Wyprawa rozpoczęła się punktualnie. Ruszyły motocykle, ze Stephanem Peterhanselem z Francji na motorze Yamaha na czele, potem samochody, także ciężarówki z genialną trójką również Francuzów Houssat/De Saulieu/Bottaro na Perlini. Ekipy mediów podążały za nimi szosami i miejscowymi drogami, zazdroszcząc tym, którzy mogli relacjonować i filmować z helikopterów. Droga była męcząca. Wykończeni dotarliśmy wreszcie do Ghadames. Zatrzymaliśmy się tam w Al Anwar Hotel, który był pierwszym samotnym budynkiem w oazie, a właściwie dwa kilometry przed oazą. Właścicielem był Tuareg, obozowisko bazowe znajdowało się tuż obok. Ghadames, osiemsetletnia oaza ze starą mediną, leżąca w sąsiedztwie piaszczystych wydm, na skraju wielkiej kamienistej pustyni Al‑Hamada al‑Hamra urzekała. Po całodziennej wyczerpującej podróży, zapyleniu, z oczami piekącymi od słońca i piachu, z przyjemnością zanurzaliśmy wzrok w chłodnej zieleni palm. W górze niebo płonęło jak kryształowa lampa. Miejscowi, głównie dzieci, oblegali obozowisko, jednak nie byli natrętni, a tylko ciekawi. Kosmiczny krajobraz czerwonych, rozpalonych skał porywał w nieznane dotychczas rejony wyobraźni, co koiło choć na chwilę ból niespełnienia. Nawet niebo było za wysokie i zbyt wielkie.
Następnego dnia kolejny etap trasy, do Idri. W sylwestrowe popołudnie przybyliśmy do Ghat. Była to mała osada z mediną, dalej rozciągały się już tylko bezdroża Nigru, ściany skalne Acacus, a w kierunku Sabhy i Tumu – Morze Piaszczyste Ubari i słone jeziora. Od Sahary wiał zimny wiatr harmatan, wieczorem temperatura spadła tak bardzo, że nie dało się wysiedzieć bez elektrycznego piecyka.
Zaczęła się mordercza droga przez Erg Ténéré, z ominięciem gór Aïr. Trzy dni na pustyni. Bez map i nawigacji. Zdani na łaskę dwóch Tuaregów i zabójczego słońca. Wszędzie diuny – niekończące się wydmy. Ciężko było jechać. Samochód robił podjazdy, potem nawrotki, bo warunki zmieniały się z godziny na godzinę w zależności od tego, z której strony i z jaką siłą wiał wiatr przenoszący piasek. Trzeba było jechać szybko, inaczej mogliśmy ugrzęznąć. Albo zjeżdżaliśmy z impetem w dół, albo, gdy było zbyt stromo, wyhamowywaliśmy i wracaliśmy po własnych koleinach. Mieliśmy wrażenie, że kręcimy się w kółko i dawno już zabłądziliśmy, straciłam orientację.
Ténéré – to Pustynia Pustyń. Ocean piaszczystych diun. Od wielu godzin jechaliśmy pustynią, czułam, jak mój błędnik głupieje. W dali widać było tylko kreskę, wzdłuż której pomarańcz łączył się z niebieskim. Piasek i niebo. Bezkresne niebo. Słońce w zenicie sprawia, że ginie trzeci wymiar. Zostaje tylko wysokość i szerokość. Szerokość to 360 stopni, a wysokość bez granic. Nie widać krawędzi wydm, wszystko zlewa się w ruchomy pejzaż. Dopiero po południu wraca trzeci wymiar, pojawia się cień. W oddali zauważyłam, niby widmo, Ahaggar, góry wielkie jak zamczysko, wyrastające z otaczających je piasków na wysokość siedmiuset metrów, w kształcie koła o średnicy prawie dziesięciu kilometrów. Od strony pustyni natknęliśmy się wkrótce na małą kotlinkę, w której rosło kilkanaście wyschniętych, kolczastych drzew i krzewów. Uznaliśmy, że to miejsce dobre na postój. Duże drzewo dało zbawienny cień. Na tym widmowym pustkowiu wyglądało imponująco.
Okazało się, że Ténéré sąsiaduje ze skalistymi górami. W wielu miejscach piach wdarł się do wąwozów i wypełnił otoczone nagimi grzbietami kotliny. Masyw Ahaggar został uformowany przez piasek uderzający w skaliste zbocza. Patrzyłam wokół, jakbym była w środku własnego snu. Wieczorem wyłoniła się wreszcie dolina. Ciągnąca się uskokiem na wielokilometrowej długości. Przed wjazdem do doliny natrafiliśmy na graniczny posterunek wojskowy. Lufa karabinu ciężkiego kalibru wystawała znad prymitywnego bunkra z kamieni i błota.
