3/2025

Adam Komorowski

Anglicy i sztuka ciągłości

W 1909 roku Stanisław Brzozowski napisał tekst Kryzys literatury rosyjskiej. W rok później – O znaczeniu wychowawczem literatury angielskiej. Gdy pisano po łacinie, narodowości autorów nie przypisywano większego znaczenia. Wraz z kształtowaniem się w Europie literatur w językach narodowych pojawił się niepokój związany z ich wpływem na kształtowanie i zachowanie narodowej tożsamości. W Polsce obawa przed skażeniem francuszczyzną pojawia się w XVIII wieku. Wraz z rozbiorami i utratą niepodległości oraz eliminacją literatury polskiej z edukacji szkolnej rośnie zaniepokojenie wpływem literatur rosyjskiej i niemieckiej. Czytanie autorów rodzimych, istotna część edukacji domowej, staje się patriotycznym obowiązkiem. Francuzi zostają uniewinnieni. W ich przypadku lektura jest wyborem, a nie skutkiem kulturowej i edukacyjnej presji. Obawy przed wpływem germańskich i rosyjskich miazmatów otworzyły drogę do recepcji innych literatur, czego świadectwo znajdujemy w Lalce Bolesława Prusa. Gdyby Wokulski nie poznał angielskiego, do końca życia byłby pacynką Izabeli Łęckiej.

W kraju i na emigracji z rosyjskimi lekturami nikt się nie obnosił. Adam Mickiewicz jest wyjątkiem. Nie tylko Rosjan czyta, ale opowiada o nich światu. Otwarcie do rosyjskich lektur przyznaje się Brzozowski, ale jego samego fascynacja literaturą rosyjską zaczyna niepokoić, szuka perspektywy, która pozwoliłaby coś jej przeciwstawić, i znajduje literaturę angielską. Jan Goślicki twierdził, że Brzozowski odkrył literaturę angielską dzięki przekładom na rosyjski. Znajomość angielskiego (jedynie w piśmie, drugi taki przypadek to Stanisław Lem) zdobywa stosunkowo późno, ale w literaturze angielskiej znajduje punkt archimedesowy pozwalający krytycznie oceniać rosyjską. To literatura angielska ma dla Polaka wartości wychowawcze (ten motyw pojawił się już u Bolesława Prusa, apologety Robinsona Cruzoe jako wzoru osobowego).

Czym jest dla Brzozowskiego ta edukacyjna wartość dodana, której literatura rosyjska nie posiada? Odpowiedź Brzozowskiego jest jednoznaczna: jest to niespotykane w innych literaturach poczucie ciągłości. Podobnie patrzył na literaturę angielską Jorge Luis Borges, wskazując na brak analogicznej ciągłości w literaturze hiszpańskiej. Pisarz angielski pozostaje w żywym kontakcie z Biblią, Grekami i Rzymianami, nawet z Omarem Chajjamem. Pisząc, nie przestaje rozmawiać z Geoffreyem Chaucerem, Williamem Szekspirem i Williamem Wordsworthem. Stąd podziw Brzozowskiego dla Matthew Arnolda, W.S. Landora, W.H. Patera, Johna Ruskina i J.H. Newmana. Tego ostatniego tłumaczył. Wśród współczesnych pisarzy polskich tę ciągłość odnajduje u Stanisława Wyspiańskiego.

Wniosek jest jasny: Polacy powinni czytać Anglików, ponieważ mogą się od nich nauczyć czytania własnej kultury w uwikłaniu w dziedzictwo Zachodu. Pozwoli to literaturze polskiej przywrócić zachwiane poczucie ciągłości, historyczności własnego jestestwa. Tożsamości, która nie została zatrzymana w heroicznym geście dawnej wielkości i gotowa czeka na uwolnienie (Henryk Sienkiewicz), ale podlega ciągłej ewolucji i stwarzaniu. Newman miał być odtrutką na petryfikację polskiego katolicyzmu.

Entuzjazm Brzozowskiego dla literatury angielskiej był tak perswazyjny, że zainfekował nie tylko Jana Kasprowicza i Antoniego Langego, ale i w pokoleniu Nowej Fali sięgaliśmy po wskazanych przez niego pisarzy i przebijaliśmy się przez angielszczyznę jego ulubionego George’a Mereditha. Na szczęście, dzięki przekładom, większość pozostałych jego ulubieńców mogliśmy czytać po polsku. Wraz z Brzozowskim literatura angielska wkroczyła do polskiej kultury na skalę w dotychczasowej recepcji w Polsce niespotykaną. Tak jest do dziś. W okresie stalinizmu współczesnych pisarzy angielskich nie przekładano i T.S. Eliot był „psem łańcuchowym imperializmu”. Ale zarazem był to okres, kiedy w masowych nakładach wydawano angielską klasykę.

