trzymał się jej, nawet w tłumie, zawsze był blisko, nie musiała go w ogóle pilnować. A znasz jej wiersze, takie ciemne? Nie znam, nie chcę. Nie opowiadaj mi o niemojej przeszłości, bo będę musiała w to wejść, potem się wygrzebać, chcieć i nie chcieć, potem mówić coś złego, żeby zniszczyć to niepewne pole. Nie chcę być osobna.

W domu, odkąd pamiętam, zawsze były zwierzęta. Miałam rok, kiedy przybył Huckleberry zwany Huckiem, czyli Hakiem, trochę z tego się śmiały dzieciaki, nie wiedziały, że to imię wzięte od bohatera książki Marka Twaina. Ale były też zawsze koty, przeważnie kotki. I były kocie mioty i wybieranie, który będzie żył. Potem Krzysztof Bartnicki w Myśliwicach nazwał je dzieckami, ale to nie były te same, a może były? Mogły być. Wszystkie kocie mioty nimi były. Teraz tata nie mógłby zabić kotka, nawet ślepego; gdy zginęła stara kotka, którą ktoś wygonił z klatki schodowej, gdy na nią wyszła niezauważenie, szukał jej po całej wsi. Poruszył wszystkich znajomych. Nie znalazła się. Dowiedziałam się po paru latach, że jednak ją odnalazł, nieżywą, za garażami. Musiała jeszcze jakiś czas żyć i to jest najsmutniejsze, że nie dało się jej znaleźć, że po ponad dwudziestu latach na kanapie biedna staruszka musiała przeżyć coś takiego. Tak się ułożyło, zostawiło na zawsze ból. Potem wzięli maleńką koteczkę Malinkę. Kotce Malince tata robił sztuczne oddychanie, gdy źle się wybudzała z narkozy i uratował jej życie, a kulawą kurę wynosi z kurnika na rękach, na trawę, a wieczorem wnosi z powrotem i sadza na grzędę. Kiedyś jeszcze, dawno temu, zrobił procę i strzelał do szpaków zjadających nam wiśnie, ale potem pomyślał, o boże, co by było, gdybym trafił, i wtedy od razu wyrzucił procę. Kuzynka miała chomika i okazał się samicą w ciąży, i potopiła małe chomiczki w słoiku. Są rzeczy, o których nie chce się opowiadać. Jestem zwyczajnym dzieckiem. Była kura sąsiadów, z wielkim guzem na szyi, dusiła się, ludzie przechodzili koło niej, a ona była sama. Duszenie się jest najstraszniejsze; mówię, że trzeba ją szybko zabić, mały Adam wziął kij, a ona nie chciała umrzeć. Czy teraz już umarła? Inną kurę chłopcy powiesili za nogi i ciekło jej jedzenie z gardła, nie miała siły walczyć. Odwiązałam ją, akurat tę łatwo było wyratować. Jeszcze był kot cały w pancerzu z parchów, nie mógł chodzić, chłopcy powiedzieli, że utopią go w beczce, uciekłam, ktoś mi potem po latach mówił, że trzeba było do weterynarza, ale jak to do weterynarza. Teraz bym wiedziała, a jak byłam mała, to nie wiedziałam. W końcu ulżyło mi wtedy, że już się nie męczy. Czy teraz musiałabym uratować za to sto kotów? Rzucać kostką i gdzie wypadnie, tam iść szukać i ratować. Tak jak Ania, która kiedyś znalazła na ulicy konającego kota i zabrała go do samochodu, owiniętego kocem położyła na tylnym siedzeniu i gnała do pierwszej z brzegu lecznicy, płacząc i mówiąc, tylko mi nie umrzyj. Umarł dopiero u weterynarza, ale może miało znaczenie, że już nie był sam i nie bolało go nic.

Ale kiedyś szarpnęłam Lu, jak nie chciała iść, i zabolało ją. Nie chciałam tego, a potem nie mogłam spać, że jestem jakimś potworem. Jak byłam mała, pokazałam koleżance kotka przez okno, a on się wystraszył i zaczął drapać. Pomyślałam, że gdybym otworzyła palce, wypadłby mi i się zabił. Pomyślałam, że łatwo można zrobić taką rzecz, która skończy wszystko. Nic nowego nie mogłoby się już potem zacząć.