– W pobliżu prawie nie ma osad – usłyszałam słowa Obary. – Jeszcze niedawno rządzili tu rebelianci. Tuaregowie przeprowadzają rewolty. Wszędzie masakry na tle religijnym, etnicznym. Niedaleko zobaczysz pełno wraków aut, w które trafiły moździerze.
Byłam przerażona. Jednak nie pytałam o nic, pod bacznym spojrzeniem żandarmów oblewał mnie zimny pot. Mundurowi długo oglądali paszporty, nic im się nie podobało. Chcieli zarekwirować cały ładunek ciężarówki. Na szczęście wielka łapówka załatwiła sprawę. Obara wszystko przewidział.
Jeszcze trochę i dojechaliśmy do Séguédine. Okazało się, że jest prąd. Można było kupić nawet colę z Libii, Libii – najbliższej namiastki cywilizacji. Reklamy Coca‑Coli były wszędzie. Na każdym parkanie, na każdym bieda‑domku. Zatrzymaliśmy się na nocleg, ale nie było tu wcale miło. Wyszliśmy, aby coś zjeść. Podejrzane typy patrzyły na nas z zaciemnionych wejść do licznych kantorków.
– Séguédine to centrum szemranych interesów – poinformował mnie Obara, całkiem spokojnie, prawie z uśmiechem, jakby cały ten bajzel miał w małym palcu. – Zawsze czuć tu zapach kontrabandy i kozy z rożna.
W białym hiluxie siedział facet w srebrnych okularach. Drogą nadjechał mercedes w wieku emerytalnym, podobny do olbrzymiego mamuta, zapakowany setkami tobołów, ze dwa metry ponad kabinę i po metrze na boki. A na tym wszystkim setka ludzi.
– Jak oni to robią, że nie pospadają? – dziwiłam się, usiłując zrobić zdjęcie.
Obara natychmiast kazał schować aparat.
– Tu wszyscy boją się fotek – tłumaczył. – Świadkowie ciemnych interesów nie są tu mile widziani. A tymi ciężarówkami jadą zwykle przestępcy i gastarbeiterzy. Pierwsi szmuglują z bogatej socjalistycznej Libii to, co dotuje z państwowej kasy pułkownik Kadafi, drudzy wracają do domu po wielomiesięcznej pracy na czarno. Ci mają najwięcej do stracenia. Łupią ich bandyci, celnicy, żołnierze i towarzysze podróży.
Zmęczona i przestraszona, nie miałam ochoty na spacer. Zabarykadowałam się w maleńkim pokoiku w prymitywnym zajeździe, do rana prawie nie zmrużyłam oka, choć mała kąpiel dobrze mi zrobiła. Wczesnym rankiem – wyjazd. Ciężarówka ledwo toczyła się po klepisku jedynej uliczki. Ale to nic. Droga do Agadez to dopiero było wyzwanie! Kolejne kilkaset kilometrów wydm i pustynnych bezdroży. Nie można było inaczej się tam dostać. I znowu piach, niekończący się piach. Ból oczu nie do wytrzymania. I nie do zniesienia lejący się na czerwoną ziemię żar. Rozpalony do białości błękit czystego, ciągnącego się bez końca nieba… Jeżeli przez niebo rozumieć to, co zwykło się za nie uważać w dzieciństwie – pomyślałam z goryczą i ze zgrozą. Opuchnięte, wyschnięte na wiór wargi piły z trudem resztki zapasów wody.
I nagle – totalne zaćmienie słońca! Na środku Sahary! Cztery minuty cienia! Dopiero teraz zrozumiałam, jak upiorny musiał być strach obserwujących to kiedyś ludzi trzymanych w ryzach przez miejscowych kapłanów. I jak bezgraniczne i zaciekłe było oddawanie hołdu temu najsilniejszemu i najgroźniejszemu z bóstw… Słońce grzało tak mocno, że raniło głowę. Widziałam wyraźnie setki, tysiące iskier tryskających z nieba, niczym świąteczne „zimne ognie”. Przypiekały czoło, oczy, miałam wrażenie, że za chwilę zapłoną mi włosy. Zakryłam rękami twarz, jakbym broniła się przed tym morderczym światłem.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]