Zapominamy dziś o źródłowych powodach tej lawinowo narastającej recepcji. Należało do nich wspomniane już przekonanie, iż jest to lektura bezpieczna – w tym sensie, że nie zagraża polskiej duszy miazmatami zruszczenia/sowietyzacji czy germanizacji, lecz ją chroni. Zapewne Brzozowski nie spodziewał się, że z czasem zastąpi ona literaturę francuską jako dostarczycielka literatury popularnej, rozrywkowej, jednorazowej, w której dzieła wartościowe będą się gubić jak igły w stogu siana. Dziś z żadnego obcego języka nie przekłada się tyle tandety, ile z angielskiego. Oczywiście w czasach PRL masowo wydawano przekłady sowieckich grafomanów, ale tego prawie nikt nie czytał. Od lat dziewicze egzemplarze zapomnianych w samej Rosji sowieckich autorów usuwane są z bibliotek publicznych, by znalazło się miejsce dla zaczytywanych, niechlujnie przekładanych z angielskiego romansideł.

Wobec lawiny tłumaczonego z angielskiego badziewia przynależność do elit czytelniczych potwierdza znajomość dzieł pisarzy z literatur dotychczas traktowanych jako peryferyjne: czeskiej (Bohumil Hrabal, Milan Kundera, Josef Škvorecký), węgierskiej (Sandor Marai), portugalskiej (Fernando Pessoa) czy izraelskiej (Amos Oz). Nieznajomość twórczości Virginii Woolf nie dyskwalifikuje tak jak ignorancja w kwestii Borgesa.

W przypadku poezji sytuacja jest lepsza aniżeli w przypadku prozy. Zawdzięczamy to wstępnej selekcji dobrych poetów i tłumaczy: Stanisława Barańczaka, Jacka Gutorowa, Piotra Sommera, Andrzeja Sosnowskiego, Andrzeja Szuby i Jerzego Jarniewicza. Ostatni z wymienionych usiłuje nas przekonać, że wybranej prozy przekładanej dzisiaj z angielskiego odpuszczać sobie nie powinniśmy, a już na pewno nie możemy pozwolić na jej przesłonięcie przez mur literatury jednorazowego użytku. O tym jest Frotaż. Szkice o literaturze anglojęzycznej.

Sto lat później czytamy inaczej aniżeli Brzozowski. Przede wszystkim literatura tworzona w języku angielskim przestała być domeną Brytyjczyków. Przestali być dysponentami języka angielskiego, choć nadal, z nieco beznadziejnym uporem, usiłują bronić jego norm. Przed laty amerykańska pisarka Megan McAndrew, osoba trójjęzyczna (angielski, francuski i polski), pokazała mi angielski egzemplarz Jądra ciemności Josepha Conrada, w którym popodkreślała stylistyczne i semantyczne osobliwości jego angielszczyzny, często kalki z francuskiego i polskiego. Podkreślenia były niemal na każdej stronie. Twierdziła, że przełamywanie petryfikującej angielszczyznę jego czasów norm poprawności było powodem żywego odbioru jego prozy, szczególnie w USA.

Proces wzbogacania języka dzięki pisarzom z Karaibów, Indii czy Afryki trwa nadal. Brytyjczycy niekiedy utyskują na kosmopolityzację i odnarodowienie angielszczyzny, ale zarazem są dumni, że jest to język najżywiej reagujący na zmiany w naszym świecie. Doświadczamy tego, poddani nieustającej infekcji rodzimych języków przez angielszczyznę. Polaków przyprawia to o mniejszy ból głowy aniżeli Francuzów, Hiszpanów i Niemców. Być może rację miał (wbrew krytykującemu go Józefowi Stalinowi) Nikołaj Jakowlewicz Marr (z pochodzenia urodzony w Gruzji Szkot), który twierdził, że języki narodowe podlegają procesowi zanikania na rzecz wspólnego języka bezklasowej ludzkości. Tym językiem miał być komunistycznie zmutowany rosyjski. W tym wskazaniu Marr się mylił, ale proces kosmopolityzacji języków, zwłaszcza indoeuropejskich, jest faktem.