Potem Ania pisała pracę o kurach, jak miała być na olimpiadzie biologicznej i robiła badania, obserwowała je, dzieliła na grupy, potem znowu łączyła i patrzyła, jak jedzą, jak się do siebie odnoszą, czy jest jakaś hierarchia. Wszystko się chyba poplątało, nic nie było jasne, a jakieś wnioski trzeba było napisać. Jak to się rozkładało, gdzie kury z grupy A, gdzie z grupy B, kto kogo dziobie, i wyszło na to, że nic nie możemy o nich wiedzieć, nawet kiedy patrzymy im w oczy. Myślę, że robiłam jej korektę, ale nic z tego nie pamiętam. Ania mówi, że nigdy nie pamiętam, nie umiem zapamiętać różnych rzeczy o niej, nie mogłam się nauczyć, co lubi jeść, w jakie dni ma terapię, a kiedy wokal, bo za bardzo jestem skupiona na sobie. Mówiłam, że nie lubi pomidorowej, a to nieprawda, pomidorowej nie lubi Matylda, Ania lubi, ale nie taką, jaką ja gotowałam. Zobaczyła kiedyś, że można gotować inaczej, nie takie z przecieru i rosołku z kostki z makaronem, tylko na mięsie i warzywach i bez dodatku cukru, ja lubię cukier w daniach z pomidorów, nie tak, żeby było słodkie, tylko żeby złamać smak. Mówiła, że robię byle jak. I kanapki do szkoły też robiłam zwykłe, nieozdobne, bez sałaty i kolorowych warzyw. Była stale głodna jako dziecko, ale nie przez brak jedzenia, raczej przez to, że w tym jedzeniu nie było serca, tak by to chyba trzeba nazwać.

Kiedy wzięliśmy Lu, jak była małym pieskiem, to była bardzo absorbująca i cały czas chciała się bawić, i po dwóch godzinach szaleństwa zasypiała i ja wtedy też zasypiałam. Cały czas myślałam, że to jest coś, co trzeba przeczekać, i rzeczywiście potem już nie była taka absorbująca. Ale wiedziałam, że robię to źle, że to jest właśnie złe, tak czekać na moment, kiedy nie trzeba się zajmować małym pieskiem, i jak już spała, myślałam, że jak się obudzi, to wszystko się zmieni i będę cała dla niej. I przez jakiś czas byłam albo tylko mi się wydawało. Potem jednak znowu się zaczynało czekanie, tak że właściwie nie wiedziałam, co się robi w takich momentach. Gdzie się wtedy ze sobą przebywa, z tą swoją głową, jak koło ciebie dzieje się taki ruch, intensywność, rośnięcie i rozkwitanie. Dawało się jeść, głaskało, czesało, szło na spacer, rzucało zabawki, ale to cały czas nie było to, o co w tym chodziło. Tylko o co mogło chodzić? O co chodzi z byciem koło kogoś, jak się już wymówi słowa?

Jak córki kładły się spać, śpiewałam im i opowiadałam bajki, a w środku myślałam, że muszę to jakoś wytrzymać. Nie zasypiały, a ja śpiewałam o pieskach małych dwóch, co poszły nad rzeczkę. I o kotkach szaroburych oczywiście. I inne piosenki, w końcu umęczona i cała zła. Jak mogły zasnąć z tą moją złością? Zanim urodziła się Ania, myślałam, że to jest niesamowita sprawa sprowadzić na świat nowego człowieka, to jak stworzyć cały nowy świat. Mam takie zdjęcie, na którym karmię ją piersią, ma trzy tygodnie, patrzy na mnie, jest przepiękna, ufa mi, i wszystko przez chwilę jest przed nią. Potem prawie wszystko zepsułam. Jak już przestawałam cokolwiek rozumieć, zaczynałam krzyczeć, potem mogłam już czuć przez chwilę, że komórki mojego ciała przestają obijać się o siebie. Mogłam już siebie nienawidzić.

Babcia Lisa zachwyciła się pierwszą prawnuczką. Kiedy się urodziła, powiedziała: o, tego samego dnia, co nasz Führer. Ale to nie była prawda. Führer urodził się dzień wcześniej; tego samego dnia co Ania urodziła się królowa angielska.

Anchen
Babcia Lisa urodziła się 27 czerwca 1917 roku jako siódme z trzynaściorga dzieci mojej prababci Marii. Marii, która była z domu Marx.

A ja byłam Anchen klein.

I tak się modliłam, to było po niemiecku, jeszcze długo, po samą dorosłość.

Powtarzałam:

Ich bin klein

mein Herz ist rein

kann nimand drin wohnen

nur Jesus alein

I jeszcze w imię ojca i syna, i ducha świętego, amen. To akurat nie wiem, od kiedy. Pamiętam jednak noc, gdy babcia zapytała w końcu: co tak machasz tą ręką? Bo spałam wtedy z babcią Lisą na tapczanie w małym pokoju. Obok było łóżko prababki Marii, stare, drewniane, ciemne. No, żegnam się przecież, powiedziałam, modlę się, a potem muszę się przeżegnać, tak się robi przed modlitwą i po modlitwie. Nic nie odpowiedziała. Taka cisza zapadała czasem, kiedy wyjaśniałam różne rzeczy, które były jakoś niezwyczajne, obce dla babci, ale jakoś jednak jej znajome. Rzeczy, z którymi nie wiedziała, co ma zrobić. Tak jak wtedy, kiedy powiedziałam jej wreszcie, dlaczego czasami „wiercę się na krzesełku”. Bo wcześniej tylko czułam, że masturbacja to coś złego – ktoś musiał mi to uświadomić, ale nie pamiętam tego, i miałam przymus, każdej nocy przed snem, by się przyznać. Wiesz, znowu to zrobiłam… Wierciłam. Bez „się” – teraz rozpoznaję w tym niemiecką składnię. Potem kiwanie głową w ciszy i w końcu tylko „to nie rób więcej”. Aż wreszcie którejś nocy pytanie, po co ja właściwie to robię.

A potem, gdy wyjaśniłam, cisza, cisza, cisza. Znieruchomienie, aż do snu. Czy była zdziwiona? Czy naprawdę wcześniej mogła się nie domyślać, o co w tym chodzi? Coś się wtedy zmieniło, jakby spadła na nią ciężka, paraliżująca wiedza i nie mogła, nie miała siły tego w sobie zmieścić.

Ze znakiem krzyża było podobnie. Wiedziała przecież, co oznacza, ale jakby nie przyjmowała do siebie tego, że mogłam nasiąknąć katolickimi zwyczajami. A czyniłam ów znak obficie, na początku, na końcu i w trakcie. Potem dodawałam inne modlitwy – Ojcze nasz, Zdrowaś Mario i chyba jeszcze coś – oprócz tej najstarszej niemieckiej, która zamieniała się powoli w śpiewny układ dźwięków, przelatywała ponad znaczeniami, coraz bardziej egzotyczna, jak runy na totemie. „Hiejzus”. Lekki przydech przy „jot” i mocno przedłużone „e”. I nie wiem czemu „nur” zamienione w „und”, i odtąd już nie tylko Jezus, lecz także Jezus. Również On jest sam. Alein. Amen.

Na starym łóżku w małym pokoju, do którego wchodziło się z dużego przez dwuskrzydłowe białe drzwi i który wcale nie był taki mały. No i miał w podłodze piwniczkę.