Brzozowski mógł czytać piszących po angielsku jako emanacje suwerenności „narodowego jestestwa”, którą Polacy mieli dopiero wypracowywać. Dziś czytamy ich jako forpocztę uniwersalnej literatury światowej, o której marzył Johann Wolfgang von Goethe. I tak czyta Jarniewicz. Zaryzykuję twierdzenie, że rola literatury w kształtowaniu tożsamości narodowej, tak istotna dla Brzozowskiego, jest dla autora Frotażu nieważna. Czytanie jest zajęciem prywatnym i liczą się tylko lektury nadobowiązkowe. One współtworzą naszą biografię. Prywatna biblioteka to część biografii czytelnika. Zwłaszcza czytelnika współczesnego, mającego świadomość utraty naturalnego utożsamienia ze wspólnotą narodową czy miejscem.

Pisze bowiem Jarniewicz: „Literatura zbiera pod swoimi skrzydłami tych, którzy stracili bądź odrzucili dom, opowiada o bezdomnych i bezdomności, ale sama też jest bezdomnością. Lubię myśleć, że nie ma domu, do którego mogłaby wracać. Że wyszła z domu i jest z wyboru wiecznym tułaczem. W bezdomności literatury tkwi jej racja bytu jako żywiołu niełatwej wolności, ruchu i przemian. Póki jest bezdomna, póty ma coś ważnego do powiedzenia”. Mówiąc inaczej, dla Jarniewicza i współczesnych nomadów domostwem może być tylko literatura. Tak czyta on George’a Orwella, Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, V.S. Naipaula, Virginię Woolf, Jamesa Baldwina, Doris Lessing, Bruce’a Chatwina, Ernesta Hemingwaya, Raymonda Carvera, Zadie Smith, J.M. Coetzeego czy Conrada. O ostatnim czytamy: „Ciągła wędrówka, która naznaczyła Marlowa i zadecydowała o charakterze jego opowieści, jest, jak się wydaje, stanem domagającym się uzupełnienia w postaci narracji – jakby bezdomnym wędrowcom opowieść miała zastąpić dom”.

Rzecz w tym, że rozpoznanie Jarniewicza, hermeneutycznie odkrywcze, w odniesieniu do konstelacji pisarzy, o których pisze, bywa mocno paradoksalne. Tak, to prawda, że wielu odnajduje dom jedynie w opowieściach, ale są też tacy, którzy właśnie dzięki nim i za ich sprawą stworzyli dom, jak choćby jeden z moich przyjaciół, który pod wpływem powieści Thomasa Hardy’ego zamieszkał na angielskiej prowincji i sobie to chwali. Do rodzinnego Krakowa wpada co kilka lat na kilka dni, by pokazać rodzinne miasto dzieciom. Tych, którzy pod wpływem pisarzy nowojorskich zamieszkali w Nowym Jorku, trudno zliczyć. Podobnie jak tych, którzy pod wpływem literatur latynoamerykańskich mieszkają w Ameryce Łacińskiej. Współczesna literatura tyleż opowiada o bezdomności, co wyzwala pragnienie domu, znalezienia miejsca, którego główną zaletą jest, że nie zostało narzucone przez los i miejsce urodzenia, ale jest wyborem.

Dzisiaj niekoniecznie trzeba wracać do Itaki, można ją bowiem sobie wybrać, dotyczy to zwłaszcza pisarzy. Wydaje mi się, że Jarniewicz, opiewając nomadyzm, sam pozostaje mocno związany z Łodzią. Jeśli naród jest wspólnotą wyobrażoną, w której wyłonieniu istotną rolę odegrało piśmiennictwo w językach narodowych, to bezdomność może też być czymś wyobrażonym w czasach hegemonii angielszczyzny.

Być może jest tak, że przylgnięcie do języka angielskiego pisarzy z dawnych kolonii skutkuje efektem obcości, wykorzenienia z miejsca obciążonego inną tradycją i obyczajem. Gdy Gunga Din czy jego potomek przestał kolonizatorom donosić wodę i zaczął pisać po angielsku, a nie w jednym z języków Indii, jego związki z miejscem musiały ulec zachwianiu. Takich językowych nomadów jest wśród piszących bardzo wielu i bynajmniej nie są to wyłącznie byli kolonizowani. Wystarczy wspomnieć Vladimira Nabokova.

Konstelacja (nie kanon bowiem), którą przedstawił Jarniewicz, ujawnia niepokojące zjawisko zaniku tego, co było, co najmniej od Szekspira, budzącą w Europie podziw siłą tej literatury, czyli humoru. Tymczasem nawet Jarniewicz podejrzewa humor o literacką podrzędność. W świetnym eseju o Marku Twainie zgłasza zastrzeżenia przeciw określeniu „najwybitniejszy humorysta Ameryki”, jakoby deprecjonującym wielkiego pisarza. Polacy, którzy przypisują sobie szczególne poczucie humoru, mają kłopot z docenieniem znaczenia humoru i komizmu u Jana Kochanowskiego czy dołączeniem do panteonu wieszczów Aleksandra Fredry. Przepustką do literackiej wielkości ma być tragizm, patos i powaga. Tu Jarniewicz spotyka się z Brzozowskim.