Spałam z babcią całe lata. Wąski, długi pokój i jedno wąskie okno na węższej ścianie, wychodzące na szczyt starego domu obok, podobnego „czworaka” jak nasz, ale mniejszego. Obok mnie ściana pomalowana specjalnym wałkiem we wzorki, jakieś gałązki i kwiatki, powtarzający się motyw. W nogach tapczanu stara ciemna szafa, a dalej, poprzecznie, łóżko prababci. Słuchałam pochrapywania babci Lisy, które z czasem zaczęło mi bardzo przeszkadzać, ale wtedy jeszcze nie. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności i widziałam wzorki, ciemnozielone na bladożółtym tle. Prowadziłam po nich palcami albo tylko wpatrywałam się tak długo, aż wzór odrywał się od swojego znaczenia i pojawiały się twarze, rysy z kilku kresek, zatrzymane w cierpieniu, oczekiwaniu, czasem z jednym diabelskim rogiem nad zarysem nosa.

– Babciu, babciu. – W końcu trącam ją ręką w ramię, niecierpliwa. – Nie mogę spać.

– Śpij.

– Nie mogę, boję się.

– Zaśpiewam ci. Failchen klein, blüth alein

Czemu alein, nie chcę alein. Jak fiołek może kwitnąć sam???

– A jemu nie jest smutno? Maaamo!

Mama przychodzi po mnie z dużego pokoju i niesie mnie na rękach, kładzie między sobą a tatą. Nie martw się, fiołek tego nie wiedział, ale niedaleko wyrósł drugi, wiesz, i mogli ze sobą rozmawiać. A potem, w następnym roku wyrosły między nimi małe fiołeczki i już nigdy nie byli sami.

– I jeszcze bajkę. O zajączku i bałwanku.

Kiedy zasypiam, mama niesie mnie na rękach do wąskiego ciemnego pokoju.

*
Anchen – mówi do mnie prababcia. Ma już wtedy sporo ponad osiemdziesiąt lat i rzadko wydaje mi się prawdziwym człowiekiem. Przede wszystkim mówi po niemiecku, a w zasadzie gwarą plattdeutsch, do której wtrąca zniekształcone polskie słowa. Umiem się porozumiewać tym kodem, tajnym językiem starej kobiety. Odruchowo wiem, że kiedy przyjeżdżają krewni z Niemiec, trzeba do nich mówić tak samo, wtedy zrozumieją. W zasadzie bawi ich to: taka mała dziewczynka mówi słowami z ich dzieciństwa i młodości. Przecież oni już tak nie mówią, oprócz kilku najstarszych braci babci Lisy. Jak Onkel Fritz, który krzyczy na swoją żonę „Żaba nek so fil” i dodaje, szukając zrozumienia u rozmówców: „Met dise Fru kan man nek untahoule”. Czasem na ulicy w niemieckim miasteczku też tak powie, całkiem głośno, w ogóle nie przejmując się niczym, ani zawstydzeniem żony, ani spojrzeniami zdziwionych przechodniów.

Siadam wujkom na kolanach, śpiewam niemieckie piosenki. Anchen. Anchien, przez miękkie „ch”.

No i były słodycze. Cukierki o mocnych smakach, niektóre bardzo dobre, gumy donald i w postaci kolorowych kulek, żelki haribo i między nimi anyżkowe „lakritze”, okropne, ale trzeba było je zjeść, bo były symbolem, a nie łakociem, symbolem sezamu, do którego czasem miałam dostęp. Ania, daj jednego, daj gumę. Na pewien czas stawałam się dobrą koleżanką. Byłam nią, naprawdę. Koleżanki lubiły mnie. Ania, jesteś fajna, wiesz? Aż wszystko się kończyło i już nie chciały się ze mną bawić. Hitlerowiec, szwab! Hitlerowiec, szwab!

– Anchen, komm nach Hause! – woła prababcia, wychylając się z okna. Wygląda jak zasuszona mumia, w tej samej ciągle spódnicy i bluzce w kratkę zapinanej na guziki. Twarz prawie nieruchoma, jak z innej planety, jakby układ zmarszczek zamienił się w portret, wrysowany na zawsze w moją pamięć.

– Komnahauze, anchien – krzyczą dzieci, wykrzywiają się. Uciekam, biegnę, jestem zła, ale już nie wiem na co. Nie jestem żadnym hitlerowcem, nie wiem, o co chodzi.

Później w szkole już wiem.

– Twoja rodzina to szwaby, szkopy, hitlerowcy!