Śmiech w czasie lektury nie umniejsza wagi dzieła. Jarniewicz zdaje się uważać, że jeśli tak jest, to należy doszukiwać się za nim tragizmu: lektura nie może być zabawna. Tymczasem The English Humorists of the Eighteenth Century W.M. Thackeraya gromadzi teksty o klasykach literatury angielskiej XVIII wieku i określenie „humorist” jest wyróżnieniem. Dziś jednak, a przynajmniej od śmierci Evelyna Waugha, jedynie piszący po angielsku pisarze pochodzenia żydowskiego sprawiają, że wobec absurdu naszego świata nie stajemy bezbronni, delektując się rozpaczą. Nachman z Bracławia mawiał, że rozpacz jest boskim darem, ale trzeba ją sobie dawkować. Poczucie komizmu i humor w tym pomagają. Doskonale o tym wiedział jeden z faworytów Jarniewicza, Philip Roth.

Charakterystyczną cechą esejów Jarniewicza jest, że pisze o lekturach w uwikłaniu w czas i miejsce, w których czyta. Większość esejów uzupełnia postscriptum. Niekiedy to perełki, jak postscriptum do eseju Dickens nasz współczesny: „Świadomość historyczności nie zubaża tych powieści, przeciwnie, mobilizuje, by czytać je ze świadomością zmian, które zaszły i zajść mogły w naszym mikrokosmosie. Historia pisze rymy niedokładne, choć może przez swoją niedokładność interesujące. Na przykład: Dickens i epoka wiktoriańska, Dickens i Dostojewski, Dickens i stalinizm, Dickens i Spielberg, Dickens i Netflix. Nasz wspólny przyjaciel – powieść z 1865 roku, którą czytam teraz, w 2024, w egzemplarzu z 1948 – zbliża do siebie ruch czartystów i budowę Nowej Huty, a oba te wydarzenia do wojny na Ukrainie. Historyczność ta może by zniknęła z mojego pola widzenia, gdyby nie materialny wymiar tej starej książki. Przypomina mi o niej na każdej stronie druk: nierówno złożone linie, zaskakujące odstępy między literami, niezaplanowane pogrubienia, rozmazana i wyczuwalna dla palców, niemal braille’owska wypukłość. Przypominają mi o niej ślady ingerencji introligatora, którego widzę przy pracy w lśniących, granatowych nałokietnikach, jak w żółtym świetle swojej pracowni na Tuwima ratuje pozbawiony grzbietu i okładek egzemplarz, gdy ja stoję obok, ledwo sięgający stołu i boję się odezwać”.

Kapitalne i odkrywcze jest postscriptum do eseju Mgliste aureole Conrada i Coetzee’ego, gdzie pisze o podświadomym wpływie ilustracji na okładkach (na przykładzie różnych okładek Dzieciństwa Jezusa Coetzeego) na nasze odczytywanie powieści. Jarniewicz ma dar ukazywania, w jakim stopniu konkretyzacje świata przedstawionego w literaturze pozostają uwikłane w czas i miejsce lektury, związane z materialnością czytanego egzemplarza, lektur poprzednich i równoległych. Roman Ingarden w swojej teorii dzieła literackiego i konkretyzacji kwestie te pominął. Być może, gdy całą literaturę będziemy czytać na ekranach w formatach PDF czy MOBI, ta magia z trudem zdobytego egzemplarza książki, na którym pozostawimy ślad naszego brudnego palca, zniknie. Ale nawet wtedy choć na moment będziemy musieli zawiesić nomadyzm, zatrzymać się w biegu (w wyścigu szczurów?) i rozpoznamy cichy Stimmung czasu, w który zostaliśmy wrzuceni.

Jarniewicz napisał świetną książkę nie tylko o literaturze anglojęzycznej, lecz także o egzystencjalnych uwikłaniach ludzi, którzy czytają. Tylko skąd ta alergia na humor? Czyżby to była reakcja na degrengoladę masowej rozrywki, głupotę kabaretowych prześmiewców, obowiązku ciągłego grymasu uśmiechu na twarzy? Ale czyż lektura nie jest tą wyjątkową sytuacją, kiedy czytając Praską orgię Rotha czy Monizę Clavier Sławomira Mrożka, śmiejemy się szczerze i bezinteresownie?

Jerzy Jarniewicz: Frotaż.
Szkice o literaturze anglojęzycznej.

Wydawnictwo Ossolineum,
Wrocław 2024, s. 446.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.