– Jesteście nienormalni – krzyczę w końcu. – To nieprawda! Oni mieszkali w wiosce, myślicie, że wiedzieli, kto to jest jakiś Hitler?

Kilkanaście lat później rodzi się moja pierwsza córka. Dwudziestego pierwszego kwietnia.

– O, tak jak nasz Führer – zauważa babcia Lisa.

*
Najważniejsza była Małgosia.

Starsza ode mnie jakieś cztery miesiące, urodzona w roku poprzedzającym. Nie było jednak mowy, abyśmy poszły do innych klas, dlatego wysłano mnie do szkoły, gdy miałam lat sześć.

Ale wszystko zaczęło się wcześniej. Śliczna jasna blondyneczka z lokami była córką kierowniczki szkoły i operatora kinowego, który dawno temu, gdy mój tata był mały, uczył dzieci. „Robił tak – opowiadał tata – zaciskał pięść i mówił: twoja głowa to słońce. A ta ręka to ziemia, która się tak obraca wokół siebie i krąży, krąży…”. Nauczycielem mógł wtedy chyba zostać każdy, kto wiedział trochę więcej niż uczeń i był w miarę dorosły. Zmieniało się to dosyć wolno i jeszcze długo potem było tak, że szło się uczyć w podstawówce, jeśli nie miało się szczęścia dostać na studia. Przynajmniej w wiejskich szkołach.

Kierowniczka miała jeszcze syna, dużo starszego od Małgosi. Mieszkali w budynku szkoły, w części oddzielonej ciężkimi drzwiami od pokoju nauczycielskiego. Drzwi nie były zamykane na klucz i zdarzyło się którejś niedzieli, że podczas zabawy Małgosia otworzyła je, cicho i powoli. Weszłyśmy tylko na jeden krok – w powietrzu unosił się duszny zapach papieru i tytoniowego dymu.

Nie było czasów bez Małgosi.

Małgosia była królową. Reszta dzieci grała rolę mniej ważnych księżniczek, młodszych sióstr albo dam dworu.

– Daj ugryźć… – Jolka, ciemnowłosa zaniedbana dziewczyna wznosi oczy w prośbie, gdy królowa je jabłko. – Brzydzisz się? To weź ugryź i mi daj ten kawałek, proooszę.

Coś boli mnie w środku, gdy to słyszę. Jolka wychowuje się w wielodzietnej, rodzinie, jest dość brudna i ma wszy. Gnidy na błyszczących czarnych włosach widać z daleka. Ale wstyd mi, że tak prosi, tak się poniża. Obśliniony kęs jabłka? Odwracam się i gardło ściska mi płacz.

– Głupia jesteś? – słyszę. Gosia od kierowniczkich, tak nazywa ją Jolka. Myśli chyba, że to nazwisko.

Ja nie muszę o nic prosić. Moja gra odbywa się gdzie indziej. Chcę być kochana.

Przede wszystkim muszę się słuchać i muszę znać swoje miejsce. Opanować reguły dworu. „Dziś bawię się z Elżbietą”. Dziś jestem w niełasce. „Ta woda, co tu płynie, jest bardzo zdrowa”, mówi Małgosia, pokazując rów prowadzący do rzeki. A więc taka jest prawda. Kiedy dwa dni później krztuszę się landrynką, wiem, co mam zrobić. Twardy cukierek schodzi do przełyku, z bólem przeciska się coraz niżej, a ja nabieram garście wody z rowu i spijam ją z dłoni. Nikt na mnie nie patrzy, jestem sama, ale wiem, że robię dobrze. Jestem uratowana.

Kilkanaście metrów w prawo kobieta wylewa coś do rowu z wiadra.

*
Ścieżka do ogrodu jest wąska, z wydeptanej ziemi. Z obu stron pochylają się wysokie chwasty, głównie bylica i pokrzywy, miejscami dzika róża i krzaki czerwonej porzeczki. Kiedyś grządki z warzywami były właśnie tutaj, między drogą z kocich łbów a polem, obok ścieżki wznoszącej się lekko w stronę lasu. Potem ogród przeniósł się trochę dalej, na teren podzielony między pracowników szkoły. Przedwojenne krzaki czerwonych porzeczek tata zabrał na nowe miejsce, a one przyjęły się, choć posadzone nieco w cieniu, owocowały teraz trochę później. Za to miały bardzo dużo owoców, całe wydawały się czerwone, dwa stare krzaki, dla mnie – stare jak cały świat.

I właśnie do ogrodu zabierałam Małgosię. Pod pachą trzymałam koc, który ledwie dawałam radę unieść. Miałam cztery, potem pięć lat. Gałęzie bylicy omiatały nam włosy, od czasu do czasu łapał za nie dziad-łopuch, rzep-psiego ogona. Jak się oderwał od krzaka, wyciągało się go po kawałku, ze śmiechem, a i tak zawsze zostawały drobne łuski; gdzie wyście znowu były – narzekała mama. A jak nie puszczał, lądowało się nagle na pupie, nagłym szarpnięciem; „no puść dziadzie” – chichotałam, leżąc na plecach, a słońce patrzyło mi w oczy, głęboko, aż wypływały z nich ciepłe łzy.

Słońce wiedziało, dobrze znało moje plany, jakoś złączone z uczuciem rozkoszy pod powiekami, kiedy w końcu trzeba było zamknąć oczy, w ostatniej niemal chwili, bo już dłużej nie dało się wytrzymać.

Małgosia też wiedziała, bo to przecież nie było pierwszy raz.

Tu ja niosłam koc, ja prowadziłam do mojego ogrodu, a ona szła niepewnie, podbiegając co jakiś czas. Zamieniały się role, ja wiedziałam o tym i ona wiedziała, ale chciała zachować pozory.

– Ale to ja…, to ja rządzę, dobrze? Ja wszystkim rządzę.

Kiwałam głową, że tak.

– I ja będę mogła się z ciebie śmiać, a ty ze mnie nie, dobrze? Pamiętaj.

Nie widzi mojej twarzy, mojego wzroku wpatrzonego w dal, wzroku z nabytą wiedzą. Wiedzą oczu, wiedzą ciała. Ciała, które już czeka.

Rozkładamy koc między porzeczkami a krzakami kartofli. Małgosia będzie lekarzem i będzie mnie badać, z zaciekawieniem i przyśpieszonym oddechem.

*
W końcu musiało stać się tak, że ktoś nas przyłapie. Tante Herte, ciocia Herta, zobaczyła nas z daleka i zawołała: Ej, co wy tam robicie?! Zerwałyśmy się obie, poprawiając szybko ubrania, i pobiegłyśmy przed siebie. Minęłyśmy działki, dobiegając do księżego ogrodu, zmęczone już, przeszłyśmy dołem pod drągiem odgradzającym od pegeerowskich pól i dalej, gubiąc sandały, to idąc, to podbiegając, na ukos, w stronę lasu i stawów. Nigdy wcześniej nie dotarłyśmy tak daleko same i już zaczęłyśmy się bać, co będzie dalej.

Ktoś nas w końcu znalazł, być może nawet ciotka Herta.

Mama miała lekcje, były ostatnie dni roku szkolnego. Wyszła z klasy, zdenerwowana. Gdzie byłyście same, no gdzie? Miała na sobie sukienkę przewiązaną skórzanym paskiem, rzemykiem, na który naciągnięte były kółeczka, również ze skóry. Uderzyła mnie trzy razy w pupę, nie za mocno.

A jednak o tym, że robimy coś złego, musiałam wiedzieć od samego początku. Byłam władcą tajemnicy. Moje ciało miało mi do zaoferowania coś, czego inni nie mają – tak myślałam. Nawet Małgosia tego nie miała, mała królewna wykorzystana przez złą siostrę, złą niewolnicę. To coś było już w myślach, już w oczekiwaniu, w nadziei na to, że zawsze mogę wziąć koc i zniknąć w ogrodzie. Hardość, że nikogo z dorosłych nie powinno to obchodzić. Taki dar. Dar i przekleństwo.

Bo w końcu zrozumiałam, że jestem skażona.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.